Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

-*- 3.SMAK ODWAGI


– Olafie, Ritti! Za mną! – dowódca Mathias nie ukrywał zdenerwowania. Ogólnie nigdy nie skrywał swoich uczuć, dzięki czemu można było czytać z niego, jak z księgi.

– Tak jest! – Pospiesznie skinęli mu głowami i przyłożyli dłonie do serc, a w międzyczasie ruszyli za swoim przełożonym.

– Gdzie można znaleźć największą liczbę nieodbywających warty strażników? – zapytał w drodze na dół, kiedy to schodzili schodami rozświetlonymi przez białe kryształy.

– W karczmie, dowódco! – odpowiedział mu Olaf.

– Potrzebujemy każdego, a więc i tacy też się zdadzą do służby.

Co i rusz mijali okna czy też drzwi prowadzące na inne piętra. Nie zatrzymali się, a wypadli na główny dziedziniec. Na jego środku znajdowała się studnia, ale nie mieli czasu, aby przystanąć i zachwycać się nad zjawiskowym kunsztem jej wykonania. Podeszli do wbudowanej w skalne sklepienie stajni, gdzie Mathias zażądał trzech osiodłanych koni. Młody żółw o czarnej skórze, żółtych źrenicach otoczonych czarnym białkiem i ciemnych, na razie krótkich i niezakończonych czerwienią rogach pochodził od gatunku izzo zwanych demonimi żółwiami. Ritti czytała o nich w starych księgach. Bardzo często ich zastępy stanowiły pierwszą szarżę ze względu na ich czarny, gruby pancerz, zatrważający wygląd i temperament. Niestety on, tak samo jak i inteligencja osobników, wykształcał się powoli. Żółwie za młodu mieli trudność mowy i uczyli się jej bardzo późno, choć w porównaniu do wieku, jaki potrafili osiągnąć, to wcale nie był zły wynik.

Młody stajenny zaczął się jąkać i nieudolnie próbował odtworzyć gest szacunku.

– J-ja...

– Idź po te konie! – warknął Mathias. Ten się nie poruszył, a znowu starał się coś przekazać, jednak nie mógł tego wyrazić.

– N-nie... J-ja... A-aaar...

– Na przeklęty nurt! Król dowie się o twojej niekompetencji!

– B-błaa-agam! – Ukłonił się nisko i zaczął energicznie uderzać pięścią w szeroką pierś. Żółwie od małego byli dość masywni.

Mathias nie baczył na paniczne gesty i dalsze próby wyartykułowania myśli, tylko go wyminął i wszedł w głąb śmierdzącego sianem i łajnem wnętrza. Zaczepione na żelaznych kandelabrach żółte i białe kryształy nadawały ciepłego blasku pomieszczeniu.

Za czasów pierwszej królowej Sorchy ujeżdżano colfany, a nie konie, ale to zmieniło się za panowania Lanna, kiedy córka Dorrella Renny zmarła od odniesionych obrażeń po ataku aciruna. Po długich naradach król wydał dekret o wzniesieniu Areny – ogromnego pola poza murami zamku, gdzie zamknięto wszelkie niebezpieczne stworzenia. Niestety colfany też tam przeniesiono. Ritti przeczytała w jednej z ksiąg, że często podawano im do paszy ziół na złagodzenie ich narowistej natury, ale to nie zawsze pomagało. Ujeżdżone i zaznajomione z jednym jeźdźcem, potrafiły zrzucić go z grzbietu, a nawet kopnąć czy ugryźć.

Mimo wszystkiego Ritti żałowała, że nie przyszło jej dosiadać tej pięknej bestii. Mogła jedynie przeglądać stare szkice i wyobrażać sobie, jakby to było siedzieć na płomiennym ogierze. Wsłuchiwać się w jego dzikie rżenie i mocno trzymając się siodła, starać się nie zlecieć na kamienie, kiedy to w gorączce złości stawał dęba. To byłoby wyzwanie! – pomyślała z ekscytacją i obiecała sobie, że kiedyś dostanie się na Arenę, aby dosiąść colfana i ujrzeć inne, dzikie stwory.

– Osiodłajcie konie! – wydał rozkaz. Olaf z Ritti bez zbędnego gadania ruszyli w kierunku boksów, kiedy to stajenny złapał za zmiotkę i zajął się zamiataniem. Co i rusz zerkał z załzawionymi oczyma na wojowników. Wiedział, co go czekało, jeśli do króla dojdzie wieść o jego nieposłuszeństwie.

– Konie już są osiodłane!

– Ruszajmy.

Dosiedli ich i z początku stępem opuścili stajnie, aby już kłusem ruszyć główną ulicą. Pomknęli środkiem, mijając spieszące się na zamek damy oraz ich towarzyszy. Jedni szli pieszo, inni dosiadali konie. Podkowy uderzały o biało-kremowe płytki, wybijając szybkie tempo. Ten stukot odbijał się od sklepienia skrzydlatego mostu – magicznej, zachwycającej swoim rzemiosłem i artystycznością budowli. Schodził on od wieży bramnej na drugi poziom zamku, gdzie rozpościerał się widok na ogrody.

Jeźdźcy nie trwonili czasu na adorację panoramy, tylko parli pomiędzy drzewami, krzewami oraz szemrzącym strumieniem, aż wypadli na trzeci poziom. Tam w większości mijali spieszących się wojowników, niespokojne płotki, kilku powracających z ostatniego poziomu cywili. W oddali słyszeli krzyki oraz uderzanie stali o stal, co świadczyło o tym, że Mistrz Miecza Gor nie wstrzymał treningów ze względu na mgłę.

Drogę jeźdźców oświetlały kryształy zaczepione na finezyjnie uformowanych, metalowych rybach. Ich wygięte ku dołowi ciała wieńczyły szczyty kamiennych, ulicznych lamp.

Podczas jazdy gorget dowódcy rytmicznie uderzał w jego zbroję na piersi i lśnił wypolerowanym metalem oraz szafirami oraz ametystami. Ona wraz z Olafem jeszcze nie dostąpili zaszczytu posiadania gorgetu, ale niedługo miało się to zmienić podczas uroczystości zakończenia Meraki. Ozdoba ale i ochrona serca w kształcie tarczy przedstawiała fale obmywające syrenę, za jej plecami wystawały promienie słońca, w dłoni trzymała halabardę.

Na poziomie garnizonów, więzienia czy placów treningowych główną ulicę wyłożono czerwonymi i czarnymi kamiennymi płytkami, a kiedy ich konie pomknęły pod kolejną z wież bramnych, znaleźli się na niebieskich i szarych. Tutaj panował już większy tłok, więc zwolnili do stępu. Różne rasy od merham przez sheramy a skończywszy na żółwiach w ludzkich postaciach w magicznej kopule, spieszyli się do domów czy też, aby wypłynąć na zimne wody morza.

– Rozejść się! – Mathias niemal stratował młodą sheramę o piaskowej cerze i wystającym spod kremowej sukienki kolcem jadowym. Ritti zdążyła tylko zauważyć, jak upadła na plecy i coś krzyknęła, ale nie zwolniła, aby jej pomóc.

Po chwili przez wzmożony tłum na ulicach musieli przejść do stępu, co spotkało się z niezadowoleniem dowódcy.

– Na przeklęty nurt! – wrzasnął dowódca, po czym rozkazał aby się rozeszli, inaczej ich stratuje. Posłuchali, ale zaraz za nimi znaleźli się kolejni nieświadomi zagrożenia przechodnie. Na szczęście po chwili dotarli do celu.

Dwukondygnacjowy budynek z drewna wzniesiono na kamieniach, a nad drzwiami zawieszono tarczę w kształcie łukowatego, odwróconego okna z malunkiem beczki na morzu. Nazwa na szczycie głosiła Morskie Trunki. Nie bez powodu. Większość alkoholi, jak nie wszystkie, pochodziła z przejętych na morzach bądź rozbitych podczas sztormów statków.

Mathias zeskoczył z wierzchowca i skierował się ku drzwiom. Zaraz za nim poszli Olaf i Ritti, tylko przywiązali konie do kamiennego słupa, zamocowanego tam wieki temu dla narwanych, niebywale silnych colfanów, których ku niezadowoleniu Ritti już nie ujeżdżano. Dowódca Straży Królewskiej stanął nad skuloną przy budynku żebraczką. Merhama – zauważyła syrena, a świadczyły o tym wystające spod podwiniętej spódnicy grube parzydełki o barwie neonowej zieleni. Były one odpowiednikiem parzydełek, w które Stwórca uzbroił je na morzach w ich zwierzęcej postaci. Mimo ludzkiego wcielenia w kopule parzydełka i tak były niebezpieczne. Jeden dotyk wystarczył, aby naznaczyć skórę poparzeniami.

Wyższy stopniem tryton kopnął ułożoną u stóp samicy drewnianą miskę. Merhama zwinnie rzuciła się ku rozrzuconym srebrnikom w momencie, gdy dowódca przemówił:

– Wiesz, czym każemy za żebranie?

– Wiem, panie! – Podniosła się z klęczek z mocno przyciśniętą dłonią do skrytej za szarym materiałem piersi. – Błagam o wybaczenie! Dawno...

– Nie ważne! Znikaj! – Uważnie rozejrzał się szarymi oczami po okolicy, po czym ruszył ku wejściu karczmy.

– Poczekaj, muszę ci coś powiedzieć – szepnęła starowinka do Olafa, kiedy z Ritti właśnie ją mijał. Tryton z szerokim uśmiechem zwrócił się w jej kierunku, choć palcami przesunął po starych inskrypcjach, wyrytych wokół wrobionego w obuch topora szafiru.

– Coś cię niepokoi?

– To nie mnie powinno niepokoić, a ciebie, płotko. – Merhama śmierdziała alkoholem.

Skrzywił się na zwrot używany od dawien dawna w kierunku młodych, niezaprawionych w boju wojownikach, jak i szydełkujących dam. Ritti uważniej rozejrzała się wokół i także ułożyła dłoń na otoczonej misterną plątaniną liści i kwiatów lilii rękojeści. Lampy dawały niewiele światła, ale bogowie mórz posiadali wyśmienity wzrok nawet w ciemności. To jedynie mgła stanowiła dla nich wyzwanie.

Po ulicy szło kilku przechodniów, blask kryształów padał z szyb domostw, jakaś para się sprzeczała. Księżycowa orka o charakterystycznej dla ich rasy białej plamce za uchem właśnie rzuciła kosz z warzywami na nogi swojego partnera. Zaczęli się przekrzykiwać, ale nie doszło do rękoczynów. Kłótnia kochanków, nic ważnego.

– Kto powinien mnie niepokoić?

– Olafie! Ritti! – usłyszeli pospieszający krzyk dowódcy. Stał obok drzwi wejściowych do karczmy.

– Niepokoić cię...

– Precz stąd żebraczko, póki ci życie miłe! – warknęła Ritti i stanęła tuż przed merhamą, odgradzając ją od trytona. Samica cofnęła się, ale nie odeszła, tylko spojrzała ponad ramieniem syreny i rzekła:

– Olafie, uważaj, masz serce oddane śmierci.

– Groźby straży są karane, więc znikaj, póki nie zabraliśmy cię do jednej z cel! – Miała ochotę złapać ją za poły szarych szat i zabrać do Mistrza Więzienia, ale wiedziała, że mają ważniejsze obowiązki, niż mało znaczące słowa żebraczki.

– To nie groźba. Wiecie, kim jestem i co boginie pozwalają mi widzieć. – Z tymi słowy podwinęła spódnicę, aby odkryć przed nimi swoje parzydełka; znak rozpoznawczy znajdujących się w ludzkiej postaci wieszczek merham, po czym odeszła.

Płotki pospiesznie zawróciły i weszły do szynku, gdzie już znajdował się Mathias.

W środku panował typowy dla takich miejsc zgiełk. W jednym kącie wojownicy grali w karty, kości czy w mrugnięcie, starą grę we wbijanie noża w stół pomiędzy palcami przeciwnika, w kolejnym sherama o piaskowej cerze z wystającym spod czerwonej spódnicy kolcem jadowym i niewprawnych palcach, które szarpały struny lutni. Na ucho Ritti nie znała melodii, a słowa wypływały z jej ust w chaotycznym łoskocie. Jednak nikt nie narzekał, a wręcz nie zwracał na nią uwagi. Pod przeciwległą ścianą zabudowano wnęki, gdzie wśród przydymionego blasku drobnych, pomarańczowych kryształów siedzieli inni goście. Natomiast po lewej od wejścia ciągnął się blat z wyrytymi pod nim wzorami morskich stworzeń. Za nim stał niski, korpulentny samiec księżycowej orki o bujnej czarnej czuprynie i żółtej koszuli wkasanej w szare spodnie.

– Nadchodzi mgła! – słowa dowódcy zadziałały niemal, jak wiadomość o śmierci jednego z morskich bogów. W sali zapadła cisza. – Wszyscy, którzy złożyli przysięgę, mają ustawić się w szeregu przed karczmą! – Ponownie po szynku rozszedł się jego donośny głos. Wojownicy podnieśli się z krzeseł, choć część uczyniła to z niechęcią, albo nieco chwiejnie.

Ritti pomyślała, że dowódca z pewnością oddzieli zdolnych do warty, od pijanych, których zmysły zbyt mocno zostały stłumione przez trunek.

– Dowódco Mathiasie. – Olaf stanął obok przełożonego. – Wiem, gdzie można znaleźć kilku dodatkowych strażników.

– Byle szybko. Ritti idź z nim.

– Oczywiście!

Olaf skierował się na lewo, a zaraz za nim podążyła Ritti. Większość klienteli na widok strażników, schodziła im z drogi i posyłała gest szacunku – skinięcie głowy i przyciśnięta do piersi dłoń. Inni mniej bądź bardziej pijani, czy też hardzi, patrzyli na nich z nieufnością i niechęcią. Ritti zauważyła, że wojownik miał się na baczności. Choć uśmiech błąkał się na jego ustach, dłoń miał nieustannie ułożoną na głowicy topora. Uczyniła to samo. Nie uczęszczała do podobnych miejsc, więc nie miała pojęcia, czego się spodziewać, a w sali panował niesamowity rozgardiasz. Szynk opuszczali trytoni, syreny, żółwie oraz księżycowe orki w akompaniamencie przesuwanych krzeseł i pomruków.

W białych i żółtych kryształach umocowanych w drewnianych żyrandolach kędzierzawa, ruda czupryna oraz delikatny zarost Olafa wydawały się mienić czerwienią. Niektórzy mówili, że był bękartem samego Erskina, pierwszego pułkownika Błędnej Rafy, zwanego Krwawym Półksiężycem. W ostatnim buncie księżycowych orek, które stłumił król Norwa, Erskin wiele z nich przepołowił swoim mieczem, jednak to nie tylko przez krew nadano mu taki przydomek, a krwawą brodę i włosy.

Przez wielu Olaf był nazywany jego odbiciem. Ci śmielsi nawet odważyli się stwierdzić, że bardziej przypominał Erskina niż jego prawowity syn Sulivan. Ritti nie lubiła taplać się w plotkach, ale wypełniając warty, czasami trafiła na mniej bądź bardziej gadatliwych wartowników, którzy nie zwracali uwagi na jej brak zainteresowania ich paplaniną.

– Olafie! – Karczmarz przywitał trytona gestem szacunku, którego wojownik nie odwzajemnił. – Przyprowadziłeś nową klientelę! Co syrena pije? Wino? Whisky? Może bourbon?

– Zafa, przybyliśmy po wojowników, nie alkohol.

– A może po historię. – Z tymi słowy podniósł swoją dłoń, ukazując, że brakowało mu palca. – Straciłem go podczas obrony powabnej...

– Kurtyzany w burdelu – dokończył za niego Olaf. – Chociaż ja słyszałem wersję, że ucięto ci go za złodziejstwo albo straciłeś go podczas gry w mrugnięcie.

Zafa z początku spoważniał, ale po chwili zaczął się głośno śmiać, co i raz uderzając dłonią o wystający brzuch.

– Żartowniś z ciebie. – Pokręcił głową i złapał za pusty kufel. – Napij się, a może opowiesz nam więcej żartów. – Już odwrócił się, aby nalać mu piwa, gdy nagle Olaf odezwał się ostrzejszym tonem:

– Nie przybyłem, aby pić twoje morskie trunki, a szukam Cano. Czy był dzisiaj u ciebie?

– Ależ tak! Wypił cztery kufle i z tego, co słyszałem, przegrał pieniądze. Po tym ruszył z innymi strażnikami na tyły, a wszyscy wiemy, co się tam dzieje, kiedy już nie masz czym zapłacić. – Roześmiał się głośno, choć zapewne drżał na samą myśl o tym, co inni tam wyczyniali. Ritti dzięki krótkiej wymianie zdań oraz własnym osądom domyśliła się, że Zafa nie miał w sobie ani jednej kości wojownika. Księżycowe orki słynęły z bojowości i odwagi, a karczmarz taki się nie wydawał.

Sherama w czerwonej spódnicy znowu zaczęła brzdękać na lutni, a jej nieprzyjemny głos poniósł się po przestrzeni. Olaf czym prędzej ruszył we wspomniane przez karczmarza miejsce, a milcząca Ritti podążyła za nim. Na zewnątrz ukazał im się podłużny dziedziniec i otaczające go wysokie budynki. Po lewej za rozłożystym drzewem jabłoni znajdowała się chata kaletnika, po prawej i naprzeciwko burdel. Na dwóch z kilku drewnianych balkonów stały niemal roznegliżowane samice. Ponad jego dachem można było ujrzeć w oddali wysokie, ciemne mury odgradzające czwarty poziom zamku od trzeciego. Za blankami w kształcie płetw, które niegdyś miały symbolizować skrzydła, spacerowało kilku wartowników.

– Cano! – wrzeszczeli jedni.

– Clah! – wołali inni.

Nim Ritti zdołała dokładnie się rozejrzeć po otoczeniu i pojąć sytuację, Olaf już szedł w kierunku krzyczącej zbieraniny. Piaskowych czy bardziej niebezpiecznych ciemnoskórych sheram, smukłych, o nietypowej urodzie merham, czarnych niczym noc księżycowych orek oraz syren i trytonów. Niemal wszyscy drżeli z ekscytacji i wykrzykiwali imiona czy zagrzewające do walki zawołania.

Olaf z Ritti przepchnęli się między, jak się okazało, widownią, która otaczała walczących niczym ramię ojca. Kochającego, ale spragnionego krwi i wyłonienia silniejszego syna. Ritti uderzyła kogoś łokciem i usłyszała kilka niewybrednych słów, ale sherama na widok zakutej w stal strażniczki zamilkła.

Po chwili dostali się na krawędź półokręgu i ujrzeli Conę. Niezwykle wysokiego i barczystego, nawet jak na trytona, wojownika. Miał zmierzwione, złote włosy oraz opaloną cerę. Kolczuga mogła świadczyć o tym, że przybył do karczmy zaraz po swojej warcie.

– Cano!

Niebieskie oczy wojownika spoczęły na nowo przybyłym.

– Wybacz mi, ale nie teraz, Olafie! – odkrzyknął. – Muszę spłacić dług!

– Oj! Spłacisz, śliczny chłopczyku! – dziki wrzask wydobył się spomiędzy ciemnych, niczym zakrzepła krew, ust przeciwniczki. Okazała się nią samica księżycowej orki. Niemal tak samo potężna, jak tryton, ale o czarnej skórze i charakterystycznej białej plamce za uchem. Włosy spięła srebrną obręczą, a twarz miała szeroką i płaską, jakby ktoś przygniótł ją kamieniem.

– Jaki dług? – zapytała zaciekawiona Ritti, ale nie oderwała spojrzenia od walczącej dwójki. Chłonęła agresywne cięcia, spływające po skroni trytona krople potu i wylatujące z ich ust jęki, jakby oglądała niesamowite dzieło sztuki, a nie zacięty pojedynek.

– Po zagraniu w karty, kości czy po zwykłym zakładzie przegrany nie ma jak się wypłacić, to zmuszony jest spłacić dług krwią. Jak widzisz, Cano jest bezbronny, a więc to on jest zadłużony.

Ritti ekscytowała myśl tej niezwykłej, nierównej walki. Także zażartej, gdyż syrena mimo braku szpady czy choćby sztyletu, tak łatwo nie dałaby się pokonać, ale wiedziała, że masywna, waleczna księżycowa orka stanowiła wyzwanie.

Cano nie dość, że nie miał broni, to był ogromnym celem, choć jak po chwili się okazało, wcale nie tak łatwym do trafienia. Bez trudu unikał ostrza. Uskakiwał. Cofał się. Niemal wpadł na ścianę tłumu, ale nim to się stało, gapie odepchnęli go od siebie, przez co prawie nadział się na sztych miecza. W ostatniej chwili zrobił obrót w bok. Sapnął i stanął na wprost przeciwniczki. Masywnej, brzydkiej, o gniewnym grymasie na twarzy. Dłonie zaciskała na rękojeści i machała na oślep, jakby trzepała pościel, a nie walczyła. Cano znowu wpadł w wir uników i uskoków. Tłum przekrzykiwał siebie nawzajem i obstawiał zakłady.

Ritti zaskakując samą siebie, odnalazła się w tym towarzystwie, nawet by rzekła, że z przyjemnością wróciłaby w to miejsce. W wir podniesionych głosów, szczęk metalu i zapach alkoholu wymieszany z odorem spoconych ciał.

Olaf zawrócił i znowu przedarł się przez tłumy. Ritti niechętnie ruszyła za nim, ale gdy ujrzała, gdzie zmierzają, rzekła:

– Nie przybyliśmy tutaj na zakłady.

– Cano nie ruszy, jeśli nie spłaci długu, więc możemy skorzystać z sytuacji.

– Dowódcy Mathiasa z pewnością nie ucieszy zwłoka.

– Dowódca zapewne jeszcze zajmuje się klasyfikacją wojowników na tych zdatnych do straży i tych, którzy prędzej by zarzygali fontanny i sami dźgnęli się mieczem, niż zajęli bezpieczeństwem ludu. – Ritti nie wydawała się przekonana, więc powtórzył wcześniejsze słowa: – Cano się nie ruszy bez spłaty długu.

– Ale zaraz po zakończonej walce wracamy do obowiązków.

– Oczywiście.

Podeszli do stojącego na niewielkim wzniesieniu, zbierającego złote płetwy trytona o imieniu Jet. Także miał na sobie kolczugę, ale jako jeden z paladynów z dumą nosił na piersi srebrny gorget z symbolem królestwa udekorowany ametystami i szafirami. Tryton miał twarz nijaką, kolor włosów i brody także. Ni to czarny, ni to brązowy, tylko oczy odróżniały się od reszty. Były jasnozielone. Ritti słyszała, że odziedziczył je po swoim ojcu, jednym z pierwszych trytonów – Dorrellu.

Rudy wojownik wyjął z kieszeni kilka monet.

– Stawiam cztery na Conę. On nie da się pociąć tej gniewnej orce.

– Wielu uważa tak samo – odparł z zaczepnym uśmiechem i zerknął na trzymaną przez stojącego niedaleko żołnierza klepsydrę. – Czas niemal dobiegł końca, a Clah go nawet nie tknęła, ale moim zdaniem Cano i tak przegra. Niestety ten wyśmienity wojownik w momencie, gdy widzi spódnicę, to traci jaja.

Olaf odparł z rozbawieniem:

– Tej akurat brak spódnicy.

– Ale nie brak czego innego.

Roześmiali się, po czym wrócili do oglądania pojedynku. Z niewielkiego wzniesienia mieli dobry wgląd w walkę i nie musieli gnieść się z resztą żądnego krwi tłumu.

Cano właśnie uskoczył przed szerokim cięciem, po czym został zmuszony do cofnięcia się do tyłu. Tłum wrzał, monety się sypały wraz z kolejnymi próbami dosięgnięcia trytona przez księżycową orkę. Miecz nieraz niemal dotknął go w krwawej rozkoszy, ale ten pierzchł, niczym krnąbrna dziewica przed swym wybrankiem.

– Walcz ze mną! – Clah traciła cierpliwość. Przybyła na tyły przybytku, aby Cano swoją krwią spłacił dług, ale na razie nic nie spłacił. Gdyby nie broń w jej dłoni, mogłoby się wydawać, że to ona była dłużnikiem, a nie on.

– Och! Walczę, wojowniczko! – odparł i z niemałym problemem kucnął, kiedy orka znowu go zaatakowała. – Ta walka jest epicka! Będę opowiadał...

– Zamilcz! – wrzasnęła i zaszarżowała na niego z dzikim wrzaskiem. Cano cofał się i unikał ciosów. Wychodziło mu to gładko, choć wydawał się męczyć. Kolczuga nawet dla tak silnego wojownika była ciężka, a ruchy ograniczone. – Nie uciekaj, tchórzu! Walcz! – Kolejne gniewne i chaotyczne cięcia tryton uniknął bez problemu, gdy nagle strażniczka straciła równowagę i z metalicznym szczękiem padła na ziemię. Motłoch ryknął śmiechem, kilku nawet się opluło.

– Clah! – Cano dopadł do przeciwniczki, ale nim zdołał jej pomóc, ta kopnęła go w kolano. Tryton oszołomiony padł, a orka nacięła jego skórę na szyi. Krew spłynęła z płytkiej rany. Walka się zakończyła.

– Przegrałeś, śliczny chłopczyku.

– A ty wygrałaś, wojowniczko. Dług został spłacony. – Wstał i podał jej dłoń, ale ta odepchnęła ją i sama powstała. – Dziękuję za walkę. – Prychnęła w odpowiedzi, a on posłał jej gest szacunku, po czym ruszył w kierunku Olafa. Tłum rozstąpił się przed nim. Ktoś poklepał go po ramieniu, śmiejąc się z porażki, ktoś inny pochwalił jego zwinność. Jego kolczuga oraz złote włosy lśniły w blasku kryształów, zawieszonych na metalowych kandelabrach wzdłuż budynków.

– Witam Ritti. – Posłał syrenie gest szacunku, ona w milczeniu odwzajemniła go.

– Właśnie straciłem cztery złote płetwy – Olaf przywitał przyjaciela z pretensją w głosie, choć na ustach błąkał mu się uśmiech.

– Mówiłem Olafowi, że jeśli przeciwnikiem jest samica, to nie warto na ciebie stawiać – wtrącił się Jet. W międzyczasie dał księżycowej orce kilka monet. Postawiła na swoją rasę i się nie przeliczyła.

– Wygrana nie jest ważna, kiedy zostaje zraniona kobieta – zauważył Cano, określając księżycową orkę mianem kobiety, choć prawidłowe określenie brzmiało samica.

– Ta twoja słabość, kiedyś cię zabije – ostrzegł go Jet i podał monety kolejnemu z hazardzistów.

– Sam lubisz odgrywać bohatera – zauważył Cano i dodał: – A więc oby to nas nie zgubiło.

– Ciebie zgubi spódnica, a mnie własna odwaga? – mruknął w rozbawieniu, po czym powiedział, że musi się zająć zakładami. Już miał odejść, ale Olaf go zatrzymał.

– Nadchodzi mgła. Dowódca Mathias zbiera wszystkich zdolnych do warty strażników.

– Odpowiadam przed pułkownikiem Tormodem, a nie tym nadętym typem – odparł na odchodne i odszedł w kierunku rozochoconej grupy gapiów. Na środku okręgu pojawił się kolejny dłużnik. Naprzeciw niego już stanął przeciwnik z toporem w dłoni. Jet miał niewiele czasu, aby zorganizować kolejne zakłady.

– Mgła? – zapytał Cano.

– Tak.

– Zapowiada się epicka noc.

Olaf pogłaskał wrobiony w obuch topora szafir i odpowiedział szerokim uśmiechem. Zanim odeszli, Ritti posłała ostatnie spojrzenie w kierunku rozwrzeszczanego tłumu i pojedynkujących się wojowników.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro