Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

-*- 15.SMAK WINA


Zanim dotarli do targu przy Trzeciej Wysepce Caren już słyszeli niosącą się po wodzie muzykę, gwarne rozmowy i śmiechy. Zamieszkujące wyspę żółwie cano szykowali się do snu zimowego, co skutkowało częstymi biesiadami z ogromną ilością alkoholu, sutych uczt i morskich opowieści.

Kiedy wpłynęli na rzekę, gwiazdy zaczęły leniwie objawiać się na granatowo fioletowym, ciemniejącym niebie, a ostatnie łuny pomarańczowego słońca kładły się na morzu niczym krwiste ślady walk. Ponad dopływem ciągnęły się linki z lampionami i chustami z wyszytymi postaciami, zwierzętami czy też symbolami. Na niektórych nawet doczepiono liście, owoce, kwiaty czy też kawałki kory. Wzdłuż brzegu ciągnęły się stragany. Puszczone na wodę ogromne wydrążone bale, beczki, odwrócone skorupy żółwi czy niewielkie siatki rozwieszone na pochylonych nad wodą gałęziach. Można było znaleźć wszystko. Od luster, biżuterię, rzeczy codziennego użytku, przez bronie, pancerze, tarcze po rozstawione na brzegu meble, wanny czy kamienne bądź drewniane rzeźby.

Tormod od razu skierował się ku puszczonych na wodę blatach, trzymały się dzięki ciągnącym się od dennych kamieni lin. Prowizoryczną salę odgrodzono puszczonymi na gałęzie kawałkami szarych masztów ozdobionych metalowymi podobiznami drobnych rybek. Nad wejściem widniał okrągły puklerz z wyrytą nazwą Wśród Sardynek.

Na lądzie drzewo otaczał półkolisty blat. Za nim stał masywny żółw cano. Wokół tańczących na wietrze ognisk rozstawiono ławy i krzesła, niemal wszystkie zapełnione przez gości. Głośnych, żądnych jadła i trunku żółwi oraz tubylców innych wysepek. W powietrzu unosił się słodki zapach późnojesiennych kwiatów, trunków, wędzonego mięsa i duszonych z warzywami ryb w ogromnych, ustawionych na ogniskach kotłach. Nieprzyjemny odgłos skaczących po drwach iskier dotarł do niego, odwrócił wzrok od pomarańczowo-złotych języków.

Zajęli jedną z dotykających brzegu ław. Mimo tego, iż zakotwiczono ją do lądu grubymi linami, to i tak przy niewielkich falach nieznacznie ruszał się na boki. Na środku blatu przymocowano dwa pojemniki, jeden szklany na świeże dania, a drugi metalowy koszyk na szaszłyki, wędzone kąski i inne. Wystawały z nich nowe naostrzone drewniane patyki. Do tego do drewna przybito uchwyty na cynowe kubki.

– Czego się napijemy?

– Wątpię, aby uraczyli nas złotą pożogą – mruknął Sulivan, a przymrużonym spojrzeniem podążył za jedną ze służek.

– Nigdy nie odmówię wina.

– Leniwe wywłoki.

Tormod dyskretnie zerknął w bok na sheramę. Samicom tej rasy płetwy piersiowe o nieco ciemniejszej bądź jaśniejszej barwie od ich skóry wyrastały im z ramion i otaczały ich smukłe podobne do ludzkich ciała niczym peleryna. Natomiast samcom wyrastały z bioder i ciągnęły się wokół nich niczym szeroka spódnica. Kilku z nich siedziało w kącie i piło browar, a w miniaturowym akwarium pływały świeże krewetki.

– Skoro takie leniwe, czemu sam masz sheramy za służki? – zapytał, choć nie był pewien, czy chciał znać odpowiedź.

– Zamiast gadać o tych leniwych wywłokach, lepiej pomówmy o twojej oreczce.

Najpierw z uwagą rozejrzał się po otoczeniu, czy aby przypadkiem nikt ich nie słuchał. Po wodzie niosły się gwarne rozmowy, śpiew, muzyka. To wszystko niemal zagłuszyło chlupot niewielkich fal i cykanie świerszczy gdzieś w zaroślach.

– Alkohol całkowicie wypaczył twoją kreatywność. Mój stary druh Sulivan wymyśliłby dziesięć zdecydowanie bardziej błyskotliwych określeń.

– Nie dam się zbyć twoimi tanimi sztuczkami zmiany tematu. Opowiedz mi o... – Pokręcił głową, ciężko wypuścił powietrze z ust i dodał: – Dupiastej, ciemnoskórej rybce.

Tormod nie przyznał tego głośno, ale te epitety zdecydowanie lepiej pasowały, choć Sulivanowi wciąż brakowało dobrego tonu i finezji, więc rzekł przyciszonym tonem:

– Powabna rybka, ceniąca głębie wierszy oraz piękno białej broni.

– Tylko tyle?

– Tylko tyle? Miłość to jedno słowo, a jednak milion słów dźwięczy w każdej z liter...

– Ja nie prosiłem cię o recytowanie wierszy, a pytam, czy to ona wbiła swoje szpony w twoje serce.

– Na swój sposób jest mi o wiele bliższa od prawdziwej miłości.

– Nie mam pojęcia, jakim cudem jesteśmy przyjaciółmi. – Pokręcił głową i zanim Tormod zdołał odpowiedzieć, kontynuował: – Masz irytującą manię do mielenia tym jebanym ozorem bardziej niż to potrzebne. Nie jestem jedną z rybeczek, pod którymi ugną się kolana od tego pieprzenia. Nie obciągnę ci w podziwie nad twoją zręcznością w słowach. Wręcz przeciwnie, mam ochotę wbić ci nóż w gardło, aby tylko nie słuchać tych bredni. – Poruszył palcami i rozejrzał się po stole, jakby właśnie go szukał, ale Tormod był świadom, że brakuje mu czegoś innego. Butelki. Na wodach, w boskiej postaci stawali się odporniejsi na wszystko. Wszelkie rany zasklepiały się o wiele szybciej, a nawet wypity alkohol rozwadniał się w ich ciele z zastraszającą prędkością.

– Miłość nie jest taka prosta. To nie jedno wyznanie – odparł w rozbawieniu, gdyż wizja ostrza w gardle w ogóle go nie poruszyła. Znał Sulivana i wiedział, że prawy sierpowy, który ostatnio mu zaserwował to jedno, ale morderstwo to już inna sprawa.

– Przejdź do sedna. – Głębokie westchnienie opuściło usta Sulivana.

– Nie przepadam za przechodzeniem do sedna.

– Co trzeba zrobić, aby dostać tu wina?!

Jedna z sheram od razu do niego podpłynęła. Ciemnoskóra, niebezpieczna, śliczna na swój dziki sposób. W dłoni uzbrojonej w pazury trzymała pustą butelkę.

– Jakie to wino? – zapytała ze znudzeniem.

– Czerwone, jak krew, która zaraz się przeleje, jeśli go nie dostanę.

– Zaraz je przyniosę, nerwusie. A ty?

– To samo i przekąski. Wybierz sama. – Posłał jej szeroki uśmiech, który nie spotkał się z oczekiwaną odpowiedzią. Zobojętniała na okazywane ze wszystkich stron względy klientów i zapewne zmęczona pracą odpłynęła.

– Znalazłaby się w moich komnatach, to szybko nauczyłbym ją szacunku i posługi.

Zapewne powiedziałby, jak to chce uczynić, ale sherama sprawnie wróciła z dwoma butelkami wina i wstawiła je w miejsce, gdzie zazwyczaj wkładano cynowe kubki.

– Abyś się tak nie irytował, bo noc mamy piękną. – Do koszyka wrzuciła jeszcze parujące szaszłyki z krewetkami, kawałkami ryb i warzyw. Sulivan podał jej odpowiednią sumę monet z przypiętej do pasa skórzanej sakiewki, odebrała zapłatę i odpłynęła.

Sulivan złapał za butelkę i nie czekają na toast, upił potężny łyk. Tormod także nie odmówił sobie tej przyjemności. Wino smakowało winogronem, cytrusem.

– Musisz uważać, przyjacielu – nagle odezwał się rudy wojownik.

– Na co mam uważać?

– Aby ktoś cię nie przydybał z tą twoją ciemną, dupiastą kochaneczką.

– Życie nie jest od tego, aby chować się w szafie i czekać, aż szczęście otworzy drzwi. – Odstawił butelkę w bezpieczne ramiona metalowego uchwytu.

– Życie także nie jest od tego, aby dla kilku orgazmów stracić głowę.

– Nie uważasz, że dla przyjemności każda cena jest odpowiednia?

– Nie każda – mruknął, a Tormod uznał, że temat jest skończony. Podniósł wzrok na gałęzie. Gdzieniegdzie wśród blasku ognisk lśniły metalowe rybki, dźwięczały przy delikatnych podmuchach wiatru, a ponad nimi mknęły wśród listowia drobne świetliki. Przywodziły trytonowi na myśl gwiazdy, a gwiazdy Selores, boginię marzeń, snów, urojeń.

Powrócił do przyjaciela, butelki wina i aromatycznych kąsków.

– Ile Aine ma teraz lat?

Tryton sapnął, w milczeniu oparł ramię o unoszący się ponad wodą blat. Palce miał ciasno zaciśnięte na szklanym naczyniu.

– Ona nie jest morską boginią, nie ma go aż tyle, co ty. – Wojownik milczał dalej. Zaskakująco nie pluł jadem czy nie rzucał płonącymi nożami słów, a pochylony nad stołem, zdawał się być staruszkiem. Smugi rzucane przez rozwieszone lampiony pogłębiły zmarszczki na jego twarzy oraz cienie pod oczami. – Czy ona jeszcze żyje? Czy wiesz, gdzie ona jest?

– Oczywiście, że wiem.

– Oczywiście, że wiesz.

– A gdzie jest?

– Czy to ma znaczenie? – Złapał za nabitą na patyk rybę, z agresją odgryzł kawałek, jakby wyobrażał sobie szyję Tormoda. Kara za poruszony drażliwy temat.

Tormod tęsknił za starym druhem. Dawniej Sulivan potrafił tego samego wieczora jednym ruchem miecza rozpłatać przeciwnika, a po chwili rozbawić towarzyszy swoimi żartami. Tej samej nocy i czasami w tym samym miejscu torturować wroga, a po tym pieprzyć się z jedną chętnych dam. Był silny, stanowczy i bezwzględny, a zarazem potrafił być troskliwy oraz żartobliwy. Potrafił kochać i nienawidzić, a co najważniejsze rozdzielał te dwa uczucia z zadziwiającą łatwością. W jednej chwili wojownik, w drugiej kochanek i przyjaciel.

Niewielu tak potrafiło. Większość po walkach na wojnie toczyła kolejne bitwy. Nie te na miecze, a na myśli we własnych głowach. Jednak mimo tej mocy, ktoś znalazł czuły punkt Sulivana i zadał cios. Niezłomny tryton się złamał.

Przy nim znajdował się spasiony tryton z resztkami ryby w rudej brodzie oraz przekrwionymi ze zmęczenia oczami. Nie trenował, zapewne nie ostrzył swojego miecza, a poza tym nieustannie pił, wylewał swoją gorycz i złość na wszystkich wokół i znowu pił. Błędne koło rozpaczy i gniewu.

Złamane serce sprawiło, że zapomniał, jak się rozdziela uczucia.

– Zamiast rozwodzić się nad czymś nieodwracalnym, lepiej powiedz, która z tych infantylnych, kręcących się wokół ciebie rybek, to ta ze szponem w twojej piersi?

– Myślisz, że tak łatwo wydobędziesz ze mnie prawdę?

– To wyzwanie? – w jego tonie rozbrzmiała cieplejsza nuta.

– Spróbuj – odparł, choć i tak miał zamiar odkryć przed nim prawdę. Zbyt długo ciążyła mu na sercu, wreszcie nadszedł czas, aby się z kimś nią podzielić.

– Pij, pij, przyjacielu. – Stuknął swoją butelką o Tormoda. Ten wyjął ją z uchwytu. – Za te przeklęte wywłoki!

– Za wywłoki! – Kilku gości także podniosło trzymane kufle czy cynowe kubki, zbili się nimi, tworząc kakofonię metalowych i szklanych szczęknięć, do czego doszły także okrzyki.

– Tutaj przynajmniej masz doborowe towarzystwo.

Sulivan roześmiał się z komentarza, a wino spłynęło ciemnym strumieniem z kącika jego ust, aż zniknęła w rudej przetykanej siwizną brodzie.

– No mów, mów, przyjacielu. Jak jej na imię? – Złapał za szaszłyk i zębami zdjął kawałek ryby. Jej soki podążyły śladem wina.

– Sądziłem, że raczej zagrozisz mi śmiercią.

– Miałbym przystawić ci miecz do gardła, aby poznać imię kochanki? – prychnął, a zaostrzony patyk w jego dłoni wydał się jedynie karykaturą ostrza, ale w sprawnych dłoniach wojownika niemal każdy przedmiot był niebywale groźny.

– Musisz przyznać, że dyplomacja nie jest twoją najmocniejszą stroną. Kiedy ktoś stawał ci na drodze, niemal zawsze wybierałeś broń, nie moc słowa. Zresztą sam im nadałeś przydomek jałowości.

– Słowa są mniej efektywne, natomiast pięści działają szybciej. Jeśli pragniesz otrzymać odpowiedzi dyplomacją, to zagadasz jeńca na śmierć, a nie dowiesz się niczego, a ostrze. – Pokiwał głową, a wolną dłoń położył na rękojeści zawieszonego u pasa miecz. – Ostrze otwiera nie tylko rany, ale i usta. – Pożądliwy uśmiech wykwitł na ustach pułkownika. – A teraz mów, o co chodzi z tą syrenką, rybką, dupiastą oreczką, czy kim tam jeszcze, bo stracę cierpliwość – ostrzegł go, po czym z zapalczywością dobrał się do reszty nadzianych na patyk smakowitości.

– Jej imię nie ma znaczenia. Nie możemy być razem.

– A więc dupiasta czarnulka.

Pokręcił głową.

– Nie zniechęcisz mnie takim gadaniem! – Łupnął pięścią o stół, aż kilkoro gości i służki zwróciły na nich uwagę. Posłał im nieprzyjemną minę, jasno mówiącą, aby się nie wtrącali i wrócili do własnych spraw.

– Lepiej stąd chodźmy, przyjacielu, a wszystko ci opowiem.

Sulivan odrzucił nagi patyk, a złapał za dwa kolejne ze smacznie pachnącymi kąskami oraz butelkę wina. Tormod zabrał swoją i odpłynęli, zostawiając za sobą skrytą za szarymi masztami nadrzeczną karczmę Wśród Sardynek.

Przepłynął obok nich jeden z wielu ogromnych węży zwanych llalafra. Przez jego, jak i wielu innych, cielsko przerzucono torby i dowieszono wszelkiego rodzaju ładunek, a co poniektóre posiadały na swoich grzbietach wyściełane poduchami kosze z niewielkimi daszkami ustrojonymi w świeże kwiaty i lampiony. Siedzące w nich pary ćwierkały do siebie miłosne fraszki, szeptały o uczuciach, a ich oczy lśniły wśród drobnych płomieni. Między innymi byli to tubylcy z innych wysepek oraz wszelkiego rodzaju półludzie półżółwie, ale tylko samce. Samice zwane izzis alo prowadziły samotniczy, wędrowny tryb życia i powracały na wysepki tylko w czasie rozpłodu. Od razu po zakopaniu jaj powracały do swojej podróży.

Poza koszami znajdowali się zaklinacze węży, osobniki z ludu Czwartej Wysepki Caren, zwani vimass. Skórę mieli pokrytą łuskami, a długie szyje posiadały kilka dziur, na których trzymali palce i grali pieśni, ich natywna magiczna mowa, komenderowała gadami.

Tormod z Sulivanem popłynęli dalej, gdzie pod rozwieszonymi lampionami bujały się na wodzie stragany. Tubylcy płynęli wpław, czy też w niewielkich łódkach. Z przybrzeżnych karczm rozchodziła się skoczna muzyka oraz gwar rozmów. Minęli to wszystko w milczeniu, w zamyśleniu. Sulivan skupiony na kąskach i winie, a Tormod jedynie na kwaśnym posmaku na języku.

Zatrzymali się, dopiero gdy dotarli na ustronne miejsce, gdzie ciemności próbowały ukryć wśród gęstwiny drzew niewielką chatkę. Jej liściasty dach kładł się na wodzie, a z szumem poruszał wraz z drobnymi falami. Stanica zamiast drzwi posiadała zasłonkę uplecioną z kwiatów, deseczek, kostek i kawałków szkiełek migoczących w blasku pochodni ustawionych wzdłuż wiodącej przy brzegu ścieżki. Przy podmuchach wiatru kotara drżała, drobne elementy uderzały o siebie, wydając niespokojne dźwięki.

– Meduzia wyrocznia widziała moją przyszłość – odezwał się, wspominając ten dzień z wdzięcznością i przekleństwem. – W jakiś pokręcony sposób miłość ma ją zabić.

Sulivan odrzucił na bok nagi, obgryziony patyczek i potarł brodę.

– Wasza miłość, mówisz? To chyba jasne, dlaczego zginie. Da ci potomstwo.

– Zapytałem ją o to, ale zaprzeczyła. Powiedziała, że miłość stanie się jej zgubą, a nie jej owoc, że to przez nią spłonie – mruknął Tormod, gdy tamten dalej milczał. – Ma zginąć, nim zdążymy się sobą nacieszyć. Zakazana miłość.

– Nawet, jak na te szarlatanki, to i tak brzmi naciąganie i aż nadto dramatycznie.

– Miałbyś odwagę sprawdzić, czy to prawda?

– Znasz mnie. Nie wierzę w takie bzdury – odparł i przytknął do ust szyjkę butelki. Wino w szybkim tempie zaczęło uciekać ze szkła.

– Wiedziałem, że ją kocham od pierwszej chwili, kiedy ujrzałem ją w ogrodach. Drobne stworzenie w czarnych atłasach, pomarańczowym szalu, z książką na kolanach i zamyślonym wyrazem twarzy. – Wiedział, że nie musiał wymówić jej imienia, że Sulivan z łatwością odgadł jej tożsamość. – Uśmiechnęła się do mnie, ale nie tak jak inne. Grzecznie i usłużenie, a zapraszająco i gorąco. Zaskoczyła mnie tym gestem. W jednej chwili zamyślenie przerodziło się w żar, tak jakby sam mój widok wybudził drzemiący w niej ogień uczuć. – Sulivan głośno zamlaskał, może ze zniesmaczeniem słowami, może posmakiem ryb na języku. – Już nie rozmyślała o poematach, nie wpatrywała się przed siebie, nie wiedząc, czego szuka, bo już to odnalazła. Ja miałem stać się jej poematem, mieliśmy stworzyć wspólną balladę. I nawet rozpoczęliśmy pisać pierwsze strofy, ale to była chwila – zadrżał mu głos. Ironią losu gdzieś niedaleko szarpnięto struny i dotarł do nich jazgot słów skocznej, radosnej pieśni. Sulivan zaskakująco dalej milczał. – Ta miłość, to była świadomość nie tak błaha, jak kolor jej skóry i oczu, ani zachwyt nad dźwiękiem jej głosu, czy głębią spojrzenia. To było widzenie. Ujrzenie jej całej, nie tylko jej powłoki. Takiego uczucia nie da się oszukać. Ono ogarnęło moje ciało ze stanowczą łagodnością i odebrało zdrowy rozsądek. Bez czekania i przemyśleń, zerwałem Obietnicę Miłości, postawiłem na nią wszystkie moje monety i... – słowa odmówiły mu posłuszeństwa. Każdego dnia z łatwością układały się na jego języku i wypływały z ust, ale teraz zbuntowały się, niczym krnąbrne płotki.

– To z tego powodu odwołałeś Rytuał Połączenia z Saoirse?

– Nie było sensu przypieczętowywać Obietnicy, skoro kochałem inną.

Sulivan roześmiał się. Ponuro, gorzko, gardłowo.

– Głupiec z ciebie. Stałeś się bohaterem własnej romantycznej historii.

– Uratowałem ją – zaprzeczył i już miał wytłumaczyć raz jeszcze zagrożenie, gdy Sulivan spojrzał na niego spod przymrużonych oczu i rzekł:

– Głupiec. Meduzie wyrocznie to szarlatanki, a ty po prostu zdurniałeś. Miłość to miłość, nie może być zła. Nie zabija.

– Mówi to ten, który z miłości znienawidził świat.

– Z nienawiści znienawidził. Miłość nie ma z tym nic wspólnego.

Tormod nie polemizował. Nie czuł potrzeby, aby zmienić zdanie swojego przyjaciela. Sam doskonale wiedział, że miłość potrafiła czule tulić do piersi, jak i rozrywać wnętrzności, że tak jak wszystko inne we wszechświecie, tak i w miłości tkwiły demony.

– Kiedy to nienawiść nie jest zrodzona z miłości, to winno brak w niej goryczy, przyjacielu, a ty jesteś jej pełen.

– Już ci powiedziałem, że samotny z ciebie udający romantyka starzec, który nie ma prawa wypowiadać się na temat miłości.

– A jednak mowa o miłości? – Tormoda bawił taniec na granicy. Sulivan mógł uderzyć go raz jeszcze. To nie miało znaczenia.

– O czymś zakazanym.

– Jak i u mnie – zauważył.

– Nade mną wisiałby katowski miecz króla, a u ciebie? Tobie namieszało w głowie bzdurzenie wieszczek, a nie prawdziwe zagrożenie.

– Ty wierzysz w miecz, a ja w moc słowa. Już dawno to ustaliliśmy.

– Ja wierzę w miłość. – Swoim wyznaniem zaskoczył przyjaciela na tyle, że zakrztusił się akurat pitym alkoholem. Otarł strużkę wina z brody i nieco zachrypniętym głosem zapytał:

– Od kiedy?

– Od kiedy znienawidziłem z nienawiści – odparł tajemniczo, ale nie dał bajarzowi dojść do słowa, aby rozwinąć ten temat, tylko przeszył powietrze brutalnym i stanowczym ostrzem słów: – Nie pozwól przepowiedniom, bogom czy innym astralnym, nielogicznym elementom tego przeklętego padołu, aby stanęli na drodze czemuś naturalnemu, niematerialnemu, a jednak namacalnemu, bo ściska za serce, bo przydusza, bo kieruje nami, a więc płynie w naszych żyłach.

– Sulivanie... – Niebieskie oczy Tormoda zalśniły od wzruszenia jego wypowiedzią.

– Daj mi dokończyć, strzępiący język poligloto, bo mówię rzadko, ale z większym sensem, niż te jebane wieszczki, kapłanki czy ty! – Zwrócił się ku niemu pełen determinacji, jakiej Tormod nie widział od wieków. Obawiał się, że ta iskra już dawno w nim umarła, a jednak jeszcze się tliła, jeszcze podskakiwały iskry. – Nie pozwól im, przyjacielu.

– Ty także im nie pozwól. – Położył dłoń na jego ramieniu, uśmiechnął się nie zaczepnie czy arogancko, a ciepło z odrobiną nadziei.

– Ja już pozwoliłem.

– Skoro gorycz w tobie płynie, to znak, że jeszcze nie jest za późno.

– Znowu pieprzysz farmazony. – Odsunął się od niego, wzburzając wody wokół siebie.

– Sam przed chwilą dałeś niezły popis.

– Jeśli komuś o tym wspomnisz, to wiesz, co ci grozi. – Dla dodania swojej groźby wiarygodności, ułożył dłoń na rękojeści miecza.

– Nikt mi nie uwierzy. W końcu wszyscy znają twoje zamiłowanie czynami, nie słowami.

W powietrzu uniósł się zapach tytoniu, niedaleko na drewnianym pomoście usiadł samotny żółw cano. W dłoni trzymał fajkę, a oczami błądził po konarach, gdzie wśród pożółkłego, jesiennego listowia tańczyły świetliki.

– Czyny. – Jego policzki porastały rdzawo-czerwone półprzezroczyste łuski, niczym strumienie schodziły przez żuchwę i spływały niżej na jego szyję, a pojedynczymi smużkami zdobiły także wypiętą do przodu pierś, kiedy to masywny brzuch skrywał pod taflą wody. – To czynów ci brakuje, Tormodzie. Przestań rozwodzić się nad pięknem, a uchwyć je.

Bajarz całego serca pragnął go posłuchać. Wyzbyć się obaw o przepowiednię, a skupić na szczęściu.

– To ta pieprzona pożoga wymieszana z tym kiepskim winem przeze mnie przemówiła – mruknął ze skrzywioną w zniesmaczeniu miną, a mimo to po zamieszaniu krwawym trunkiem, dopił resztę.

– Z pewnością to ona, a nie troska o przyjaciela.

– Jaka troska? Jaki przyjaciel? – Odrzucił butelkę na bok, aby poniosły ją prądy morskie.

– Jesteśmy samotni w tym okrutnym padole. Rodzimy się ze śmierci i umieramy...

– Przestań mielić tym ozorem, jak głodna orka! – żachnął się i odpłynął.

Tormod zachichotał, a po chwili ten chichot przeszedł w jęk. Zza kościanej, drewnianej zasłonki wychyliła się merhama. Wieszczka, a świadczył o tym galaretowaty kapelusz otaczający jej biodra. Smukła, naga, zjawiskowa. Delikatnie przekrzywiła głowę na bok, podniosła na niego swój wzrok, wiatr tańczący wśród gałęzi się wzmógł. Zatrzeszczało, zaszumiało, liście zawirowały w przestrzeni, blask płomieni zatańczył na ich zroszonej wieczorną rosą powierzchni.

– W powietrzu unosi się ciężki zapach pytań. Przyjdź, a rozwieje twoje niepewności – głos miała bezlitosny, mroczny, taki sam jak jej spojrzenie i uśmiech.

– Och! potężna pani. Obawiam się, że twoje odpowiedzi mogą mnie zabić.

– Prawda nigdy nie zabija, a wyzwala.

– I tu się mylisz, och! moja potężna pani. W prawdzie tkwi więcej potęgi niż w słowie samej bogini. Więc dziękuję za propozycję i żegnam, póki nie pokuszę się i rozpłynę w złocie i pianie.

Odpłynął. Uciekł. Długo się nad tym nie rozwodził. Wolał zapomnieć. Nie wiedzieć. Cofnąć czas. Gdyby tak było można...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro