Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1


Spojrzała na swój piękny miecz. Miała go już tysiące lat, a wciąż ją zachwycał. Delikatnie przetarła jego powierzchnię srebrną chusteczką. Nigdy się nie zabrudził. Krew nie pozostawiała na nim żadnego śladu, ale mimo to lubiła go polerować. Nigdy się nie tępił, wystarczyło, że nieproszona osoba lekko go dotknęła, a pozostawiał dotkliwą ranę. Ranił wszystkich wrogów, oszczędzał przyjaciół, wielbił swoją panią. Gotowy się dla niej poświęcić. Broń idealna. Jej twarz ozdobił uśmiech.








Część wiosenna. W niewielkiej świątyni, po raz pierwszy od tysiąca lat jeden z kryształów zaczął drżeć wydając przy tym cichy, niski, monotonny dźwięk. Na dotychczas nieskazitelnie gładkiej powierzchni pojawiła się niemal niewidoczna ryska o długości paznokcia. Stopniowo pod wpływem nieustającego ruchu przerodziła się w małą, a później średniej wielkości szczelinkę. Dźwięk zaczął stawać się głośniejszy i coraz wyższy, aż stał się niemal nie do zniesienia. Nagle bez ostrzeżenia w ułamku sekundy kryształ rozsypał się w miliony mikroskopijnych odłamków zakańczając tym samym trwanie drażniącego dźwięku. Na posadzkę z wysokości parunastu metrów spadło z hukiem dwoje dzieci. Chłopak i dziewczyna. Dzięki magicznemu polu żadne z nich nie nabawiło się nawet najmniejszego, widocznego siniaka, o zadrapaniach i otarciach już nawet nie mówiąc. Każdy uważny obserwator zauważyłby natomiast w ich oczach wielkie przerażenie i niemniejsze zdziwienie.

Z wolna ich umysły zaczęły normalnie funkcjonować. Świat powoli nabrał ostrości i sensu, a oni sami zaczęli przypominać sobie fakty przekazane im przez kryształ. Między innymi te dotyczące ich samych. Kryształ przed samozniszczeniem powierzył im wiele informacji i podstawowych umiejętności, takich jak liczenie, czy czytanie, które powoli zaczynały się uaktywniać w ich mózgach.

Ona jako pierwsza zyskała pełną świadomość. Czuła, że ma na sobie coś w rodzaju sukienki lub tuniki. Czuła nawet nieprzyjemny drapiący materiał, z którego została ona wykonana. Czy wszystkie ubrania były tak niewygodne? Wiedziała również jak się nazywa. Miała na imię Rachel. Spojrzała w bok. Była pewna, że chłopak klęczący obok to ktoś należący do jej bliskiej rodziny. Był jej bratem bliźniakiem. Wiedziała coraz więcej przydatnych i nieprzydatnych rzeczy. Chociażby to, że choć nigdy nie spojrzała w lustro, zdawała sobie sprawę, iż ma długie kruczoczarne włosy sięgające jej do pasa, prostą grzywkę, jasnoniebieskie oczy i cienkie brwi. Zmarszczyła je lekko i ponownie zerknęła na chłopca, który również dowiadywał się coraz więcej o własnej osobie i świecie go otaczającym. Na imię miał Dorian i bardzo był z tego nie wiedzieć czemu dumny. Był pewny, że to imię nosił kiedyś jakiś sławny na cały świat bohater. Miał na sobie krzywo uszytą koszulę i spodnie w nieco lepszym stanie. Jego włosy były krótkie i lekko połyskujące, a kolorem przypominały kłosy zboża. Odwrócił się do niej i uśmiechnął odsłaniając zęby.

– Chudy jesteś – stwierdziła.

– Powiedział kościsty szkielet owinięty zbyt dużą szmatką – odparł ciesząc się brzmieniem własnego głosu.

– Jestem Rachel, i jak zapewne wiesz, jestem twoją siostrą. Aktualnie jedyną rodziną.

– Ja mam na imię Dorian. Prawda, że świetne imię?

– Dlaczego?

– Musiał je kiedyś nosić ktoś bardzo ważny.

– Skąd wiesz?

– Przeczucie. Na pewno jest lepsze od twojego.

Rachel w odpowiedzi wyciągnęła język by pokazać co myśli o jego zdaniu. Uważnie rozejrzała się wokoło. Znajdowali się w olbrzymiej, białej niczym śnieg sali. Jej gładkie, pokryte marmurem ściany tworzyły równy okrąg. Co parę-paręnaście metrów wyrastał z nich kryształ. W każdym widać było ludzką sylwetkę. Posadzka zbudowana była z dziwnego częściowo przezroczystego materiału przypominającego idealnie ułożone diamenty. Gdy spojrzało się w dół nie sposób było zobaczyć dno olbrzymiego bloku z milionami ścianek w środku. Powietrze zaś było czyste i zimne, zdecydowanie pasujące bardziej do górskich przełęczy niż zamkniętego pomieszczenia. Sprawiało, że otoczenie, choć piękne, zdawało się być szczególnie surowe i nieprzyjazne.

Spojrzeli w górę. Nad ich głowami widniał monstrualnych rozmiarów witraż. Biliony, a może nawet tryliony malutkich szkiełek o przeróżnych kolorach tworzyły spójny obraz. Przedstawiał on dwa walczące zaciekle węże i dwa przyglądające się im z zaciekawieniem smoki. Jeden z węży był oliwkowozielony, a jego oczy miały typowy dla przedstawicieli tego gatunku, żółtawy kolor. Łuski drugiego przypominały swoją nietypową barwą świeżą limonkę. Jego dziwne, jasne oczy przywoływały zaś na myśl jakąś obłąkaną osobę. Źrenice były nienaturalnie małe, a koloru tęczówek właściwie nie dało się określić. Nie było rzeczy, rośliny ani stworzenia, rzecz jasna nie licząc tego osobliwego węża, które miałoby w sobie taką niesamowitą barwę. Smoki zaś różniły się od siebie jedynie kolorem łusek. Jeden z nich posiadał krwistoczerwone, a drugi szczerozłote. Oczy obojgu miały przepiękny złoto-brązowy kolor, a poskręcane kozie rogi zdawały się kręcić się wokół własnej osi niemal w nieskończoność. Nie należy zapomnieć o ich równie pięknych, wielkich skrzydłach z delikatnymi, przeźroczystymi błonkami, ukazującymi liczne żyłki.

Zapatrzone w niesamowity witraż dzieci, dopiero po chwili zdały sobie sprawę, że coś jest nie tak. Wszystkie stworzenia zaczęły się nieznacznie ruszać! Smoki powoli skierowały swe oczy na dzieci, a węże ostrożnie od siebie odsunęły.

Nagle, ku niemałemu przerażeniu bliźniąt, calusieńki witraż rozsypał się w pojedyncze, znikające w magiczny sposób tuż nad posadzką szkiełka. Cały, oprócz podobizn stworów, które stały teraz dumnie przed zdezorientowanymi dziećmi. Rachel spojrzała ostrożnie w górę. Z zaskoczeniem stwierdziła, że szklany obraz znów jest w jednym kawałku! Brakowało na nim jednak smoków i węży. Czerwony smok wielkości niemałego pagórka zaczął przyglądać się klęczącemu rodzeństwu. Przy każdym jego ruchu widać było pracujące pod grubą skórą mięśnie.

– Zdajecie sobie sprawę, że nieładnie siedzieć, gdy starsi stoją? – zapytał się dzieci. – Może wy nie umiecie chodzić i będziecie pełzać niczym węże? No dalej! Wstańcie! To wasze pierwsze zadanie.

Przestraszone rodzeństwo poczyniło wszelkich starań, aby wykonać wydane im polecenie. Nie było to jednak takie łatwe jak się mogłoby się wydawać. Ich nogi, które dotychczas nie musiały się w żaden sposób wysilać, stanowczo odmówiły jakiejkolwiek pracy. Już po paru próbach ruchu bliźnięta zaczęły dostawać zadyszki, a ich policzki przybrały śmieszne pomidorowo-buraczane barwy. Wystarczyło paręnaście minut, aby do ich oczu zaczęły napływać łzy będące wynikiem wysiłku.

Początkowo zachowanie nowo wyklutych bawiło smoki, jednak po niedługim czasie zaczęły się nudzić. Zwinięte w kłębki i patrzyły na dzieci spod swoich groźnych, przymrużonych oczu. Mimo, że nie miały takiego zamiaru, zaczęły przysypiać. Ich powieki otwierały się po coraz dłuższym czasie, aż oba stwory zapadły w twardy, zdrowy sen. Tymczasem oliwkowemu wężowi, który najwyraźniej pilnował swojego ciekawego pobratymca, również zachciało się spać. Kiwał się lekko na boki, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wkrótce umościł się wygodnie i nieświadomy swoich czynów, odpłynął w krainę kolorowych snów i czarnych koszmarów.

Tak więc Dorian i Rachel zostali pod opieką dziwacznego, przerażającego węża o wyglądzie istoty niezrównoważonej psychicznie. Należy dodać, że patrzał na nich jak na smakowite kąski, niezdolne do szybkiej ucieczki przed zagrożeniem. Widać było, że jest głodny. Ślina naleciała mu do pyska i niemal zaczęła stamtąd wypływać. Szybko upewnił się, że pozostali śpią, po czym uniósł łeb wysoko do góry. Powoli, acz skutecznie zaczął pełznąć w kierunku swych bezbronnych ofiar.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro