Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

12. Pierniczku

#mlcwLS

#sektabanff

W samochodzie Rhodesa gra jakaś ponura, okropna muzyka, którą natychmiast próbuję zmienić na lokalną stację, która o tej porze roku gra głównie świąteczne przeboje.

Gdy tylko przełączam radio, Rhodes na mnie warczy. Naprawdę. Posyłam mu zaskoczone spojrzenie, a on cichnie i wzdycha. Uśmiecham się szeroko, mając nadzieję, że to w jakiś sposób nastawi go pozytywnie do świątecznych piosenek. Zaczynam nawet śpiewać „All I Want for Christmas", które akurat leci w radio, na co Rhodes krzywi się jeszcze mocniej, ustawiając w nawigacji mój adres, który mu podałam, chociaż Banff to naprawdę kilka ulic na krzyż.

– Naprawdę kiepsko śpiewasz – oznajmia, ruszając spod sklepu, podczas gdy ja w pełnym urazy geście chwytam się za serce. – Okropnie fałszujesz i nie trzymasz rytmu.

Posyłam mu kolejny słodki uśmiech.

– Tobie na pewno poszłoby lepiej, co? – podpuszczam go. – Nie uwierzę, póki nie usłyszę!

– Musiałabyś mnie najpierw zabić, zanim zgodziłbym się zaśpiewać Mariah Carey – mamrocze.

Mrużę oczy.

– Jestem trochę pijana, więc może nie ogarniam, ale wydaje mi się, że gdybym cię zabiła, nie dałbyś rady już śpiewać – odpowiadam uprzejmie.

Rhodes przewraca oczami.

– Mądrala.

Podgłaszam radio, a potem wracam do śpiewania. Zazwyczaj nie fałszuję aż tak, ale dzisiaj robię to specjalnie dla niego, poza tym to chyba też wina alkoholu. Mocno szumi mi w głowie i wydaje mi się, że jestem zabawniejsza niż zwykle.

Rhodes tymczasem wzdycha z udręką.

– Zaczynam żałować, że zgodziłem się podwieźć cię do domu.

Mrużę oczy.

– „Zgodziłeś się"? – powtarzam z niedowierzaniem. – Sam zaproponowałeś. To raczej ja się zgodziłam, bo się bałam, że inaczej poślizgnę się gdzieś po drodze i wybiję zęba.

– Dlaczego w ogóle twoje przyjaciółki nie poszły z tobą? – mamrocze Rhodes takim tonem, jakby uważał mnie za ogromny kłopot.

– Chciały, ale zapewniłam je, że sobie poradzę – odpowiadam radośnie. – Nie chciałam sprawiać im problemów. Pewnie są już w domu, a gdyby poszły ze mną... to by nie były. No wiesz.

Rhodes posyła mi powątpiewające spojrzenie, ale nie zadaje żadnych pytań więcej. Z westchnieniem opieram potylicę o zagłówek, dzięki czemu świat wokół mnie przestaje się aż tak bardzo kręcić. Nadal szumi mi w głowie, ale to właściwie całkiem przyjemne uczucie.

Nie wiem, jak jutro wstanę rano i pójdę z kacem do pracy. Jednak mogłyśmy dzisiaj aż tyle nie pić.

– Skąd miałeś mój numer? – mamroczę w pewnym momencie.

Rhodes się krzywi.

– Zapytałem o niego Drew – przyznaje niechętnie. – Chciałem do ciebie napisać o tej choince, a nie miałem jak.

Zapytał... Drew?

Z Drew wymieniłam się numerami dopiero niedawno, kiedy wraz z Nevą zlecili nam zorganizowanie tych dekoracji na otwarcie lokalu. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, pewnie nie czułabym się dobrze z faktem, że Drew rozdaje mój numer telefonu, ale w końcu mówimy o Rhodesie. Z jakiegoś powodu...

To zupełnie mi nie przeszkadza.

– Zapisałam twój, więc ty też możesz zapisać mój – oznajmiam beztrosko. – Chcesz wiedzieć jak?

Rhodes wzdycha.

– Zupełnie nie, ale pewnie i tak mi powiesz.

– Zostałeś „Grinchem od reniferów" – chichoczę. – Nie, żebym znała wielu innych Grinchów... ale ciebie musiałam w ten sposób doprecyzować. Za to założę cię, że ty zapisałeś mnie jako „Poppy Harris". Pewnie wszystkie numery w telefonie masz tak oficjalnie zapisane.

Rhodes posyła mi szybkie spojrzenie, ale nie odpowiada ani słowem. Wrzuca kierunkowskaz i skręca w ulicę, na której mieszkam, a ja już z daleka dostrzegam mój rozświetlony na kolorowo dom. Światełka błyskają w nim zarówno w ogrodzie, jak i na werandzie, pasując do kolorowego zestawu reniferów z saniami i Mikołaja, a także ustawionej nieopodal rodzinki bałwanów. Mój dom jest tak jasny i kolorowy jak żaden inny na tej ulicy.

– Niech zgadnę – odzywa się Rhodes ponuro. – Twój dom to ten, który cały się świeci jak pojebany?

Uśmiecham się szeroko i kiwam głową.

– Tak. Skąd wiedziałeś?

– Zgadłem – mamrocze.

Odwracam się do niego na tyle, na ile pozwala mi na to pas bezpieczeństwa.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie o to, jak zapisałeś mój numer – przypominam mu beztrosko, podczas gdy Rhodes zaciska szczęki, koncentrując się na drodze i moim majaczącym w pewnej odległości domu. – Mogę sprawdzić?

– Nie – rzuca ostro.

Milknę i cofam się nieco, zdziwiona jego tonem. Ale okej... rozumiem. W pewnym sensie. Jestem pijana, uciążliwa i wkurzająca. Mitch zawsze się na mnie denerwował, kiedy zachowywałam się w ten sposób po alkoholu.

Zaciskam usta, zdeterminowana, żeby więcej się nie odezwać aż do końca tej krótkiej podróży. Rhodes robi mi przysługę, odwożąc mnie do domu, więc mogłabym przynajmniej nie utrudniać mu tej drogi. Na pewno ma dość mojego głupiego paplania.

W końcu stajemy na podjeździe przed moim domem. Chociaż światło nie świeci się w żadnym oknie – mieszkam sama, więc to oczywiste – dzięki świątecznym lampkom i dekoracjom to miejsce nie wydaje mi się ponure, raczej wesołe i zapraszające. Aż przyjemnie wrócić tu po całym dniu pracy i wieczorze z dziewczynami.

Zerkam na Rhodesa, który zatrzymuje samochód i przez chwilę błądzi wzrokiem po dekoracjach.

– Nie chciałbym być twoim sąsiadem – mamrocze.

Prawie się obrażam na te słowa.

– Wszyscy sąsiedzi mnie uwielbiają, dziękuję bardzo – bąkam. – Też mają dekoracje, nie widziałeś?

– Tak... ale nie takie – protestuje Rhodes. – Dobrze, że w pobliżu nie mieszka nikt z epilepsją, bo od tego widoku mógłby dostać ataku.

Aha.

Uśmiecham się do niego uprzejmie, a potem otwieram drzwi.

– Dzięki za podwózkę – rzucam. – Nie będę cię zatrzymywać. Nie chcę, żeby widok mojego domu zbyt długo ranił twoje oczy. Dobranoc!

Wyskakuję na zewnątrz, nie doczekawszy się odpowiedzi Rhodesa. Zatrzaskuję za sobą drzwi i chwiejnym krokiem ruszam do domu, po drodze otwierając torebkę i szukając kluczy. Potykam się na jednym ze stopni werandy, a potem staję wreszcie przed drzwiami i dalej szukam. Mimo woli zauważam, że nie słyszałam jeszcze silnika odjeżdżającego samochodu Rhodesa, ale nie skupiam się na tym, tylko na próbie powrotu do domu.

W końcu wyławiam klucze z którejś bocznej kieszeni. Wzdycham, zerkając na zamek; dwoi mi się w oczach i nie jestem pewna, gdzie włożyć klucz. Próbuję raz i drugi, ale zanim wezmę się w garść i spróbuję po raz trzeci, nagle czuję czyjąś dużą, spracowaną dłoń na swojej.

Rhodes jest tutaj. Byłam tak zafiksowana na swoim zadaniu, że nawet nie usłyszałam jego kroków, za to teraz czuję wyraźnie otaczający mnie zapach świeżego drewna, a jego szorstka skóra ociera się o moją dużo delikatniejszą. Zawsze bardzo dbałam o to, żeby moje dłonie były miękkie i gładkie... nie to co jego.

– Daj – mówi zaskakująco łagodnie, wyłuskując klucze spomiędzy moich palców. – Zaprowadzę cię do środka.

Mam ochotę zaprotestować i zapewnić, że tego nie potrzebuję, ale słowa umierają mi na języku, gdy tylko Rhodes otwiera drzwi. W głowie mi się kręci, więc przytrzymuję się jego ramienia, przez co musi wejść do środka za mną, gdy tylko robię krok przez próg. Słyszę trzask zamykanych za nami drzwi, ale nawet się tym nie przejmuję, już ściągając z siebie płaszcz.

– Dzięki – mamroczę, rzucając go za siebie; nie słyszę jednak, żeby upadł na podłogę, co chyba oznacza, że złapał go Rhodes. – Nie musisz zostawać... Możesz wracać do siebie. Wiem, że jestem irytująca i że na pewno masz mnie dość. Nie chcę ci robić kłopotu.

– To żaden kłopot, Poppy – zapewnia spokojnie Rhodes gdzieś za mną. – I nie jesteś irytująca. Jesteś słodka po alkoholu. Poza tym wcale nie mam cię dość. Chodź, zabiorę cię do łóżka.

Mój dom jest piętrowy, a sypialnia znajduje się na górze. Na samą myśl o wejściu po schodach robi mi się gorzej, dlatego skręcam do salonu i nie czekając na Rhodesa, zapadam się w mojej miękkiej sofie stojącej naprzeciwko kominka. Ukradkiem rozglądam się dookoła, by stwierdzić, że Rhodes powoli idzie za mną, i próbuję się domyślić, co może uważać o moim domu.

Jest zupełnie inny niż dom Rhodesa: nieco staromodny, urządzony przytulnie, z dużą ilością poduszek, zasłon i bibelotów, które znosi do mnie mama. Królują tu głównie beże i brązy, wśród których czuję się jak w domu. Daleko temu miejscu do nowoczesnego, sterylnego budynku, w którym mieszka Rhodes.

Zapadam się w kanapę i przymykam oczy, a potem nagle czuję palce na łydce. Wzdrygam się i podnoszę powieki, by stwierdzić, że Rhodes klęczy przede mną i zdejmuje mi buty.

To właściwie całkiem miłe. Mam na sobie wysokie, zapinane na zasuwak kozaki, i bez nich będzie mi zdecydowanie wygodniej. Równocześnie jednak to takie dziwne, że on przede mną klęczy i mnie dotyka.

– Ja... mogę sama – bąkam.

Rhodes nawet nie podnosi na mnie wzroku.

– Wiem, że możesz, ale będzie ci wygodniej, jeśli ja to zrobię – odpowiada łagodnie, zerka na moją czarną sukienkę w świąteczny wzór i dodaje: – pierniczku.

Robię na niego wielkie oczy, a potem spuszczam wzrok na moją sukienkę. Rzeczywiście ma wzór w pierniczki.

Ale... to jeszcze nie oznacza, że...

Jestem tak zaskoczona, że pozwalam mu zdjąć ze mnie kozaki i ustawić je równo na podłodze obok kanapy. A potem, ponieważ najwyraźniej alkohol uczynił mnie odważniejszą, niż jestem na co dzień, ciągnę Rhodesa za rękaw tak długo, aż opada na siedzenie obok mnie. Podciągam pod siebie nogi i kulę się obok niego, kładąc głowę na jego klatce piersiowej. Rhodes z westchnieniem wyciąga ramię i mnie nim obejmuje, po czym przyciąga do siebie bliżej, aż cała się o niego opieram.

Chowam nos w jego klatce piersiowej i zaciągam się jego znajomym zapachem. Z jakiegoś powodu uspokajam się, gdy tylko czuję go wyraźniej.

Ogarnia mnie senność, więc przymykam oczy, uznając, że równie dobrze mogę spać tutaj, na poduszce z Rhodesa. Obejmuję jego klatkę piersiową ramieniem i moszczę się nieco wygodniej. Robi mi się dziwnie przyjemnie, gdy nagle czuję jego dużą dłoń w moich włosach; Rhodes zaczyna mnie łagodnie po nich gładzić, jakby chciał mnie uspokoić.

– Zobaczyłem cię dzisiaj w tej sukience w pierniczki i pomyślałem, że wyglądasz słodko – mówi cicho, jakby sądził, że już zasnęłam. – Więc kiedy dostałem twój numer telefonu, wiedziałem, jak go zapiszę. Masz rację, że wszystkich innych mam zapisanych imieniem i nazwiskiem, ale ty... zostałaś „pierniczkiem".

Och.

Nie odpowiadam, bojąc się zepsuć ten moment. Staram się oddychać swobodnie, chociaż coś dławi mnie w gardle. To chyba moje własne serce.

Po dłuższej chwili milczenia Rhodes dodaje:

– To nieprawda, że nie chciałbym być twoim sąsiadem. Wcale by mi to nie przeszkadzało, pierniczku.

Moje serce zaczyna galopować jak szalone, ale nadal nie ruszam się z miejsca. Nie podnoszę nawet głowy. Kiedy Rhodes mówi takie rzeczy, zwłaszcza w momencie, gdy sądzi, że już śpię albo zasypiam, nie potrafię mu nie wierzyć. Musi mówić szczerze.

A to sprawia, że czuję naprawdę dziwne rzeczy, których wcale się po sobie nie spodziewałam.

Rhodes nie mówi nic więcej, ale nie przestaje gładzić mnie po włosach. Rozluźniam się i pozwalam się ukołysać do snu jego powolnym, łagodnym ruchom, cały czas jednak dźwięczy mi w głowie to, co przed chwilą powiedział.

Nie zamierzam udawać, że tego nie słyszałam.

Nie zamierzam udawać, że nie znam prawdy.

Podobam się Rhodesowi Shepherdowi.

I jeszcze nie wiem, co z tym fantem zrobić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro