Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟐

          Zgodnie z misternie przygotowanym planem na szybko, ochrona — szarpiąc go bezlitośnie — wyrzuciła biednego Sung-yi na chodnik. Chłopak, zaskoczony celową siłą panów w czarnych garniturach, potknął się i upadł na bruk, a obok niego wylądował — zakupiony na tę szczególną okazję — aparat.

          — Żebyśmy cię tu więcej nie widzieli! — wykrzyknął jeden z mających pilnować Shooting Star, po czym cała kompania zniknęła we wnętrzu ciepłego apartamentowca.

          — Aish! — Sung-yi podniósł się ociężale i rozmasował obolałe pośladki. — Mogli być chociaż trochę delikatniejsi.

          Oj, tak. Zdecydowanie mogliby. Choćby przez wzgląd na to, że był częścią zespołu. Co prawda w przebraniu i chcieli wypaść jak najwiarygodniej, ale jednak...

          Koczujący członkowie gangu zwanego paparazzi zerknęli na niego z zaciekawieniem. Przekrzywili głowy, dokładnie lustrując chłopaka. Aż po plecach Sung-yi przebiegł zimny dreszcz obawy, że lada moment go rozpoznają.

          — I na co się patrzycie? — warknął w ich stronę. Czym prędzej chciał ukrócić nieme oględziny. — Nawet dobrze nie wszedłem do środka, a ci już mnie wytargali jak śmierdzący worek śmieci. A tfu na nich!

          Splunął na ziemię w geście pogardy.

          — I co się dziwisz? — odezwał się jeden z gapiów. — W takim ubiorze na kilometr zajeżdżałeś podejrzeniami. — Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej i pokiwał ciemną czupryną, okrytą kapturem, niczym znawca.

          — Dokładnie! — zgodził się drugi. — To trzeba mieć plan. Być odpowiednio przygotowanym.

          — Widać, że świeżak!

          Sung-yi nie wdawał się w dalszą dyskusję. Korzystając z okazji, że paparazzi zajęli się wymian zdań między sobą, zebrał z chodnika aparat i części, które odpadły podczas upadku. Umknął szybko, gdy tamtych wciąż pochłaniała rozmowa.

          — Czekaj! — zawołał jeden z gangu hien. — Nie widzieliśmy, żebyś... — Rozejrzał się po przechodniach, jednak po tajemniczym chłopaku nie ostał się ni ślad.

          Na szczęście Sung-yi ominęły niewygodne pytania tyczące się, czy podobny jegomość nie wchodził do środka, co ich czujne oczy z pewnością by odnotowały.

          Kang Sung-yi poprawił czapkę z daszkiem i naciągnął na głowę kaptur kurtki. Przemierzał ulice Seulu z dłońmi ukrytymi w kieszeni, umiejscowionej na brzuchu, bluzy dresowej. Nikt nie zwracał na niego uwagi, co go niezmiernie cieszyło. Żadnych spojrzeń, każdy spieszył się we własną stronę. W takiej oto niezakłóconej atmosferze dotarł na peron. Według wcześniejszych ustaleń nie czekało go dużo przesiadek — tylko jedna, a na dodatek do następnego przystanku nie miał daleko i trasę mógł pokonać pieszo.


⟣⋆✧⋆⟢


          Wysiadł na dworcu w Namsik. Nareszcie w domu!

          Odetchnął głęboko i przeciągnął zastane kości po kilkugodzinnej podróży.

          Słońce już dawno schowało się za horyzontem. Jedynie przez szybę autokaru mógł podziwiać nieboskłon zabarwiony odcieniami różu i fioletu. Zimowa pora niestety szczyciła ludzi długimi, zimnymi wieczorami, które kleiły oczy sennością.

          Podszedł do jednej z bardziej pustych ławeczek. Akurat siedziała na niej mała dziewczynka. Przywitał się z nią uśmiechem i spoczął na drugim końcu siedziska. Sprawdził godzinę na wyświetlaczu smartphona. Z westchnięciem stwierdził, że miał dla siebie pół godziny, nim przybędzie po niego najstarszy z braci. Z braku lepszego zajęcia zaczął przyglądać się dziecku, które, tuląc pluszowego misia, rozglądało się ze znudzoną miną.

          Siedziała tu sama? Bez opieki?

          — Cześć — odezwał się.

          Dziewczynka skierowała spojrzenie na chłopaka. Przekrzywiła głowę i dłuższą chwilę przyglądała mu się, zastanawiając się, czy powinna zareagować na przywitanie się.

          — Cześć — odparła w końcu. Cichutko, jakby wciąż podważała słuszność nawiązania kontaktu.

          Sung-yi uśmiechnął się promiennie.

          — Jak się nazywasz? — kontynuował rozmowę.

          — Song Su-jin.

          — Bardzo ładne imię, Su-jin. A gdzie są twoi rodzice?

          Rozejrzał się na boki, jednak nie zauważył nikogo, kto interesowałby się dziewczynką. Zmarszczył brwi. Czy dworce nie były niebezpieczne? Nie powinno się zostawiać dziecka bez opieki. Doskonale pamiętał, jak jego mama zawsze trzymała go za rękę, by nie oddalił się zbytnio od niej. Na przystankach tym bardziej nie spuszczała go z oczu.

          — Mama poszła zadzwonić po taksówkę. A ja pilnuję bagaży. — Wskazała palcem na dwie walizki. — Przyjechałyśmy odwiedzić babcię. Tata niestety musiał jeszcze trochę popracować. Ale przyjedzie później!

          Sung-yi pokiwał głową, że słucha, widząc, że dziewczynka wpatrywała się w niego, szukając potwierdzenia aktywnego zainteresowania.

          — Trochę mi się nudzi tak czekać na mamę. — Su-ji westchnęła ciężko. Spuściła wzrok i przybrała smutną minę.

          — Ej, nie smuć się.

          Kang strasznie nie lubił, gdy się przy nim smucono — czy to starszy, młodszy, ktokolwiek. Sięgnął więc do plecaka i trochę w nim pogrzebał, w poszukiwaniu czegoś na poprawę humoru.

          — Jest! — wykrzyknął nagle, wyciągając i unosząc na poziomie oczu małe zawiniątko.

          Su-ji spojrzała na niego zaciekawiona, przekrzywiając lekko głowę.

          — Cukierek dla małej księżniczki.

          Wyciągnął dłoń ze słodką przekąską.

          — Wcale nie jestem taka mała! — obruszyła się, przy czym wydęła usta. Ale chętnie przyjęła poczęstunek.

          W tym czasie na horyzoncie pojawiła się mama Su-ji. Gdy tylko dostrzegła, że podejrzany obdartus wręczył coś jej dziecku, krew w żyłach kobiety się zagotowała, co zaowocowało czerwonymi policzkami.

          — Co pan wyprawia?! — ryknęła na całe gardło, aż obecni na peronie popatrzyli na nich, niektórzy nawet specjalnie przystanęli, by zaobserwować dalszy rozwój sytuacji.

          Cały pośpiech przepadł. Jakie to ciekawe zjawisko — gdy nadciągała sensacja, wtem każdy potrafił znaleźć chwilkę, aby się zatrzymać, pogapić się i podsłuchać.

          — Co ty wyprawiasz?! — darła się nadal, zbliżając się żwawym krokiem. — Jak śmiesz zagadywać do mojego dziecka?! I w dodatku częstować ją tym... tym... — zapowietrzyła się — tym czymś!

          — Przecież to tylko zwykły cukierek — wybąkał.

          No tak, cukierek od nieznajomego. On dobrze wiedział, że był nieszkodliwy, jednak dla osoby trzeciej wyglądało to podejrzanie. Szczególnie tak ubrany wcale nie wzbudzał opinii porządnego człowieka. Obecnie nie siedział tu jako sławny i lubiany Kang Sung-yi. Zapomniał o tym. Zbytnio przyzwyczaił się do otwartości publicznej, rozmowności, uśmiechów i uprzejmości. Przez myśl mu nie przeszło, że mógłby być odebrany w negatywny sposób.

          — Tylko cukierek? — Ton przybrał nieprzyjemną dla uszu częstotliwość. — Zamilcz, pedofilu!

          — Wpraszam sobie! — Teraz to on podniósł głos. — Nie jestem pedofilem!

          Jeszcze tego brakowało, by zrobiła z niego pedofila. Sung-yi poczerwieniał na twarzy.

          — Każdy przebrzydły zboczeniec zaprzeczyłby.

          Skrzywiła się. Patrzyła na niego jak śmiecia najgorszego sortu.

          Sung-yi przygryzł dolną wargę, chcąc stłumić cisnące się na usta słowa. Nie potrzebował awantur. Już i tak zwrócił na siebie uwagę.

          — Zejdź mi z oczu, brudasie — wysyczała, obronnie obejmując dziewczynkę. —Idź siedzieć gdzie indziej. Najlepiej obok śmieci, wpasujesz się idealnie.

          Tyle niepotrzebnej złości, tyle jadu. Coś w nim pękło.

          — Nie należy oceniać po wyglądzie — zaczął. Sam dziwił się sobie, że zdobył się na taki spokój, jakby mówił o pogodzie, która niewiele go interesowała. — Ma pani szczęście, że to akurat ja usiadłem obok pani dziecka, bo w obecnym świecie nietrudno o prawdziwego zboczeńca. I taka rada na przyszłość: polecam pilnować swoich pociech, a nie zostawiać ich samych sobie. Pani zachowanie było nieodpowiedzialne.

          Nabrała powietrza. Policzki naraz przyozdobiły się rumieńcem, jakby właśnie otrzymały uderzenie z otwartej dłoni. Wyraz twarzy także podążył podobnym śladem, kreując się na doświadczonego przemocą.

          — Dzwonię po policję! — wykrzyknęła nagle z braku innych argumentów. Wściekłość wręcz uchodziła jej parą z uszu.

          Sung-yi uderzył w czuły punkt. Ukazał prawdę, której kobieta nie potrafiła zmiąć w ustach i przełknąć. Posiadanie racji zalazło jej za skórę. Mrużyła oczy, niczym rzucając wyzwanie. Wyciągnęła telefon — na potwierdzenie gotowości wcielenia groźby w życie.

          Chłopak miał jeszcze szansę na wyjście z sytuacji cało. Mógł się ugryźć w język, pokornie przeprosić, oddalić się. Mógł zwyczajnie dać temu spokój. Ale nie, Kang Sung-yi w porywie głupoty podpisał swój wyrok.

          — A proszę bardzo! Niech pani dzwoni!

          I się doigrał. Kobieta bez mrugnięcia okiem spełniła jego życzenie. W mig wybrała odpowiedni numer i wykonała telefon.

          Kang Sung-yi miał jeszcze szansę — ostatnią — aby uciec...

__________

#merrysungyimasJH

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro