-*- 18. SMAK WIARY
Podekscytowane rozmowy płotek niosły się po placu. Wanora nie uczestniczyła w ogólnym uniesieniu, a w milczeniu stała z boku. Ile razy nie przechodziła przez dziedziniec, nigdy nie mogła się powstrzymać, aby nie zatrzymać się i nie podziwiać budowli. Lustrzany sufit kopuły wzniesionej na dziewięciu kolumnach odbijał zjawiskowy kunszt artystów wzorowany na symbolu królestwa. Kamienie szlachetne, perły, kryształy arbolli lśniące barwnym blaskiem na strumieniach fontann.
– To bitwa opowiada o gorącym romansie, o walce języków o dominację, o zdradliwych uczuciach...
– Mówiłem ci, żebyś się zamknął.
Wanora nie musiała się odwrócić, aby zgadnąć, kto się do niej zbliżał.
– Najpierw pragnąłeś usłyszeć o Bitwie Dwóch Języków.
– Prawdziwej bitwie, a nie migdaleniu! – warknął Sulivan.
– Kapłanko Wanoro – obok niej pojawił się Tormod. Skrzywiła się na sam dźwięk jego głosu, ale to widok towarzyszącego mu pułkownika od wina rozstroił ją kompletnie.
– Jak mniemam, znaleźliście chwilę, aby pospacerować – rozpoczęła rozmowę po mimowolnym odpowiedzeniu tym samym gestem szacunku, co trytoni.
– Nawet kilka na towarzyszenie ci podczas łowów. – Z tymi słowy podał jej dwa listy. Agresywnym gestem odebrała je i pospiesznie prześledziła tekst.
Jeden napisał Lundy, gdzie streścił stan swojego dziadka Yaka. Ten pogorszył się w nocy, więc wnuk postanowił pozostać z nim w razie, gdyby nadeszły jego ostatnie chwile. Na swoje zastępstwo wybrał Tormoda. Natomiast pułkownik Graniczny Saoirse poinformowała o swoich niecierpiących zwłoki zajęciach związanych z nocnym zalaniem tuneli przez lawę. Zmuszona organizacją zabezpieczenia korytarzy, obowiązkowym zwiększeniem straży i dokładną analizą wszystkich części kopalni oraz wielu innych wymagających jej obecności obowiązków, nie mogła pojawić się na łowach. Na nieszczęście kapłanki to Sulivan miał zająć jej miejsce.
Słyszała o wydarzeniach z kopalni. Wulkaniczne podziemne rzeki należały do nieprzewidywalnych i niebezpiecznych miejsc. Nie pierwszy raz, gdy doszło do wypływu lawy i wymagano zwiększenia nakładu pracy. Rozumiała, ale to nie zmieniło jej podejścia do zmiany towarzyszących jej pułkowników.
– Niech tak będzie. – Z westchnieniem oddała listy. – Jak idzie odkrycie tożsamości mordercy? Jak mniemam, już rozprawiliście się z podsłuchiwaniem wszystkich świadków.
– Wszystko idzie gładko.
– Gładko?
– Tak, kapłanko Wanoro, gładko – odpowiedział sztywno, z dystansem, co było do niego niepodobne.
Nie obawiała się kolejnej konfrontacji z Tormodem. Swoje życie zbudowała na nieustannych politycznych, ekonomicznych czy religijnych dysputach. Nauczyła się swobodnie lawirować między nimi, jak i niechętnymi spojrzeniami swoich dysputantów. Mogła z tym żyć i żyła. Nie ważne, co o niej myśli, jak na nią patrzyli, czy nawet, co jej życzyli. Śmiał mi grozić bogami? – pomyślała z rozbawieniem, ale zdecydowała się nie rozwodzić dłużej nad tym tematem. Miała w planach sama zająć się sprawą morderstwa. Pułkownik od flirtu wcale nie był jej do tego potrzebny.
– Jeszcze w nocy doniesiono mi o zalaniu korytarzy lawą. Módlmy się o łaskawość bogiń, abyśmy nie zostali zmuszeni zamykać kopalni.
– Z pewnością boginie potraktują nas z należytą sprawiedliwością.
– Z pewnością.
Sulivan chrząknął i bez słowa pozostawił ich. Usłyszała jego zachrypnięty głos niosący się placu:
– Które z was topiące się ryby został przydzielony do oddziału pułkownik Saoirse?!
Płotki zaczęły tworzyć szyk. Nikt nie zadzierał z nim, nie dyskutował, wypełniali rozkazy. Wszyscy znali sposób działania Sulivana, Wanora też. Gdy ten zapijaczony tryton wydawał rozkazy, to miały zostać spełnione, a gdy żartował, wszyscy mieli się śmiać.
– Jak zwykle przeszedł do konkretnych zadań.
– Szkoda tylko, że śmierdzi alkoholem i ledwo trzyma się na nogach.
– Zaraz znajdziemy się na wodach – odparł i także ruszył w kierunku zebranych wojowników. Wanorze nie pozostało nic innego, jak uczynić to samo.
Po ciągnących się latami walkach między klanem Palących i klanem Ziemi podpisano pakt i na jego mocy zbudowano most stanowiący symbol pokoju między tymi dwoma nacjami. Pradawna konstrukcja połączyła wyspy Neloria i Nasha. Dwie z trzech, niektóre historie mówią nawet o czterech, Topionych Wysp znajdujących się pod rządami królestwa Dimereu.
Budowa niegdyś służyła jako łatwy sposób transportu dóbr między dwoma ludami, ale odkąd plemię Ziemi zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach, most popadł w ruinę, a wyspa Nasha stała się wyklęta, niezamieszkana i tylko i wyłącznie nieliczni poszukiwacze skarbów przybywali, aby dorobić się gór złota za cenę krwi swoich towarzyszy.
Zamieszkujące wyspę Neloria plemię Palących nazywane przez ludność Talorii odprawiających czarną magię plemieniem dzikusów, oddało most w ruinę. Dostojne rzeźby uległy zniszczeniu, spływająca z fontann woda zaczęła żyć własnym życiem, odnajdując pokruszone ścianki i losowo sącząc się nimi do oceanu, zamiast tryskać pięknymi strumieniami z dzbanów czy rybich ust. Wszędzie leżał gruz i ptasie pióra, czy też misternie splecione gniazda. Ze szczelin wyrastały chwasty, stanowiąc kryjówkę dla gryzoni czy jaszczurek, a także zapychając niektóre ze źródeł.
Pod starą konstrukcją w płytkich wodach Bajecznej Rafy Koralowej brodził oddział utworzony specjalnie na rzecz pochwycenia ofiary na zbliżający się Rytuał. Skrywali się za kolumnami podtrzymującymi most.
Wanora rozejrzała się po grupie. Obok niej pysznił się Tormod oraz pływały zapijaczone zwłoki Sulivana. Promienie słońca tańczyły nie tylko na barwnych łuskach zabranych morf, rycerzy i paladynów, ale i kolczugach, kołnierzach, gorgetach oraz przypiętych do pasów ostrzach.
Zadowolona z powziętych środków bezpieczeństwa aż się uśmiechnęła. Zamiotła silnym ogonem zakończonym dwoma uzbrojonymi w kolce płetwami. Kilka płotek przyjrzało jej się z uwagą, może nawet niepokojem. Zdawała sobie sprawę ze swojego groźnego wyglądu. Różnej długości, ciemne, zakończone krwiście kolce porastały jej ramiona i te same spinały jej włosy, choć część z nich spływała po bokach jej twarzy niczym strumienie z pokruszonych na moście ponad nimi fontann.
Dwumasztowy statek już dawno rzucił kotwicę, a puszczone na wodę łódki z grupą marynarzy dotarły do brzegu wyspy Nasha. Magowie zwykli wyruszać na poszukiwania skarbów z nielicznym zastępem zwykłych ludzi, resztę pozostawiono na pastwę morza.
Kapłanka porównała statek do foki uciekającej przed głodną orką. Nie mieli szans z potęgą morskich bogów, a jednak Wanora kazała czekać, aż magowie oddzielili się od grupy i weszli na teren Sharalem. Pomiędzy zwodniczo piękne szklane kamienie, egzotyczne ptactwo i rośliny.
Kapłanka liczyła na to, że stwór rozprawił się z większością z nich, nim wysłała za magiem jedną z morf, gdyż oni stanowili dla nich największe zagrożenie. Tym bardziej jeśli zaklinacz ognia pokusił się na wyprawę, to ryzyko przedsięwzięcia wzrosło kilkukrotnie.
W ostatnich dniach przez brak profesjonalizmu pułkownika Tormoda oraz jego podopiecznych jedna z syren została zabita. Nie mogła znieść myśli o niepotrzebnej stracie, o kolejnym imieniu na liście pojawiającego się z mgłą mordercy. Osobiście nie miała zamiaru doprowadzić do uchybień, więc nie ruszyli, póki nie była pewna.
Zerknęła na morfy. Lavenę i Ritti. Obydwie dzielne, choć nie tak samo uzdolnione. Dystyngowana, ambitna Lavena o ogromnym potencjale na stanie się jedną z najpotężniejszych morf w królestwie oraz butna, arogancka Ritti o miernych wdziękach, ale wystarczających do wykonania misji.
Zerknęła na zamieszkaną przez Palących wyspę Neloria. Prowadzili skryte życie wśród gęstwiny, nie walczyli o tereny, od wieków nie przyniesiono żadnych niepokojących raportów. Czasami zastanawiała się, czy jeszcze żyją, czy pochłonęła ich dzicz i obłęd.
W porównaniu do magów, zaklinaczy ognia, Palący znani jako tkacze ognia nie potrzebowali nawet iskry, aby zionąć niczym smoki. Z tego powodu stanowili dla nich ogromne zagrożenie, ale trwali w zadowalającym sojuszu. Wojna zabierała zbyt wiele cennych żyć, tym bardziej gdy toczono ją z jedną z nacji sprawującą władzę nad najgroźniejszych dla nich żywiołem.
Zadrżała na samą myśl o ataku, o utracie podopiecznych, gdyż każda wyprawa po ofiarę stanowiła ryzyko utraty najcenniejszego skarbu. Tym bardziej jeśli były to syreny. Boginie mórz dzierżące moc podarowania dwóch żyć w zamian za swoje własne.
Przekleństwo nałożone na ich naród zwane śmiercią drugiego dziecka, ironicznie kończyło się śmiercią matki tuż po porodzie. Krwotoku wewnętrznego nie było w stanie nic powstrzymać, żadne czary, zioła, napary, działania. Nic. Próbowali wiele razy, ale z marnym skutkiem.
Mimo wszystko Wanora uważała, że cena zawsze równoważyła zyski. Każde nowe pokolenie powiększało ich liczebność, a z wiekiem także i siłę.
Zaplotła ramiona pod zakrytą czarnymi skórami ryb szeroką piersią i skierowała się ku grupie płotek.
– Lavena popłynie na wyspę, aby przechwycić maga, a Ritti wybierze się z nami, aby przejąć statek – wydała rozkaz swoim stanowczym i zimnym tonem.
– Kapłanko Wanoro jestem tak samo doświadczoną morfą, więc domagam się zasłużonej roli w trakcie tej misji.
– Powierzyłam ci zadanie, wypełnij je.
– To niesprawiedliwe...
– Sprawiedliwe? – Podpłynęła do podopiecznej. Czuła się nad nią górą. Była świadoma swoich szerokich ramion, bioder i piersi, a w porównaniu do smukłej kibici Ritti z pewnością wyglądała groźniej.
– Zasłużyłam na to stanowisko. – Ritti nie odsunęła się nawet odrobinę, nie odwracając wzroku od wściekłej twarzy syreny, co zawsze Wanora pochwalała. Odwagę, ale nie hardość. – Lavena zwyciężyła serce naszego generała, twojego syna Sorina, dlatego pragniesz podarować jej zaszczyt bycia główną morfą. A ja mam od tej pory kryć się w jej cieniu? Twoje niedoczekanie, kapłanko Wanoro.
– Wanora jak zwykle opiekuje się swoją rodziną ponad wszystko inne – wtrącił się pułkownik Sulivan. W porównaniu do reszty trytonów wypinał dumnie nie tylko umięśnioną pierś, ale i ogromny brzuch, a jego zmęczone, przekrwione oczy opowiadały historię o długiej, zakrapianej winem nocy, a nie gotowość do walki. Kapłanka z całego serca gardziła nim.
– Zostaw wszelkie komentarze dla siebie, Sulivanie, i swojej butelki wina. A ty! – Spojrzała na obsypaną drobnymi piegami twarz Ritti, na barwę jej włosów podobną do chanirów i rzekła z wyższością oraz niechęcią: – Zachowuj się, jak przystało na damę i moją podopieczną, zamiast stawiać warunki i obwieszczać, co ci się należy. A co najważniejsze z dumą czyń honory niesienia śmierci ludziom, zamiast podważać mój autorytet.
– Z całym szacunkiem, Wanoro...
– Jeśli w tobie tkwi, choć cień szacunku i świetności twojej rodziny, wykonaj rozkazy, jak przystało na oddaną morfę.
Coś zmieniło się w zaciętej twarzy Ritti. Ostrość jej lica złagodniała, niemal zniknęła, jakby całe życie z niej uciekło. Jej blada twarz okolona mokrymi, seledynowymi włosami, stała się pusta.
– Krew mojej rodziny będzie dalej krążyć dzięki Merynowi. Ja zostanę zapamiętana tylko i wyłącznie dzięki mojej broni, kapłanko Wanoro.
– Według moich obserwacji, to nie dzięki broni się wyróżniasz – żachnęła się wobec jej absurdalnych wyznań. – Nie będę się z tobą sprzeczała, płotko! Chcesz, to płyń, przejmij maga i wróć. – lekceważąco machnęła na nią ręką. Ostatecznie zgodziła się z nią, ale nie ze względu na jej argumentację, a myśl o tym, że Lavena mogła zostać ranna podczas misji. To przechyliło szalę. W dodatku miała nadzieję, że krnąbrna Ritti w końcu popełni błąd i straci zapał.
Ritti wykonała salto do tyłu, biały ogon w zetknięciu z wodą wzbił do góry falę, a ta obmyła twarz kapłanki. Nawet nie starała się tego zatrzymać. Zamrugała i wzniosła oczy do góry, gdzie ze spękanego sklepienia mostu spływały lśniące w słońcu strumienie i warkocze bluszczu. Zaraz za Ritti podążyła kolejna syrena, zwyciężczyni walk zbiorowych. Pierwszy raz młody wojownik oraz morfa wyruszyli na łowy maga. Przed zakończeniem przez nich Meraki czynili to pod przewodnictwem doświadczonych jednostek, ale tradycja mówiła, że rycerze winni sami uchwycić ofiarę. Nie znosiła tego momentu obaw i napięcia.
– Rozpieszczona płotka – sarknęła z niechęcią i zwróciła się w kierunku towarzyszy.
– Widać w niej potencjał.
– Potencjał, aby zakończyć jako wartownik biblioteki, albo przy przynoszeniu wina, a nie chwałę swojej rodzinie. Niech tylko król dowie się o jej bezczelności i brak szacunku.
– Król ma ważniejsze sprawy, niż twoja niekompetencja w zarządzaniu podwładnymi.
– Lepiej zamilcz Sulivanie, bo śmierdzisz niczym gorzelnia.
– Mimo to wypowiadam się z większym sensem niż ty – mruknął, krzywiąc w zadowoleniu swoją nieogoloną twarz. Wyglądał marnie niczym śpiący pod karczmą menel, a nie pułkownik. Zbroja wydawała się za mała, oczy wyrażały ogrom zmęczenia i znudzenia, a bystry wzrok kapłanki także przyuważył, że drżały mu dłonie.
– Nie marudź, moja droga, tylko pozwól nam nacieszyć się krwią naszych oponentów – odezwał się Tormod w pragnieniu powstrzymania budującego się napięcia.
– Laveno! – Syrena do tej pory czekała w milczeniu przy obrośniętej jaskrawo żółtymi porostami kolumnie mostu. Z góry grubymi niczym tłuste węgorze spływały strumienie wody, rozbijając się po bokach morskiej bogini. Inni wojownicy pływali przy niej, z pokorą czekali na rozkazy. Morfa zbliżyła się w nad wyraz dostojny sposób. Jej krótkie do ramion brązowe włosy opadały mokrymi puklami po bokach jej drobnej twarzy, a kiedy bardziej wyłoniła się z wody, słońce zamigotało na rubinach strojących jej biodra. Była piękna, uzdolniona, lojalna. Idealna dla syna Wanory. – Dzisiaj nie dostąpisz zaszczytu piastowania pozycji głównej morfy, ale niedługo nadejdzie taki czas. Mamy na to całą wieczność.
– Z pewnością jeszcze nie raz dam ci powód do dumy, kapłanko Wanoro.
– Z pewnością, a teraz zademonstruj pułkownikowi Tormodowi, pułkownikowi Sulivanowi oraz płotkom swoje wdzięki.
– Wątpię, aby cokolwiek w niej mnie zachwyciło – burknął Sulivan i potarł rudą oprószoną siwizną brodę.
– Ciebie zachwyca jedynie wińsko!
– Już nic mnie nie zachwyca w tym podłym świecie.
– Twój świat, pułkowniku – odezwała się Lavena gładkim, dźwięcznym głosem. – Chociażby spójrz na wyspę. – Zwróciła swoje zielone oczy w kierunku skłębionej, ciemnej masa gałęzi i kamieni. Wanora uczyniła to samo. Cienie rzucane przez drzewa, widoczne z dużej odległości dzięki świetnemu wzrokowi syreny, malowały różnokształtne obrazy na ustrojonym muszlami, bursztynami i krabami piasku. – Nasz świat ma tak wiele piękna do zaoferowania, pułkowniku Sulivanie.
– Jednym z tych piękn masz być ty? – Skrzywił się w zniesmaczeniu. – Wątpię. Idź do Sorina, on z pewnością obrzuci cię złotem, flądro.
– A ja przyjmę to z wdzięcznością tak jak ty dar życia, pułkowniku Sulivanie. Zmarnowanie go, to jak wyklinanie bogów, a oni zniewag nie puszczają płazem.
– Grozisz mi, mała flądro?! – Podpłynął do syreny. Woda wzburzyła się pod nagłymi ruchami jego potężnego ogona, a monotonnie krążące pod taflą wody ryby uciekły w popłochu. Mewy wzbiły się w powietrze, niosąc wrzask trytona wraz ze swoimi w przestrzeń, wirując wśród spękanych postaci bogów i ogromnych rzeźb smoków czy golemów. – Ty pokrętna maszkaro! – warknął z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Możliwe, że gotów, aby rozerwać syrenę w buzującej w nim złości.
– Przełknij prawdę z dumą pułkownika, zamiast burzyć się niczym płotka! – Wanora zdecydowała się wtrącić. Pojawiła się między nimi, ale tak szybko jak podpłynęła, tak szybko została odepchnięta. Sapnęła w złości i wzniosła swój morfi głos. Przeszył on powietrze niczym smagnięcie bicza i zatrzymał trytona. Wtedy Lavena zaskoczyła ją. Ujęła twarz pułkownika w dłonie, a on widocznie zadrżał, tylko nieznacznie skrzywił się z obrzydzenia, gdyż Wanora wciąż dzierżyła nad nim władzę, jej głos wciąż wibrował w wodzie, przesuwał palcami po ciele wojownika.
– Przełknij prawdę, pułkowniku Sulivanie, a to ci pomoże. – Z chichotem odsunęła się od niego. – Za pozwoleniem, kapłanko Wanoro, rozpocznę naszą misję.
– Oczywiście – odparła, przerywając zaklęcie rzucone na Sulivana.
– Pokrętne stworzenia! – wrzasnął w momencie, gdy Lavena sprytnie skoczyła i odpłynęła. Pijaczyna złapał za rękojeść miecza, buzował. – Nie waż się używać na mnie swoich przeklętych czarów wiedźmo!
– Jestem morfą zapijaczony draniu i to nie przekleństwo cię powstrzymało, a błogosławieństwo samej bogini.
– Błogosławieństwo – wypluł to słowo z pogardą i złością. Miała się na baczności. Nie ufała mu i jego otumanionemu przez alkohol umysłowi. – Jeszcze policzę się...
– Sulivanie. – Tormod podpłynął do pułkownika od wina i poklepał go po ramieniu. – Wykonajmy zadanie i wróćmy na zamek. Napijemy się, najemy... – Rudy sapnął, zaklął pod nosem na bogów i jego stworzenia. Wanora pomyślała, że Lavena się nie myliła i kiedyś przyjdzie mu za to srogo zapłacić. – Nie daj się prosić.
– Jeśli tylko nie wspomnisz nic o Bitwie Dwóch Języków.
– Tej krwawej czy może tej namiętnej?
– Wiesz, o czym mówię – warknął groźnie, ale bawidamek się nie zląkł. Jak zwykle pewny siebie i nonszalancki.
– Oczywiście. W takim razie zapraszam do mnie.
– Skoro już umówiliście się na schadzkę, zabierzmy się do wypełnienia naszej powinności. – Przepłynęła pomiędzy dwoma grubymi strumieniami. Ich szum stanowił muzykę dla jej uszu. Ogonem zamiotła w wodzie i kątem oka ujrzała, jak tworząca iluzyjny cień ławica rozpierzchła się w strachu od nagłego ruchu. – Grupa pułkownika Tormoda niech weźmie lewą flankę, a pułkownika Sulivana prawą.
– Nie zachowuj się, jakbyś dowodziła naszymi oddziałami! – Usłyszała jego głos za sobą, a jeszcze przed tym ruch wody. Mijając ją, uderzył ramieniem.
– Uważaj z tym swoim brzuszyskiem! – warknęła, specjalnie podkreślając ostatnie słowo, aby pojął aluzję.
– Wykonać rozkaz, ale odwrotnie do wytycznych kapłanki! – zagrzmiał, a podopieczni popatrzyli po sobie ze zdezorientowaniem.
Kapłanka Wanora była szanowaną, wysoko postawioną w królestwie personą oraz matką samego generała Sorina, więc lekceważące zachowanie Sulivana, brali jako obelgę dla niej samej.
– Rycerz, który się waha, nie zasługuje na gorget z podobizną Sorchy! Wykonać rozkaz, albo wepchnę wam je w tylną płetwę!
Ruszyli przed siebie. Ich silne ogony zalśniły ponad taflą wody, strasząc przesiadujące na skałach ptaki, po czym zanurzyły się w wodzie. Popłynęli dalej tym razem pod wodą, gdzie pierzchły przed nimi ławice.
– Miej oko na swoich krnąbrnych podopiecznych, inaczej jednego dnia obudzisz się z kłem żarłacza białego między łopatkami – ta uwaga cisnęła się jej na usta od momentu, gdy ujrzała na twarzach płotek brak zdecydowania.
– Lepsze to, niż posłuszeństwo twoim rozkazom.
– Skąd pewność, że to nie ja wydam komendę? – Mimo ogromnej ochoty, aby upoić się jego wściekłością, odpłynęła w kierunku zakotwiczonego statku, gdzie czekała na nią misja ukarania ludzi, którzy wkroczyli na ich terytorium.
Nie potrzebowała wiele czasu, aby dogonić młodych i sprawnych wojowników. Mimo podeszłego wieku posiadała niesłabnący wigor, siłę i wytrzymałość, niemal takie same, jak za dawnych lat.
Płynęli pod taflą, aby niepostrzeżenie się zbliżyć. Zaniepokojeni ich obecnością marynarze mogli rozpocząć ładowanie wyciągniętych dział, a one stanowiły niemałe zagrożenie.
Wszyscy wojownicy oprócz zbrój i kolczug, posiadali także przypięte do pasa miecze i inne ostrza, jednak nie potrzebowali ich. Nie przeciw miękkim ludzkim ciałom. Szpony i kły wystarczyły.
Atak rozpoczęli arią. Syrena, jako pierwsza wynurzyła się ponad taflę, a zaraz za nią reszta. Wanora przyglądała się z boku. Dumna, ale i uważna.
Lavena wyglądała niczym dzieło sztuki. Krople z namaszczeniem spływały po jej opalonej, obsypanej czerwonymi i złotymi łuskami skórze, odbijając promienie słońca niczym szkiełka. Od jej ustrojonych rubinami bioder odchodziły dwie płetwy w kształcie wachlarzy o barwie różu i monet. Wanora ujrzała na twarzy protegowanej pragnienie prawdziwej łowczyni, ale nie z głodem żołądka, a fascynacją nadchodzącej rzezi. Oblizała wargę, przesunęła pazurem po swoim boku, a zielonymi oczami po niczego niespodziewających się ludziach.
Zaczęła śpiewać.
Jej głos najpierw wzbudził zamieszanie na pokładzie. Pijackie zawodzenie ustało, mężczyźni porzucili swoją pracę, dopadli do burty i wypatrzyli syrenę na skałach. Piękną postać z drobnymi piersiami zakrytymi przez żółte rozgwiazdy, syreni ogon i ten głos. Głos przynoszący śmierć.
Syrena śpiewała z przesiąkniętą magią pasją. Woda drżała, a wiatr wokół niej złapał jej słowa w swoje palce i poniósł je aż do statku, gdzie z agresją wbił się w uszy marynarzy. Ciała zamarły na chwilę, przeszedł je dreszcz. Rozkoszy i bólu. Nadziei i nadchodzącej zguby.
Śpiewała mocno i magnetycznie. Pierwszy plusk. Za nim kolejny. Mężczyźni zamroczeni urokiem bogini morza, rzucili się do wody z nagle oplatającą ich serca pasją. Pędzili do syreny, poruszając swoimi wątłymi, śmiertelnymi ciałami, jakby gonił ich sam Rhadash, bóg ciemności.
Ci, co posiadali silniejszą wolę, zostali na statku, ale ich los został już przesądzony. Walka z pragnieniem zawsze kończyła się w ten sam sposób.
Jeden z kamratów upadł na kolana, uderzył głową o reling i zaczął szlochać. Zacisnął dłonie na płowych włosach i wrzasnął. Moc morfy polegała na kontrolowaniu uczuć, a oni albo opierali się jej rozkazom bądź właśnie tego od nich oczekiwała.
– Precz! – pokręcił głową. A więc walczy – pomyślała Wanora. Naiwnie wierzy, że jest w stanie przeciwstawić się wdziękom Laveny. Głupiec, marne stworzenia. – Precz! – Ponownie uderzył tyłem czaszki o burtę i kolejny raz, łkając niczym małe dziecko, błagał o ciszę. – Zamknij się maro – jęknął, kuląc się na drewnianych deskach.
Drugi z nich zanosząc się śmiechem, oparł się o maszt. Wskazał na mężczyzn wpław zbliżających się do syreny i przez łzy wykrztusił:
– Głupcy! Przyjdzie przypływ i utonął! – śmiał się do utraty do tchu. Histerycznie, głośno i wymuszenie z powodu rozrywającej jego umysł arii. Upadł na podłogę. Wśród szumu fal, skrzeku mew i jęków innych ludzi zdołała jeszcze usłyszeć kwilenie, rzężenie i bezdech.
Kilku marynarzy, którzy wskoczyli do wody, zdołało dotrzeć do syreny, wyciągnąć ku niej ręce, ale nie dane im było dotknąć jej skóry. Grupy płotek wyłoniły się z toni niczym predatorzy i rozpłatali im brzuchy bądź gardła, nim ci zdołali wybudzić się z czaru i błagać o litość.
Rozbrzmiał histeryczny śmiech kolejnego marynarza. Skulony, oparł się o burtę i wskazał na unoszące się na mieliźnie trupy.
– Jaka piękna śmierć!
Wskoczył do wody, zaczął machać rękoma i nogami, jakby od tego zależało jego życie, śmiejąc się przy tym i mamrocząc coś pod nosem, kiedy kolejne fale zalewały jego głowę, pragnąc zabrać go w głębiny. Ta śmierć może i byłaby mniej bolesna – pomyślała w momencie, gdy Lavena wciągnęła go pod wodę.
Podążyła za nią. Ujrzała, jak w morskiej toni refleksy słońca malowały się tęczowymi barwami na twarzy syreny, a mężczyzna pełen zachwytu nad pięknem, wyciągnął dłoń ku bogini morza. Ona złapała jego twarz w dłonie i posłała mu uśmiech. Kuszący, piękny, mroczny. Nie przeraził się na widok dzikich oczu i kłów, tylko przesunął palcami po jej policzku i otworzył usta, możliwe, żeby opisać jej perfekcję, ale zamiast słów to bąbelki powietrza uleciały w górę.
Ostatnie tchnienie.
– Śpij wątły człowieku – powiedziała Lavena, po czym wbiła się w jego usta. Mężczyzna jęknął, skrzywił się z bólu, spróbował się wyszarpnąć, kiedy ta zapewne wgryzła się w jego język, gdyż woda wokół jego twarzy zabarwiła się czerwienią. Morfy muszą żerować – z tą myślą ruszyła ku wciąż żyjącym ludziom.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro