Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

-*- 17. SMAK GŁODU


JEDEN Z NIEWIELU STARYCH ROZDZIAŁÓW, KTÓRE POSTANOWIŁAM ZOSTAWIĆ, JEŚLI CZYTAŁEŚ/AŚ WCZEŚNIEJSZĄ WERSJĘ, MOŻESZ SKIPNĄĆ, ALBO NA NOWO PRZEŻYĆ PRZYGODĘ MARYNARZY.

– Opowiem wam o Nashy nazywanej Szklaną Wyspą bądź Kościstą Rozgwiazdą. – Starowinka pochyliła się nad kotłem i zamieszała w nim ogromną chochlą, tak że zapach ziemniaków i mięsa rozniósł się po niewielkim pomieszczeniu. Wdarł się w nozdrza dwójki marynarzy i pobudził ich puste żołądki. Z głodem oblizali wargi, powstrzymali przed zażądaniem miski, bądź nawet rzuceniem się na kobiecinę.

– Koścista Rozgwiazda? – zapytał patykowaty mężczyzna o twarzy oblanej piegami. Potarł chuderlawe ramię i pociągnął nosem, czując, jak ślinka napływa mu do ust. Jego śniadanie stanowił jedynie czerstwy chleb i kawał starego sera podzielone między żoną i dwoma synami.

– Co za głupia nazwa – burknął grubszy i wyższy z nich o imieniu Hul. Spacerował wzdłuż szafek zapełnionych leczniczymi specyfikami oraz suszonymi ziołami. Kilka pęczków zwisało z sufitu, niemal głaszcząc łysą głowę mężczyzny.

– Przyszliście, aby o tym posłuchać, czy któryś z was potrzebuje ziół? – Kobieta wstała, odsunęła niski taboret i podeszła do podrapanego blatu, przy którym zazwyczaj przyjmowała klientów. Leżały na nim puste fiolki, pokruszone liście i wielka księga wraz z kałamarzem i piórem.

– Doszły do nas słuchy, że wiesz coś na temat Wyspy Skarbów. – Hul stuknął palcem w zwisającą tuż przy oknie klatkę. Metalowe zawiasy zaskrzypiały, a nietoperz wyszczerzył ostre jak igiełki zęby, zatrzepotał skrzydłami, uderzając nimi w ściany więzienia i popiskując niczym szczur w ciemnym zaułku portu. – Ksy! – syknął na zwierzaka i przeszedł dalej, wyglądając za brudne szyby na biedną, skąpaną w szarościach pochmurnego popołudnia uliczkę portową.

– Wyspa ta ma wiele imion, tajemnic i niebezpieczeństw.

– Jak każda inna. Dzikie zwierzęta, demony i inne potępione przekleństwa. To o bogactwa nam chodzi.

– Może powinniśmy posłuchać – wtrącił ten drugi, Armet, rzucając oczami na boki, jakby z cienia miał wyskoczyć sam Rhadash, według dawnych wierzeń bóg ciemności.

– Ta opowieść ma niewielką cenę – odparła, a głos nawet jej nie drgnął, choć zerknęła na przypięty do pasa wyższego mężczyzny sztylet.

– Dziesięć szreblinów to wcale niemała cena.

– Za mapę wskazującą całe góry złota, kryształów i gobelinów, których pozazdrościłby wam sam król, to sprawiedliwa zapłata. – Kobiecina odeszła w głąb pomieszczenia, gdzie całą ścianę zajmowały szuflady z wystającymi z nich papierami oraz półki pełne w słoiki z ziołami i maziami. Złapała za chochlę i zamieszała w kotle, tak że zapach zacisnął nieprzyjemne supły na pustych żołądkach mężczyzn.

– Skąd mamy pewność, że nas nie oszukujesz?

– Jeśli mi nie wierzycie, odejdźcie, ale jeśli te blizny są wystarczającym dowodem, zapłaćcie, a dostaniecie mapę – z tymi słowy odsłoniła rękawy szarej sukni, ukazując ciągnące się od łokcia aż po nadgarstek szramy i ubytki w mięsie.

– Skąd mamy pewność, że to nie wilki cię pogryzły?

– Wilki o głosie piekielnie pięknym, o ustach kuszących i śmiercionośnych, o oczach hipnotycznych i gadzich. Te wilki płynęły szybciej niż niejeden galeon, okazały się bardziej brutalne od wygłodniałych rekinów i jednocześnie zachwycały pięknem zamieszkujących zamki dam – mówiła z zapalczywością i złością, jakby przed nią pojawiła się ta, która sprawnym szarpnięciem, oderwała jej palec i rozszarpała przedramię. Gdyby nie szybka reakcja jednego ze szmaragdowych, z pewnością straciłaby nie tylko częściowe czucie, ale i całą dłoń. – Te wilki pokona tylko i wyłącznie magia, gdyby nie ona, nikt by nie wrócił.

– Skoro uszłaś z życiem z tej wyprawy, to gdzie podziało się złoto? – Z kpiną rozejrzał się po skromnych progach kobiety. – Czemu, zamiast dożyć wśród luksusów, podejmujesz się pracy medyka za połówki shreblina?

– Żaden, nawet największy worek złota, nie jest wystarczająco kuszący, abym wybrała go ponad własne życie.

Mężczyzna zmrużył małe oczka i mruknął coś pod nosem. Jego niższy, patykowaty towarzysz potarł ramię i powiedział:

– Potrzebujemy tej mapy. Rosnące podatki głodzą nas. To jest nasza jedyna szansa.

– Cicho! – syknął grubszy, ponownie strasząc nietoperza. Czarny stwór piszcząc, uderzył błoniastymi skrzydłami o ściany klatki, która chybotała na boki w akompaniamencie skrzypienia starych zawiasów. – Masz monety i mów, ale jeśli okaże się, że łżesz, przyjdę i wyrwę ci złoto z gardła.

Rzucił pieniądze na blat. Kobiecina zwinnym susem zbliżyła się i zgarnęła złoto. Po przeliczeniu monet schowała je do sakwy przy pasie, wyjęła czysty pergamin i tłumacząc drogę, zaczęła kreślić mapę.

Znajdujący się nad ich głowami drewniany żyrandol z trzema świeczkami, stworzył groteskowe cienie z nastroszonych włosów kobiety, które w połączeniu z piskami nietoperza i strzelającymi pod kociołkiem iskrami, wzbudziły niepokój. Starowinka swoim zachrypniętym głosem opowiedziała o niebezpieczeństwach i zdradziła wskazówki. Jej słowa mieszały się z szumem uderzających o dach kropel deszczu. Szczupły mężczyzna zerknął na bliznę na przedramieniu kobiety i przeszedł go dreszcz. Przełknął gulę w gardle, starając się zapanować nad miotającym go strachem. Dla rodziny, dla lepszego jutra – powtarzał sobie w myślach i z całych sił powstrzymał się, aby nie zabrać szreblinów i nie uciec. Uciec z rodziną gdzieś, gdzie nikt by ich nie odnalazł. Ani poborca podatkowy, ani kobieta z mapą, ani syreny, ani żadne inne przekleństwo tego świata. Najlepiej za morze, ale wiedział, że gdyby ich złapano, to bez zastanowienia zostaliby powieszeni za kostki w Sprawiedliwej Dębinie, ówcześnie naznaczeni symbolami zdrajców i jeśli kat łaskawy, to i pewnie zabici.

– Radzę wam zabrać ze sobą maga albo dwóch.

– Żaden z tych bożków nie wyruszy. To kanalie naszego kraju. – Po tych słowach splunął na podłogę i dodał: – Śpią w jedwabiach i srają złotem, więc po co im ryzykować za kilka klejnotów?

– Bez maga nie macie szans.

– Jeszcze jakieś porady? – zapytał znudzony mężczyzna i potarł łysą głowę.

– Zabierzcie skarby i nic więcej nie dotykajcie.

– Nie potrzebujemy egzotycznych roślin ani zwierząt. Monety nam wystarczą. Chodźmy. – Machnął na swojego towarzysza, ale ten niepewny i pełen pytań, się nie ruszył.

– Czemu wyspa nazywana jest kościstą i szklaną?

– Ścieżki usypane są szklanymi kamieniami i kośćmi – wyjaśniła w skrócie.

Armetowi serce szalenie zabiło w piersi na samą myśl o czaszkach zamiast zielonej trawy pod stopami. Ptaki wiły w nich swoje gniazda, a pająki tkały swoje sieci. Niemal usłyszał chrzęst łamanych kostek przy każdym z kroków.

– Cokolwiek się nie stanie, nie dotykajcie ich – odparła z poruszeniem, jakby demony z wyspy miały ją odnaleźć i dokończyć dzieła, rozszarpując resztę jej kruchego ciała.

– Czego? Czemu?

Kobiecina szarpnęła nim i odparła rozedrganym głosem:

– Należą do kogoś, kto karze tych, co przywłaszczają sobie jego własność.

– Kim on jest?

– Nie wiem. – Pokręciła głową, choć w jej pomarszczonej twarzy skrywał się pewien cień, kiedy wspomnienie z dawnych lat przysłoniło wszelkie życie. – Nie odwróciłam wzroku za siebie, kiedy moi przyjaciele wrzeszczeli, błagając o życie, ani kiedy jeden po drugim umilkł, kiedy to monstrum rozszarpało ich ciała. Po prostu biegłam przed siebie, ile miałam sił w nogach.

– Rozszarpało? To był tygrys? Albo...

– Nie wiem! – warknęła, obrzucając klienta ostrym spojrzeniem. – Nic nie widziałam! Wyjdź już. – Nagląco machnęła na niego ręką, a wraz z tym gestem nietoperz ponownie zaczął uderzać skrzydłami o klatkę, niemiłosiernie przy tym popiskując. Także wypraszał niechcianego gościa.

Marynarz cofnął się o krok, posłał nieufne spojrzenie bujającej się na żelaznym podeście paskudzie. Zębiska, choć niewielkie, przyprawiły go o gęsią skórkę.

– Kto jeszcze przeżył?

– Martw się o swoje życie, a nie te, które już dawno minęły. – Zamieszała chochlą w kociołku, ale tym razem w powietrzu zamiast smakowitego zapachu mięsa i ziemniaków rozniósł się smród zgnilizny. Marynarzowi podszedł żołądek do gardła. Zakrywając usta dłonią, niemal zwrócił czerstwe pieczywo ze śniadania.

– Co to? – jęknął w przestrachu, niemal przewracając się o własne nogi w drodze do wyjścia.

– Nie dotykaj niczego prócz skarbów! – wrzasnęła za nim, kiedy wypadł przez drzwi, niemal dusząc się smrodem.

Łapczywie łapiąc duże hausty powietrza, rozejrzał się po uliczce obleczonej popołudniową szarością. Niewysokie, drewniane budynki slumsów portowych zdawały się zamykać go w potrzasku, okna wyzierać na niego niczym niewidome ślepia zjaw, firany poruszały się przy mrugnięciach wiatru, a odgłosy szemrzącego deszczu na dachówkach zlały się w jedną wielką kakofonię szeptów.

– Nie dotykaj! Wyjdź! Życie...

Jęknął w przestrachu, niemal piszcząc jak dziewczynka, w momencie, kiedy bryza przesunęła palcami tuż przy jego uchu, szepcząc:

– Uciekaj.

Poczuł nieprzyjemny smak żółci w ustach, splunął na ziemię i otarł zroszoną potem twarz, poklepując się po policzkach.

– Co się tak guzdrzesz?

Podskoczył w miejscu, kiedy zza zakrętu wyszedł jego korpulentny kamrat. Po jego długim płaszczu spływały krople deszczu, a łysa głowa błyszczała w niemrawym świetle latarni.

– Rusz się! Paniczyna Craig z pewnością czeka na wieści.

– Idę – wychrypiał i zanim ruszył, ostatni raz spojrzał przez ramię na dom starowinki.

Wzdrygnął się. Kobieta stała w oknie. Wyglądała niczym zjawa w swojej szarej sukni i z bladą twarzą. Uśmiechnęła się w jego kierunku i wystawiła przed siebie dłoń. Pomiędzy jej palcami leżał nietoperz. Nie popiskiwał, nie próbował uciec.

Staruszka poruszyła ustami, a wtedy wiatr, jakby posłuszny jej woli, na nowo zawiał, niosąc słowa.

Marynarz czym prędzej pognał za kompanem, nawet na chwilę nie zwalniając.

Dwumasztowy statek parł przez spokojne morze pomiędzy Neloria i Sari dwoma z czterech Topionych Wysp. Legendy głoszą, że na jednej z nich uwięziono bezimienną boginię, nazywaną przez innych zapomnianą, a na drugiej żyło dzikie plemię piekielnych stworzeń składających ofiary boginiom morza za schronienie na ich terytorium.

Pykający fajkę Craig Sharen z ciekawością, ale i ostrożnością przyglądał się złotej plaży pełnej z wylegujące się foki. Zmrużył oczy od odbijających się od tafli promieni i naciągnął kapelusz, aby osłonić już i tak spaloną od słońca twarz.

Talorię od stuleci zasnuwały chmury, odcinając jej mieszkańców od ciepłego i życiodajnego dotyku słońca. Historie opowiadają, że pogańscy bogowie rzucili na państwo magów klątwę wiecznych chmur. Miała to być kara za odrzucenie ich i nadanie sobie przez magów boskości.

Niezwyczajni do słońca, przez co nadwyraz wrażliwi, marynarze nieustannie wracali z wypraw do domów z czerwonymi policzkami i nosami nie od rumu, a oparzeń słonecznych.

– Myślisz, panie, że dzikusy już się na nas szykują? – zapytał Hul. Kamrat o łysej głowie i wystającym brzuchu.

Stojący przy relingu mężczyźni nerwowo poruszyli się, rzucając niespokojne spojrzenia na plaże Nelorii otoczoną gęstwiną drzew i wznoszącymi się nad nią skalistymi wzgórzami. Słyszeli jedynie szum fal i szczekanie fok, ale to wcale nie uspokoiło ich szalenie bijących serc.

– Z pewnością ostrzą dzidy i rozpalają ogniska – mruknął Hul, nie oczekując odpowiedzi od milczącego Craiga.

Jego biała, czysta koszula wystawała zza skórzanego płaszcza. Oparł dłoń na pasie, gdzie wisiał nóż wyciosany z zęba rekina oraz srebrny, grawerowany pistolet wskazujący na zamożność właściciela. Wydmuchał dym w kształcie okręgu, po czym potarł zroszone potem czoło, krzywiąc się przy tym z bólu. Czerwona od oparzeń skóra nieznośnie piekła, a powietrze i woda morska wcale nie poprawiały sytuacji. Zakupione od szmaragdowego specyfiki nie przynosiły ukojenia, gdyż już dawno wyschły na jego twarzy.

– Tubylcy o wielkich głowach i malutkich rączkach – kontynuował swoje domysły Hul, kiedy to Craig nieustannie przyglądał się wyspie. Tak samo jak towarzysz nie miał pewności, czego oczekiwać. Ubranych w skóry ludzi rzucających w ich statek oszczepami, a może plujących ogniem jaszczurów z nietoperzymi skrzydłami? Która z historii opowiedzianych przez pijanych bądź obłąkanych żeglarzy była prawdą? Może wszystkie naraz? Każda po trochu? Nie ważne, która okazałaby się rzeczywistością, musieli mieć się na baczności.

Nie tylko mag z fajką miał tak ponure myśli. Mimo rozmów i ogólnej wrzawy wśród grających w kości i tych, co zabrali się za zwijanie masztów, można było wyczuć napiętą atmosferę, a nieustannie rzucane na boki spojrzenia mówiły same za siebie. Nikt nie czuł się bezpiecznie.

Z zachodu popatrywały na nich niewidoczne oczy dzikości. Natomiast ze wschodu dochodziły nieme wrzaski uwięzionej bogini, a za plecami zostawili wiszące nad wyspą Wontalor ciemne chmury. Ich dom pochłonięty klątwą, bądź jak twierdzili naukowcy załamaniem pogodowym, niemal zniszczył gospodarkę, a próby czarodziei, aby przegonić chmury, nieraz zrujnowały plony i nie tylko. W państwie panował głód, podtopienia i mentalne choroby wywołane niedoborem słońca. Wszystko to prowokowało kolejne niebezpieczne wyprawy na Wyspę Skarbów.

Wielu ryzykowało życiem, aby zdobyć bogactwa znajdujące się na wyspie Nasha. Promyk nadziei wśród ciemności, nawet jeśli z każdej strony otoczeni byli niebezpieczeństwami o dzikich oczach i śmiercionośnym głosie.

Mężczyźni z ociąganiem zeszli ze statku do łódek. Z nerwowością zerkali na błękitną wodę w poszukiwaniu bogiń morza, a przy każdym chociażby najmniejszym chlupocie fal podskakiwali w strachu.

Jedni opisywali syreny jako piękne kobiety o rybich ogonach, które swoim głosem uwodziły marynarzy, aby rozbili się na skałach, inni nadawali im mroczniejsze przydomki, określając je jako krwiożercze bestie o potężnej sile i bezduszności, rozszarpujące swoje ofiary na kawałki.

– Jeśli to ma być moja ostatnia wyprawa, nie mam nic przeciwko, aby jakaś piękna syrenka mnie pocałowała.

– Zamknij się, Hul! – syknął wiosłujący obok niego młody mężczyzna.

– A ty co byś wolał? Zginąć jako prawiczek, szczylu?!

Po łódce rozszedł się śmiech, który tak szybko, jak się zrodził na ich spękanych ustach, to i zamarł, kiedy to mewa zapikowała nad nimi, strasząc ich swoim skrzekiem.

Wiosła równomiernie uderzały o taflę wody, a fale rozbijały się o burty, kiedy to mężczyźni sapali i stękali ze zmęczenia oraz strachu. Wystawieni niczym przystawki dla syren, niemal wrzasnęli, kiedy obok łódki przypłynął ogromny żółw. Każdy choćby najmniejszy nagły ruch wzbudzał popłoch. Byli tak blisko bezpiecznego brzegu, ale wciąż wystarczająco daleko, aby zostać schwytani przez śmiercionośne szpony.

– Myślicie, że akurat trafiłbym na piękną syrenkę?

– Zamknij się, Hul! – ryknęli chórem, po czym zamilkli, rozglądając się za wyłaniającymi się z morza potworami o kobiecych twarzach.

– Zdradliwie piękna...

– Zamknij się!

Stojący na drugiej łódce kapitan zaklął pod nosem i kazał im się uciszyć.

– Ostatni pocałunek zamiast rozszarpanego gardła – mruknął Hul, wzruszając ramionami, Kilku marynarzy posłało mu spojrzenia mówiące, że jeśli nie zaprzestanie swoich wywodów, to wepchnął go do wody. – Słodkie usteczka...

– Może i słodkie. – Craig schował fajkę do kieszeni, po czym potarł rudą brodę. – Słyszałem krwawe historie o tych, co zbliżyli się do syren.

– To nie ma znaczenia. – Wzruszył ramionami. – Jak mam umrzeć, to przynajmniej popatrzę na ładną buźkę.

Kilku kompanów zaklęło pod nosami, jeden z nich nawet wbił łokieć w bok Hula. Ten stęknął bardziej z zaskoczenia niż bólu.

– Odpieprzcie się!

– Zamknąć jadaczki! Ten, który się odezwie, zostanie poświęcony, aby reszta uszła z życiem! – ryknął kapitan, po czym pospieszył ich z wiosłowaniem. Znajdowali się już całkiem niedaleko plaży.

– Powiedzieć ci, co robią syreny, kiedy żadna fala nie zabierze cię pod wodę, ani w obłędnym szale nie odbierzesz sobie życia? – zapytał ściszonym tonem Sharen, po czym kilka razy stuknął fajką o burtę, budując napięcie przed nadchodzącymi słowami.

– Hmm?

Reszta załogi w strachu, ale i ciekawością nadstawiła uszu. Nawet kapitan nie uciszył rudobrodego maga, uważnie przyglądając się powierzchni wody. Chociaż uczynił to raczej z respektu do jego rodzaju, niż ciekawości.

– Syrena podaruje ci ostatni pocałunek.

– Właśnie o tym cały czas mówię!

– Ty mówisz o przyjemności pocałunku syreny, a ja opowiem ci o krwawej prawdzie. – Sharen stanął nad Hulem, zasłaniając mu słońce i gdyby nie dobry słuch marynarza, słowa uciekłyby z szumem fal i piskami mew. – Syreny całują z pasją i drapieżnością, jak żadna inna dziewka, za którą przyszło ci zapłacić, czy stęskniona żona po długiej rozłące. Tylko że one kosztują cię kilka monet, a za pocałunek od syreny przyjdzie ci zapłacić językiem.

Hul wzruszył ramionami i już miał odpowiedzieć, że i tak ma zginąć, więc przynajmniej nacieszy się pięknem i namiętnością bogini, ale Craig jeszcze nie skończył.

– W trakcie pocałunku ich ostre niczym brzytwa zęby odgryzą ci język, a dłonie zakończone szponami zatopią się w twojej klatce, aby wyrwać ci serce. Wyobraź to sobie, jak bogini trzyma je, jeszcze ciepłe i bijące, po czym zjada je na twoich oczach, kiedy twoje serce zabije po raz ostatni. Nie z przyjemnością pocałunku, a zgrozą taką, że się posrasz.

– Ruszać się!

Marynarze podskoczyli w strachu od nagłego wrzasku, jeden nawet popuścił w portki. Aby tylko rozluźnić atmosferę, zaczęli z niego żartować, jednak to zdało się na nic. Wydawało się, że nic nie przegoni wyobrażenia o pożerających serca bestiach ani skradającego się za nimi cienia. Niespokojni wyskoczyli z łódki, aby dopchnąć ją do brzegu, jak najdalej od morza.

W oszołomieniu przeszli plażą usłaną szklanymi kamieniami. W południowym słońcu błyszczały wszystkimi kolorami tęczy. Promieniowały niesamowitym ciepłem, przyjemnie sączącym się przez podeszwy skórzanych butów i jednocześnie swoją jasnością niemal oślepiały marynarzy.

– Myślicie, że one coś kosztują? – zaczął rozmowę gaduła marzący o pocałunku syreny. Podniósł jeden z nich, ale zaraz z sykiem go upuścił, machając poparzoną dłonią

– Śliczne! – Kapitan pochylił się i sprytnie zawinął w chustkę jeden z kamieni, po czym bez słowa skrył go w kieszeni płaszcza.

Kolejny z magów w towarzystwie o imieniu Ranem prychnął pogardliwie i posłał Hullowi pełne politowania spojrzenie, po czym ruszył w dalszą drogę.

– Tylko zdobędę złoto, a naślę na niego zabójcę – mruknął do siebie. – Pokaże tym bożkom, gdzie ich miejsce. W grobie, jak wszystkich innych.

Ogólna niechęć niemagicznej ludności do czarodziei brała się nie tylko z różnicy społecznej, o której bogowie nie dali im zapomnieć, ale i wielu lat prób przegonienia wiecznych chmur znad Talorii. Niestety owe starania o wiele bardziej odbiły się na najbiedniejszych, którzy nieraz stracili nie tylko swoje dobytki, ale i życia. Potężne wichury nie zdołały uczynić nic dobrego, jedynie zmusiły króla do podniesienia podatków, aby sfinansować dalsze badania nad nietypowym zachowaniem chmur.

Niewygoda kroczenia po kamieniach oraz bijąca po oczach jasność, po chwili została zastąpiona przez półcień lasu z tańczącymi smugami tęcz, stworzonych przez promienie słońca odbijające się od szklanych kamieni rozrzuconych wśród gęstwin. Marynarze nie przystanęli, aby w zachwycie podziwiać piękno tego zjawiska, tylko zerkali na niebywałe kolory, to na bujające się na gałęziach drobne małpki o wielkich uszach, barwne ptaki oraz niepokojący widok bielejących wśród trawy kości.

Kapitan poprowadził ich zarośniętą ścieżką tuż przy spiczastych skałach górujących nad drzewami, aż doszli do jeziorka. Wszyscy z nieufnością spoglądali w toń jakby sam Rhadash, miał z niego wyskoczyć i zakończyć ich żywota. Na granicy polany ujrzeli ogromne, soczyste dzikie brzoskwinie na niskich drzewkach. Żarłocznie dopadli do nich, zrywając, zgniatając w dłoniach dojrzałe owoce, aż soki spłynęły między ich palcami, a w powietrzu uniósł się słodki zapach. Kapitan nie odmówił im tej przyjemności, ale pospieszył ich, sam chowając kilka z nich do kieszeni, a w jedną wgryzając się z rozkoszą, kiedy już szedł dalej.

– Kiedy tylko odnajdziemy jaskinie ze skarbami, to rzucę się na górę złotych monet i będę w niej pływać – rozproszył napiętą ciszę niski, barczysty mężczyzna. – Wypełnię nimi swoje kieszenie, a nawet kapelusz. – Na znak swoich słów zdjął go z głowy, pokazując łysy czerep. – Tyle się tu zmieści. – Zamyślił się nad jego wielkością, wyobrażając sobie błyszczące w słońcu monety.

– Ja zabiorę diamenty, kamienie są lżejsze i droższe – odparł Craig. Nie pasował do reszty marynarzy ze swoją wygładzoną, rudą brodą oraz majestatem bijącym od jego wyprostowanej postawy. Jedynie Ranem nosił bogatszy od niego strój.

– Mnie to obojętne. Ja myślę tylko o powrocie. Od razu idę do karczmy, biorę dwa dzbany wina, michę zupy na jagnięciu oraz pieczonego kurczaka. Och! – Jęknął Hul i wystawił palec do góry. Żołądek, choć wypełniony brzoskwiniami, to i tak nie zdusił marzeń o porządnym posiłku. – Wybieram najbardziej cycatą dziewkę i zabieram ją na górę – dodał z rozmarzonym wyrazem twarzy oraz ustami wykrzywionymi w lubieżnym uśmiechu. – Co ja z nią zrobię...

– Sądziłem, że wolisz syreny od dziewek.

– W ostateczności pocieszę się i półrybą – z tymi słowy wzruszył ramionami, a nieśmiały śmiech rozniósł się wśród kompanów.

Marynarze zaczęli opowiadać swoje sprośne fantazje, opisywali dania, o których marzyli, a nigdy nie było ich stać na zmianę ze sposobem zbierania klejnotów i innych drogocennych łupów. Jedni mieli ogromne plecaki, inni przewieszone przez ramię torby oraz wielkie kieszenie w spodniach i kurtkach, oczywiście ten niski i barczysty chciał upchać monety do kapelusza. Część stawiała na złoto, bardziej sprytni na klejnoty, a niewielu na stare artefakty, które mogli opchnąć na rynku.

– Zobaczcie! – Wrzask Hula spłoszył ptaki z pobliskiej gałęzi.

Wśród tęczowego blasku kamieni i krzewów o ogromnych fioletowych kwiatach stał jednorożec. Ciemne futro mieniło się burgundem i granatem, natomiast spiralny róg złocił się i srebrzył. Nim część z marynarzy zdołała ujrzeć zwierzę, te zniknęło w gęstwinach.

– To był jednorożec, no mówię wam! – odpowiedział na zdezorientowane pytania kompanów. – Z takim rogiem, że wasze by się pochowały.

– Zamknij się! – idący obok niego kamrat, warknął na niego.

– Niby czemu? Idziemy już od dawna, a nic nie zobaczyliśmy. Nie rozumiem, dlaczego ta wyprawa jest taka niebezpieczna.

– Lepiej się zamknij...

Nagły wrzask przerwał wypowiedź kompana, kiedy na gadułę wskoczyła ogromna pantera. Ostrymi kłami wgryzła się w jego szyję i wyszarpała kawał mięsa. Krew trysnęła, barwiąc koszulę Hula i ściółkę. W grupie zawrzało, kilkoro marynarzy uciekło w dżunglę, a reszta sięgnęła po broń, ale nim strzelono, zwierzę z dzikim warknięciem skoczyło, zamigotało i zmieniło swoją formę w ogromnego jastrzębia ze skrzydłami wyciągniętymi na niemal trzy qua.

Ptak wzleciał nad ich głowami, niemiłosiernie skrzecząc, czym wystraszył inne zwierzęta. Drobne małpki o spiczastych uszach przeskakując po gałęziach, uciekły wraz z kolorowym ptactwem przesiadującym wśród listowia.

– Zabić to monstrum! – wrzasnął kapitan, kiedy to Craig chustą zerwaną z głowy kompana uciskał ranę na szyi Hula. Krew lała się niczym z górskiego strumienia.

Pociski zaczęły przelatywać obok potwora, ale żaden nie zdołał go nawet drasnąć. Marynarze, sapiąc i wyklinając demona bądź błędne wiedźmy, ze zgrozą i drżącymi dłońmi przeładowywali bronie i mierzyli do potwora, a on tańczył wśród wirujących liści oraz zapachu kwiatów i krwi. Pikował nad ludźmi, drapał, dziobał, miotał skrzydłami tak silnie, że powalił kilku z poszukiwaczy skarbów.

– Skryć się w gęstwinach!

Wszyscy biegiem ruszyli ku najbliższym drzewom, przepychając siebie nawzajem w walce o przetrwanie. Dwóch ciągnęło za sobą Hula. Krew spływała po jego spalonej słońcem skórze, a ciche charczenie wydobyło się z poharatanego gardła.

– Szybciej!

Armet niemal przewrócił się pod ciężarem kamrata, ale Craig warknął na niego, aby wziął się w garść. Zraniony pociągał nogami za sobą, mrugając nieprzytomnie białkami i niemo poruszając zakrwawionymi ustami.

– On i tak umrze – szepnął płaczliwym tonem Armet, zerkając na przyciśniętą do szyi Hula chustę. Całkowicie nasiąknęła krwią, ubarwiając palce Craiga i wyznaczając ścieżkę za nimi.

– Nie zostawimy go – rozkazał, skupiając się na plecach uciekających w gęstwiny marynarzy.

Skrzek jastrzębia nad ich głowami oraz powiew wiatru przeraził podróżnika na tyle, że wypuścił ramię rannego i niczym na złamanie karku pobiegł przed siebie, zostawiając Hula i Craiga na pastwę monstrualnego ptaka.

Rudobrody ugiął się pod ciężarem kompana i upuścił go na ziemię. Kiedy to podniósł wzrok do góry, ujrzał pikującego nad nim ptaka rozmiarami przypominającego gryfa, a nie jastrzębia. Mag odruchowo wyjął zza pasa pistolet i wystrzelił kilka razy. Monstrum uniknęło kul i wykonało zwrot. Jego masa powinna ułatwić trafienie, ale zwinność utrudniła na tyle, że żadna z kul nie trafiła. Skrzek ptaka zdawał się zabrzmieć niczym dziki śmiech. Mężczyzna niewiele myśląc, wyjął z drobnej kieszonki w rękawie fosforową zapałkę, odpalił ją o wykonany ze specjalnego szorstkiego materiału mankiet. Wystarczyła tylko iskra i płomyczek, aby pokierował większy płomień w kierunku stwora. Wściekle sycząca fala o barwie oranżu i złota odstraszyła go. Kolejna podążyła za nim, kiedy to zaczął pikować nad innymi marynarzami. Rubinowy mag Arem stał na granicy lasu.

– Zostaw go i uciekaj! – W jednej dłoni dzierżył pochodnię, a drugą trzymał nad płomieniami gotowy, aby wystrzelić kolejne pociski z ognia. – Jeśli ci życie miłe, uciekaj!

Craig stał ponad krwawiącym druhem i na chwilę się zawahał, ale nie ptak. Ten wydał z siebie przeraźliwy skrzek, przeleciał nad polaną, swoimi ogromnymi skrzydłami przeczesując zielone trawy, po czym natarł na maga.

Ogień naprzeciwko zwinności.

Płomienie z żarłocznością goniły za ptakiem, pochłaniając liście, gałęzie, trawy, a bestia niczym bawiąc się w berka, uciekała przed śmiercią, śmiejąc się skrzekiem, póki ukrywający się wśród drzew marynarze nie zaczęli strzelać i rzucać kamieniami w jej kierunku. Wtedy zmieniła tor lotu i zanurkowała między konary. Monstrum zanurzyło dziób w czaszce jednego z marynarzy, jakby był to melon, nie kość, coś chrupnęło, krew polała się na boki, wtedy stwór zamigotał w locie i przemienił się w ryczącego tygrysa. Marynarzom zdawało się, że przez ulotną chwilę ujrzeli w mirażu jednorożca. Lśniącą burgundem i granatem skórę oraz magiczny róg.

Krzyki rozlały się wśród drzew wraz z przekleństwami i krwią. Mężczyźni rozpierzchli się w różne kierunki, błagając o ratunek, modląc się bądź w przeraźliwym wrzasku zdzierając gardła. Kolejny z nich padł od potężnego ciosu pazurami, jelita rozlały się po zielonej trawie, a ramię oderwane silnym szarpnięciem odleciało na bok, ukrywając się wśród drobnych różowych dzwoneczków, drugi z zamarłym na ustach krzykiem, przeleciał nad obalonym drzewem i z rozszarpanym gardłem wpadł do małego strumienia.

Stwór nie miał litości. Powalał człowieka za człowiekiem, w tym samym czasie zręcznie lawirując między płonącymi konarami oraz kolejnymi falami ognia. Ranem gnał za stworzeniem, starając się uchronić marynarzy, ale wszelkie próby zdawały się jedynie bawić tygrysa.

Craig po odkryciu, że Hul już nie żył, naładował broń, przypiął ją do pasa i ruszył w pogoń z Ranem, choć po pewnym czasie został daleko w tyle. Spowalniały go leżące wśród traw ciała kamratów. Z szalenie bijącym ze strachu sercem i wibrującymi w uszach wrzaskami uciekających marynarzy, pochylał się nad powalonymi mężczyznami i sprawdzał ich tętno.

Martwy.

Martwy.

Rozorane gardło.

Pęknięta czaszka z krwawym śladem pazurów ciągnącym się przez pół twarzy.

Tu ramię, tu noga, krew, krew, krew. Wszędzie krew, barwiąca nawet strumyk, niszcząc urocze łebki dzwoneczków, spływająca po szklanych kamieniach i starych, bielejących wśród trawy kościach.

Parł do przodu, nie zawrócił się, choć dziki ryk tygrysa oraz kolejne spustoszone drzewa i trupy wprawiły jego ciało w drżenie, a na żołądku zacisnęły supeł.

Marynarze w panice pędzili pomiędzy drzewami, całkowicie zapominając o skarbie, a walcząc jedynie o przeżycie. Popychali siebie nawzajem w desperackich próbach ratowania własnej skóry. Ich kroki wybijały rytm żołnierskich bębnów, a serca niemal wyskakiwały z piersi wraz z przeraźliwymi wrzaskami. Po ich policzkach spływała krew ich towarzyszy, a w uszach wciąż brzmiały ich krzyki i lamenty na przemian z szumem drzew i pomrukami dzikości.

Zwierzę zapędziło ich na polanę u podnóża skarpy. Zaczęli się na nią wspinać, ślizgając się na spływających w dół strumieniach. Ziemia nieprzyjemnie wbijała się pod paznokcie, które zrywali w szalonym tempie wspinaczki. Wiatr zaprosił do tańca kapelusz kapitana, świsnął obok wykrzywionych w przerażeniu twarzach i sturlał się po wzniesieniu, muskając materiałem martwe, broczące w czerwieni ciała.

Mężczyźni sapiąc, odpychali się ramionami i w panice przebierali nogami. Obawiali się spojrzeć w tył, skąd dobiegały do nich dzikie warknięcia, wrzaski i mokre mlaśnięcia makabrycznie zabijanych towarzyszy.

Jeden za drugim padali niczym kaczki podczas polowań.

Nagle zwierzę przeraźliwie zawarczało.

Na skraju polany stał Ranem z dłonią wyciągniętą do przodu i nieustannie płonącą pochodnią. Ogniem, którego sobie użyczył i wykorzystał w walce z dziką bestią.

Potwór zakotłował się wśród wysokich traw, starając się ugasić płonącą sierść. Przez chwilę z jego grzbietu wyrastały tlące się skrzydła i zaskrzeczał niczym ptak, po czym znowu rzucając się na boki, wyglądał, jak tygrys, aby ostatecznie paść na trawę w postaci jednorożca.

Nie płonął już. Jego nagą skórę na boku i racicach nie pokrywała zachwycająca, mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy sierść. Pochłonął ją ogień, zostawiając sczerniałe resztki i bąble. Zwierzę zaryczało i mimo iż ów dźwięk wydawał się błaganiem o łaskę, wciąż trwożyło serca.

– Piekielny potwór – syknął kapitan, schodząc w dół zbocza. Jedyny ocalały. Stanął niedaleko monstrum, splunął na nie i dodał: – Dobij to coś, o panie.

Ranem bez wahania podszedł bliżej stworzenia. Od zapachu palonej skóry, zrobiło mu się niedobrze, ale nie cofnął się, tylko skupił energię w opuszkach palców i już na końcu języka zawibrowały słowa zaklęcia, kiedy to zaniepokoiła go szarpana rana na boku zwierzęcia. Rozejrzał się po bokach. Spodziewał się ujrzeć wśród zarośli oczy innego potwora, usłyszeć ryk ponad drzewami, ale nic takiego się nie wydarzyło.

– Powinien zginąć, jak wszyscy mu podobni – odezwał się kapitan, znajdujący się nagle blisko maga. Ten drgnął pod dotykiem jego dłoni na ramieniu. – Wiesz o tym. W głębi serca wy wszyscy o tym wiecie.

– Mi, jako bogu należy się szacunek...

Syk złości przeszedł we wrzask bólu, kiedy to palce kapitana zmiażdżyły jego ramię, po czym zepchnęły go na kolana.

– Wszyscy wam podobni złodzieje zasłużyli na śmierć w męczarniach, na krwawe łowy.

Nim czarodziej zdołał wykonać zaklęcie, kapitan kopniakiem wybił pochodnię ze zdrowej dłoni, po czym odparł:

– Wszyscy twoi towarzysze nie żyją.

Zdezorientowany mag spojrzał w miejsce, gdzie powinien leżeć osmolony jednorożec, ale zamiast niego leżał kapitan.

Tym razem przemiana stworzenia odbyła się bez pośpiechu, a zwierzę podczas transformacji skupiło się na czerpaniu przyjemności z przerażenia Ranema. Opalona skóra kapitana leniwie zaczęła blednąć i nabierać kolorów głębokiej czerwieni i granatu, róg wyrósł z jego czoła, a zaraz po nich w miejscu ludzkich członków, pojawiły się racice.

Rogacz zarżał i przestąpił w miejscu.

Ranem w ostatnich chwilach życia przypomniał sobie starą historię o stworzeniu imieniem Sharalem, zmiennokształtny.

Sparaliżowany bólem i strachem, nawet nie drgnął, z podziwem i przerażeniem przyglądając się kolejnej przemianie monstrum.

Tygrys z cichym pomrukiem pochylił się nad magiem i w ironicznie pieszczotliwym geście przesunął językiem po jego twarzy. Wyszczerzył kły w diabolicznym uśmiechu i nim mag zdołał wykrztusić jakiekolwiek zaklęcie, rozszarpał jego pierś.

– Nie! – krzyk Craiga poniósł się po polanie wraz z hukiem wystrzału z pistoletu.

Zwierz z mokrym mlaskiem wyjął swoje pazury z ciała Ranema i z rykiem ruszył ku mężczyźnie. Craig, wrzeszcząc z rozpaczy i strachu, strzelał raz za razem, aż skończyły mu się kule. Sharalem z dziecinną łatwością ominęło wszelkie kule i ruszyło w pogoni za uciekającą zwierzyną.

Craig w trakcie biegu wśród wysokich drzew i kwiecistych krzewów, wyjął kolejną zapałkę z kieszonki, kilka z nich posypało się na trawę, ale nie zatrzymał się, aby je zabrać, tylko tą jedną w palcach odpalił od mankietu. Nagięty siłą jego woli płomień przeleciał ponad trawą niczym rzucony oszczep, ale nie trafił stwora. Tygrys zwinnie umknął przed pierwszym i kolejnym, który mag pospiesznie wykonał z maleńkiego płomienia zapałki

Monstrum zniecierpliwione niekończącą się walką, warknął i w kilku susach niemal dopadł maga. Wystarczył jeszcze jeden skok i zakończyłby jego żywot, kiedy to nagłe kobiece łkanie przebiło się przez śpiew ptaków i szum drzew.

Nagle dżungla umilkła i tylko płacz zdawał się wibrować w powietrzu. Przesiąknięty rozpaczą i bólem, jakby w żałobie po zabitych marynarzach.

Sharalem zamarło w miejscu, wzniosło pysk ku konarom i po wykonaniu ostatniego dzikiego ryku, zawróciło się i zniknęło w gęstwinach.

Craigowi szloch ugrzązł w gardle, a w chaos w głowie nagle umilkł, kiedy to został otumaniony głosem. Ruszył w kierunku zagajnika. Nie przeraziły go ptaki, które nagle zerwały się do lotu z gałęzi nad jego głową. Drobne papużki o biało złotych piórach lśniących w smugach promieni słonecznych zaskrzeczały i zniknęły w konarach drzew, a on szedł. Nie zważał na uderzającego go gałęzie, na kości trzeszczące pod naporem jego butów, ani na przecinające przestrzeń tęczowe łuny.

Doszedł do niewielkiej plaży przy jeziorze. Klif naprzeciwko porastały emanujące zielenią i różem kwiaty przypominające kształtem wodne lilie. Zerkające ciemnością jaskinie pomiędzy nimi stanowiły miejsce gniazd dla ptaków. Mężczyzna nagle wyrwany z magicznego czaru niemal upadł. Serce tłukło mu w piersi, a myśli wznowiły gonitwę. Starał się zapanować nad drżeniem i emocjami, gdy nagle usłyszał dźwięczny głos:

– Proszę, pomóż mi.

Spojrzał w bok, gdzie siedziała kobieta. Jej długie, seledynowe włosy opadały na jej piersi zakryte przez poszarpane koronki i złote perły. Opierała się o skałę, a dłonie wyciągnęła w błagalnym geście.

– Kto cię zaatakował? – zapytał, rozglądając się na boki, w poszukiwaniu Sharalem w jakiejkolwiek strasznej postaci.

– Dzikie ptaki – odparła, przesuwając smukłymi palcami po ranach, które szpeciły jej piękną twarz. – Pomóż mi wstać, proszę. – Przechyliła głowę na bok, krzywiąc piękną twarz w grymasie bólu. – Proszę. – Na nowo wyciągnęła dłonie w jego kierunku, a on bez wahania podszedł do niej, pochylił się nad kamieniem i zamarł. Zimne szpony zacisnęły się na jego nadgarstkach w momencie, kiedy ujrzał pokryty łuskami ogon. W połowie zanurzony w jeziorze mienił się śmiertelną bielą i słonecznym złotem.

– Na błędną wiedźmę! – zdążył jęknąć, nim bogini morza wciągnęła go pod wodę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro