30. Dawne Czasy
Wanora wkroczyła do sali balowej, wciągając zapach ryb i ziół. W jej ciemnych oczach rozpalonych ogniem wina odbijał się blask kryształów, tak samo jak i w drobnych łuskach w różnych odcieniach ciemnej czerwieni i granatu rozsypanych po burgundzie nowo wdzianej sukni.
Kapłanka przystanęła na samym szczycie schodów.
– Genialnie! Wręcz idealnie! – fuknęła i zwróciła się ku swojej towarzyszce.
– O czym mówisz, marudo? – mruknęła nieco pijana Naria i przygładziła upięte w koka włosy. Paznokciem zahaczyła o drobne rogi narwali wystające z jej fioletowych pukli.
– Wrobiłaś mnie! Wyglądam, jak te matroniaste rajskie ryby, a nie szanowana kapłanka! – Machnęła ręką, wskazując na grupkę starszych syren w falbaniastych, pełnych w cekiny kreacjach.
– Dobrze ci w tym kroju. Lepiej niż w tej szmacie z rytuału. Przynajmniej już nie wyglądasz jak przebrany za syrenę tryton. Nie rób scen, chodźmy.
Wanora spurpurowiała na twarzy, niemal zlewając się z kolorem sukni. Brakowało jej tylko granatu. W tym kolorze do jej kreacji doszyto falbany z szyfonu, które imitowały obmywającej jej ciało fale.
Długi czas przeglądały garderobę kapłanki. Sączyły wino i wspominały dawne czasy. Naria nie pamiętała kiedy ostatnio tak się świetnie bawiła. Musiało być to wieki temu. Już zapomniała dźwięk śmiechu przyjaciółki, która pierwszy raz od dawna uśmiechała się, nie z powodu satysfakcji czyimś nieszczęściem bądź własnej racji, a tak szczerze i radośnie, aż jej oczy lśniły od tych emocji. Do tego z głupich żartów chichotała niczym płotka.
– W czym problem, marudo? – zapytała, gdy ta się nie ruszyła.
– Specjalnie wlałaś we mnie to wino, aby nakłonić mnie na tę szmatę.
– Czyżby ktoś dostał zaćmienia?
Wanora mruknęła kilka przekleństw i złapała za kieliszek z niesionej przez sheramę tacy. Ta zaskoczona przystanęła i zaproponowała matce króla kielich. Ta przyjęła go z wdzięcznością.
– Jeszcze mi do tego stanu daleko.
– W takim razie nie traćmy czasu, przyjaciółko. – Złapała ją pod ramię, a trzymanym w dłoni kryształem w kształcie płetwy zatoczyła koło, jakby chciała objąć salę. Przy tym na podłogę polało się kilka kropel czerwonego wina. – Pierwszy raz od wieków pozwólmy sobie na odrobinę wytchnienia.
– Ty sobie pozwalasz od dawna.
– Będziesz mi wypominać kieliszek wina wieczorem... i przy obiedzie? No i może czasami podczas śniadania. – Pokręciła głową. – Poza tym wino nie ma znaczenia. Mimo jego dotrzymałam ci tempa podczas narad.
Z ust Wanory wydobyło się głębokie westchnienie, które mogło być także cudacznym chichotem.
Grajkowie zmienili ton. Z ballady o piratach ze słodkimi sercami morfa, jedna z uczennic Sherry, zaczęła dźwięcznie opowiadać historię o zamienionym w pianę Sawie.
– Pamiętasz, kiedy byłyśmy młode i naiwne? Przed wojnami, śmiercią przyjaciół, dzieci i wybranków i całym tym syfem, które zrzucili na nas bogowie?
– Nie zaczynaj.
– Nie zaprzeczaj! – Mocniej zacisnęła palce na jej ramieniu i kontynuowała: – Wszechmocni bogowie według ciebie nas kochają. Niech i tak będzie. Nie kłóćmy się. Nie dzisiaj. – Coś w zamyślonej twarzy Narii, kazało kapłance nie przerywać. Zaskakując samą siebie, posłusznie milczała. – W imię ich miłości napijmy się za stare czasy, kiedy ciążyło na nas jedynie gderanie guwernantki i utrapienie nad wyborem kreacji na bal.
– Tak. To wyśmienity toast – zgodziła się niebywale łagodnym tonem i zbiły się kielichami.
– W takim razie celebrujmy miłość. W naszym świecie jest jej tak niewiele.
– Co wy gadacie! – odezwał się impertynencko tryton i stanął pomiędzy syrenami z kuflem wyżłobionym w kości. W środku pieniło się piwo. – Miłość jest wszędzie.
– Witam Quinn – przywitała się Naria, a Wanora w nagle ogarniętej złości przewróciła oczami.
– Witam! Nie potrzeba mi dwóch oczu, aby ujrzeć twoje piękno Nario, ale potrzeba mi dwóch, aby wystarczająco nacieszyć się osobliwym czarem Wanory. – Jedyne oko, które posiadł, zatrzymał na dłużej na niezadowolonej jego osobą syrenie w burgundowej sukni. Drugie zasłaniała mu opaska w kształcie rozgwiazdy z ciemnego materiału. Na jej środku tkwił bursztyn z prawdziwym okiem w środku, a wokół rozmieszczono kamienie szlachetne w kolorze żółci i zieleni. Opaska wisiała na srebrnym łańcuszku i niknęła w jego włosach o tej samej barwie. Opaloną twarz oprócz straconego oka szpeciły stare blizny wojenne niczym rozorane pazurami kamienie.
– Powtarzam jej, że ta kreacja jest dla niej stworzona, ale mi nie wierzy – odparła Naria i po przyjacielsku położyła dłoń na ramieniu trytona. – Mógłbyś mnie wspomóc.
Wanora posłała przyjaciółce pełne złości spojrzenie w momencie, gdy Quinn już złapał ją za dłoń. Chciała ją wyrwać, ale wojownik był niezwykle silny i uparty. Skrzywiła się z lekkiego bólu i niechęci.
– Kochana rybko – zaczął. – Nawet w starym zatęchłym i poplamionym mułem płaszczu ze skóry diabła morskiego wciąż przyćmiewasz swoją urodą rajską rybę.
– I ty uważasz, że posłucham tak jawnego szaleństwa?
– Zawsze było warto spróbować.
– Nie jest szalony! – żachnął się i przyłożył dłoń Wanory do swej szerokiej piersi opiętej w błękitną, falbaniastą koszulę, gdzieś zapodział swoją marynarkę. – Jeśli szalony to z miłości! – zawołał z entuzjazmem, po czym zaprosił syrenę do tańca.
– Nie tańczę. Czyżbyś zapomniał?
– Nie, ale nigdy nie przestanę próbować. Może i ten nasz waleczny Devon ubiegł mnie w staraniu się o wieczność z tobą, ale jego już nie ma, a wieczność wciąż trwa, więc... – Wanory twarz pobladła, a tryton urwał w pół zdania. – Nario? Zatańczysz?
Skinęła głową i zeszli schodami ku skąpanych w refleksach kryształów parach. Ich cudaczne, wielobarwne kreacje imitujące fale, rybie płetwy, niebezpiecznych drapieżników oraz falbany przy kołnierzach koszul wirowały podczas piruetów, mieniąc się niczym posypane magicznym pyłem.
Wino w dłoni kapłanki nagle nabrało większej masy i w dodatku straciła na nie ochotę. W młodości, kiedy to jeszcze nie posmakowała największej goryczy życia, piła alkohol w radosnych chwilach, a nie w momentach niedoli. Po tylu wiekach strat, ostrych słów i kłamstw nie odnalazła powodu, aby celebrować wieczność. Skupiła się na tym, aby trwała, aby miała znaczenie. Nic więcej.
Stała na szczycie schodów i patrzyła. Na frywolne płotki i ich pełne naiwnego szczęścia twarze, na drobne, słabe stopy sunące ponad marmurową podłogą i niezręczne dłonie nigdy nietrzymające miecza czy innego ostrza, chyba że był to nóż do listów albo do ryby. Pili, tańczyli, nie przejmowali się przyszłością. Po ostatniej wojnie wiele syren oddało życie za życie, aby odbudować ich rasę, ale to było dawno temu. Wojowniczki umarły dla nowego pokolenia, które zawiodłyby ich, gdyby je ujrzeli. Do tego się starzeli. Syreny nie rezygnowały z wieczności na rzecz syna bądź córki. A jeśli już, to działo się to rzadko, niemal wydawało się to jedynie chwilą zapomnienia podczas uniesień. Raz na sto lat.
– Matko! Czy wszystko w porządku?
Sorin stanął obok niej. Właśnie wraz z Laveną opuścił jadalnię, skąd dochodziły do nich podniesione głosy rozmów i szczęk sztućców. Suknia w kolorze fuksji zamiatała podłogę, a rozbudowany gorset na podobiznę rafy zachwycał nie tylko żywymi barwami, ale i idealnie odwzorowanymi kształtami.
– Dziękuję za poparcie mojej kandydatury na radną, kapłanko Wanoro.
– To stanowisko należało do ciebie – odparła z naganą w głosie. Zdecydowanie skierowaną do syna.
– I nadal należy.
– Szanuję twoją pewność siebie i nieugiętość, Laveno.
– Jestem przekonana, że nie tylko te atuty we mnie widzisz.
– Ja je dostrzegam. Szkoda tylko, że ty Sorinie zdecydowałeś pobłądzić.
– Nie błądzę.
Wanora machnęła ręką, nie chcąc słyszeć wymówek i tłumaczeń syna.
– Zniewalająca suknia, kapłanko Wanoro.
– Na pewno! Nie marnujcie na mnie czasu. Idźcie, bawcie się i pozwólcie mi zapić wstyd.
– Matko?
– Oj już nie marudź. To moje zadanie. Idźcie. Już.
Sorin zawahał się.
– Oczywiście.
Lavena zdusiła w sobie chichot i pozwoliła partnerowi poprowadzić się schodami w dół, ku refleksom wody i kryształów tańczących na ciemnej posadzce.
Naria wraz z Quinnem właśnie opuszczali parkiet. Królowa matka śmiała się, a tryton obejmował ją w talii i zapalczywie coś opowiadał. Wanora pomyślała, że zapewne po raz enty chwali się, jak pokonał potężnego kherru i stracił oko. Zdecydowała ich spotkać u stóp schodów. Zeszła z błyskiem w oczach. Ogień złości, ale nie pierwotny, ani czysty, jak u niektórych, a wzniecony z lat przepełnionych goryczą i żalem. To ją różniło od prostacko wulgarnych person, radujących się upakarzaniem innych. Ona cieszyła się nie potępianiem, jak się innym wydawało, a odczuwała przeogromną ulgę, że odnalazła cel w życiu i sposób na rozładowanie głęboko skrywanych emocji. Cel będący naprawą tego, co się psuło. A tak wiele się psuje w ostatnich latach. Jesteśmy ta bardzo słabi, tacy maluczcy w porównaniu do naszej dawnej potęgi – pomyślała.
– I w ten jego ogromna paszcza kłapnęła, a jego ostre zębiska rozorały moją twarz. Straciłem oko. O tak! Ale on stracił o wiele więcej. Po tym jak uciąłem mu obie ręce, dobrałem się do jego męskości.
– Jak zwykle czarujący. – Naria nie brzmiała zła czy zniesmaczona, wręcz przeciwnie. Nieziemsko się bawiła.
– Tamten już nie miał okazji, aby oczarować nikogo! Ja jeszcze mam szansę – z tymi słowy spojrzał na kapłankę. – Wanoro, może zmieniłaś zdanie i zatańczysz ze mną? Tylko jeden taniec. Potem sobie odpuszczę.
– Nigdy sobie nie odpuścisz – wysnuła wniosek z widocznym przygnębieniem.
– Przejrzałaś mnie! A skoro sprawa jest tak oczywista, nie daj się błagać. Jeden taniec. Obiecuję, że nie będę gryzł, a tym bardziej całował. – Ujęła jego wystawioną w prośbie dłoń. – No chyba że mnie poprosisz.
Prychnęła, ale dobrowolnie ruszyła za nim. Tym razem Naria została sama, ale nie na długo. Obok niej stanął Lundy w gładko ogolonej brodzie, schudnie fryzowanych włosach i w swoich pięknych łaszkach delikatnie połyskujących różem i błękitem. Jego towarzyszką była wiecznie smutna Yvone w morskiej sukni poplamionej kolorami krwi, rdzy i złota. Jej osoba nie była na rękę królowej matce, ale przywitała ich uśmiechem i pozdrowieniami.
– Piękna wyglądasz, królowo wdowo Nario. Focza skóra i rogi narwali podkreślają twój wdzięk.
– Dziękuję. Też muszę przyznać, że wyróżniacie się z tłumu.
Yvone w podzięce skinęła głową i posłała nikły uśmiech.
– Cieszę mnie twoje dobre słowa, królowo-wdowo. – Przesunął dłonią po pasie ze skóry rekina. Naria była niemal pewna, że nie dzikiego, a samego kherru. – Skóry. Dawne zwyczaje i stroje, których już nie nosimy, a jeśli już to tylko ich wspomnienia w drobnych elementach, często stanowiącymi jedynie imitację. Muszę przyznać, że brzydzę się tego, dlatego podziwiam prawdę.
Naria słuchała, ale nie tylko słów, a cieni wplecionych pomiędzy nie. Znaczenia, których jeszcze nie rozumiała, ale wiedziała, że musi je poznać. Lundy sprawował władzę radnego i pułkownika po swoim zmarłym dziadku. Stało się to dosłownie chwilę przed balem, ale ona znała go o wiele dłużej.
Nigdy jej się nie podobał. I tu wcale nie miała na myśli jego subtelnego uśmiechu, w którym tkwiła swobodna arogancja, niewidoczna dla postronnych. Jego słowa wykute z wielu zawiłych myśli. Czasami wydawało się, że mówił o pogodzie, o winie, a tak naprawdę snuł inną opowieść. W swojej gmatwaninie słów przewyższał poetyckiego Tormoda, którego często nikt nie brał na poważnie oraz Najwyższego Ulerinorina i jego pełne mądrości rady.
– Jak sama widzisz, królowo-wdowo Nario, świetnie się odnajduję obleczony w aksamit i jedwab, co nie oznacza, że całkowicie popieram zmiany. Skóry, kości, pozostałości po walkach, po wielkich zwycięstwach, winniśmy nosić je z tą samą godnością i dumą, co klejnoty w świecidełkach czy syreny chaperon po rytuale.
– Ta rozmowa prowadzi do konkretnych tematów czy jedynie krążymy?
– Krążymy, królowo-wdowo, jak to bywa na balu.
Lundy gestem dłoni zatrzymał merhamę w szarej sukni. Zdjął z tacy kielich wina, a w międzyczasie gdy syreny także poczęstowały się, tryton upił łyk.
– Nie jest schłodzone – mruknął ze zniesmaczoną miną.
– Było, panie.
– Ale już nie jest. Twoja taca ma zacieki, to bardzo nieprofesjonalne. Proszę, idź, wypełnij swoje obowiązki, jak należy i niech ktoś przyniesie nam naprawdę schłodzone wino. – Ponaglająco machnął dłonią skrytą w białej skórzanej rękawiczce, obszytą koronką.
– Oczywiście, panie. – Pokornie pochyliła czoło i odeszła.
– Mam nadzieję, że bal przeszedł twoje najśmielsze oczekiwania, królowo-wdowo Nario.
– Wino jest słodkie, ryby świeże, muzyka nie rani uszu oraz jeszcze nikt nie wszczął burdy. Tak. Jestem zadowolona – odparła, choć była pewna, że nie o to pytał.
– Ja mam mieszane uczucia. Kiedyś bale były krwawe. Płotki bawiły się w rozrywanie rozgwiazdy czy też kto wyrwie rybie oko. Pamiętam, jak mój przyjaciel złapał oko na haczyk, a potem zwycięsko przeszedł przez salę, ale... wszyscy patrzyli się na niego z odrazą.
– Nasza kultura i obyczaje uległy zmianie.
– Nie wszystkie zmiany są dobre. – Z kieszonki marynarki Lundego wystawała lina. Różowe, grube plecenie, a wokół niego złote linie.
Naria nagle się zachwiała. Lundy w odruchu ruszył ku niej. Oparła się o jego ramię, mocno zaciskając palce na jego dłoni.
– Przepraszam. Stare kości, lekka głowa. Nie powinnam tyle pić.
– Nic się nie stało.
Jeszcze nie – pomyślała Naria, skrywając dłoń w kieszonce sukni.
– Wybacz, królowo-wdowo Nario, ale poprowadzę moją słodką towarzyszkę do tańca. Piękna to nuta.
Odeszli z pozwoleniem w takt ballady o zniewolonej merhamie, ususzonej sheramie i wybebeszonym kherru. Napisana wieki temu podczas pierwszych walk między rasami, kiedy to syreny i trytony zapragnęły więcej, niż im zaoferowano. Albo to ich zaatakowano.
Historia opowiada o dwóch wersjach. Już nikt nie pamięta, która stanowi prawdę.
Dwie postacie przekroczyły magiczną barierę. Pierwsza z nich była pochylona niczym starzec, ale ciało miała silne o szerokich ramionach wojownika i skórą pokrytą niezliczoną ilością blizn. Jedna z nich przechodziła przez czoło i kończyła się na środku czaszki wśród krótkich, jasnych włosów. Druga z nowo przybyłych miała smukłą, ale umięśnioną sylwetkę. Na nagim ramieniu widniała ogromna blizna po ugryzieniu.
– Struan, główny wódz kherru wraz z małżonką Deidre – przedstawił się, kiedy to rekinie skóry opadły na dziedziniec i zamieniły się w piach, a nie złoty pył.
– Witamy. – Strażnik pozdrowił ich znanym wszystkim gestem, a drugi z nich skierował ich ku strażnicy, gdzie pozwolili im się ubrać w przysłane przez nich wcześniej ubrania. Kiedy to ich ciała oplotły niezwyczajne im materiały, w towarzystwie czterech uzbrojonych i ubranych w platynowe zbroje z czarnymi zdobieniami wojowników, ruszyli głównym mostem na zamek. Już z daleka dotarły do nich odgłosy muzyki i śpiewów, kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, usłyszeli także szczęk sztućców i głośnych rozmów.
Weszli do środka, zapowiedziani przez herolda. Muzyka i głosy zdawały się ucichnąć i wiele par oczu wbiły się w nowo przybyłych.
Struan niczym zbytnio się nie wyróżniał. Miał na sobie czarny frak, białą koszulę z błękitnymi falbanami nawiązującymi do herbu jego klanu Dwóch Serc. Wrak statku stojący z niebieskich płomieniach i kotwica wbita w serce. Przy klapie miał złotą przypinkę w kształcie kotwicy, a z kieszonki na piersi wystawał mu diament.
Kiedy to wódz niewiele się wyróżniał Deidre stanowiła jego przeciwieństwo. Miała na sobie przylegającą do jej kształtnego ciała suknię. Z szyi na gorset opadał ciężki, złoty naszyjnik na kształt rozwartej rekiniej paszczy z prawdziwymi białymi kłami żarłacza białego, które wywołały ogólny niepokój. Jej spódnica zdawała się być uszyta ze spływających z niej kropli krwi, a krótkie blond włosy ułożono na kształt korony. Była wysoka, majestatyczna i rozsiewała wokół aurę władzy niczym prawdziwa królowa.
Sherama z tacą z kieliszkami z winem podeszła do niej niemal od razu.
– Tak powinna wyglądać królowa – mruknęła Wanora, pojawiając się obok Narii.
– Zamilcz! Inaczej Norwa utnie ci ten bezczelny jęzor!
– Niech nie ucina. Jeszcze nie wiem, jak smakuje – wtrącił Quinn rozochocony swoimi myślami i piwem.
Wanora westchnęła.
– Czy ty kiedykolwiek myślisz, zanim coś powiesz?
– Które z nas? – zapytał Quinn, a Wanora zaraz za nim dodała:
– To ty wlałaś we mnie wino!
– Tak jakby ono było powodem twojego braku rozsądku. – Naria wciąż trzymała dłoń w kieszeni, przesunęła palcami po znanym jej materiale i dodała: – Wybacz nam na chwilę Quinn. Muszę zamienić kilka słów z naszą kapłanką.
– Nie zabieraj jej na zawsze.
– Uwierz mi. Nie mam takiego zamiaru.
Naria pociągnęła przyjaciółkę w kąt sali, gdzie wśród cieni kolumn i półpiętra wyszeptała:
– Lundy nosi rękawiczki ze skóry sheramy.
– Kiedyś to było normą – mruknęła zdezorientowana. – Poza tym skąd ta pewność?
– Znam materiały, minerały, faunę i florę, jak mało kto.
– Do czego zmierzasz?
Naria nieznacznie wysunęła skradziony z kieszonki marynarki symbol. Różowe pasma przeplecione złotymi. Lundy z pewnością nie od razu zauważył jego zniknięcie.
– A to?
Naria schowała znalezisko i odpowiedziała:
– A to nie farbowany sznur konopny, a włosy.
– Jego kochanki? Matki? – Niechętna do zgadywania, jedynie wzruszyła ramionami.
– Twoje zaćmienie przez wino jest o wiele silniejsze niż u innych – syknęła w złości i zniecierpliwieniu. – Sulivan mimo wlanych w siebie kielichów wciąż układał idealne schematy obronne i jeśli zaszła taka potrzeba wprowadzał bezbłędne zmiany w trakcie picia. A ty...
– A ja nie będę cię błagać o wyjaśnienia, nawet jeśli... Nie! Tym bardziej jeśli mnie obrażasz.
– Lundy ma pas ze skóry kherru, rękawiczki z sheramy, nie byłabym zdziwiona, gdyby guziki zrobiono z kości żółwia, a to – dotknęła kieszonki. – są włosy merhamy.
– Jego kochanki?
– Tak! Zabił kochankę i zrobił z niej rękawiczki!
Wanora zacisnęła usta w wąską linię.
– Odpuść sobie, Nario. Zapewne uszyto je wieki temu dla jego zmarłego dziadka, kiedy tak czyniliśmy i właśnie dostał je w spadku, ty doszukujesz się drugiego dna.
– Z Lundym zawsze istnieje drugie dno.
O TAK. TO JEDEN Z TYCH ROZDZIAŁÓW, GDZIE PRAGNĘ JESZCZE BARDZIEJ NAMIESZAĆ. ALE TO JESZCZE NIE KONIEC MIESZANIA WAM W GŁOWACH... <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro