Rozdział 2 część 2
Aefis nadal stał przy furtce, trzęsąc się z przesiąkniętego gniewem strachu. Rachel podbiegła tymczasem do kulącego się mężczyzny. Gdy zobaczyła jego rozerwane ramię, w jej oczach pojawiły się łzy. Spojrzała z wyrzutem na święte, acz mało delikatne zwierzę. Czując swoją bezradność, świdrowała go wzrokiem, aż ten zaczął wykręcać nienaturalnie łeb. Jego właścicielka podeszła do Damazego. Bez jakichkolwiek emocji obejrzała jego ranę.
– Nie martw się. Nic ci nie będzie – sapnęła. – Trochę przesadził, ale ominął wszystkie ścięgna i mięśnie. Wydaje się to niemożliwe, ale Meofazy są w stanie tak gryźć. Gdy żyły w stadach, informowały w ten sposób pobratymców, że im podpadli. Choć rana na pierwszy rzut oka wygląda groźnie i niemiłosiernie boli, to głównie rozerwana skóra, która szybko się zrośnie.
– Nic mi nie będzie? To stworzenie odgryzło mi chyba pół ramienia!
– Nieprawda. Wbił kieł dość płytko, jak na swoje możliwości.
– Co ja ci zrobiłem? – jęknął Daz w kierunku stwora. – Masz jakiś powód, aby tak mnie nienawidzić?
Meofaz twierdząco pokiwał wielkim łbem.
– A jaki?
Zwierzę lekko odchyliło łeb. Spojrzało na Euchrambidę, po czym wbiło wściekły wzrok w mężczyznę. Parsknęło cicho, wstało i podreptało w kierunku swojej stajni, definitywnie kończąc temat.
– Chodź, pomogę ci wstać – powiedziała Euchrambida, podając rękę poszkodowanemu, po czym zwróciła się do pozostałych. – Rachel, ty pomożesz mi zaprowadzić Damazego do domu. Dorian, już stąd widzę, że coś nie tak z twoją stopą, ale musisz zejść z Aefisa i pójść za nami. Aefis, wolałabym abyś nie zbliżał się teraz do Meofaza. Pokręć się po ogródku, a wieczorem przygotuję ci boks, jak najdalej od mojego drogiego nerwusa. Chyba, że zmienię zdanie. Mam nadzieję, że się nie pogryziecie.
Z pomocą dziewczyny pomogła wstać Damazemu i zaprowadziła go do pomieszczenia, będącego najpewniej jadalnią. Mężczyzna usiadł na krześle, a pani wiosny poszła po jakiś opatrunek i maści lecznicze.
Po chwili doszedł do nich kulejący Dorian. Rozejrzał się. Znajdowali się w dużym, jasnym pomieszczeniu o ścianach w kolorze kawy z mlekiem. Po środku stał duży, dębowy stół z ośmioma krzesłami, a pod ścianami znajdowało się mnóstwo ozdobnych drzewek, pnączy i innych roślin. Na szerokim parapecie leżało kilka książek i klatka z dość osobliwie wyglądającym, srebrnym ptakiem o wielkich, całkowicie szarych oczach. Jego dziób był długi i cienki, a szyja długa. W rogu pokoju znajdowały się ozdobione gałęziami, zakręcone schody prowadzące na górę.
Euchrambida powróciła z niewielkim koszykiem, pełnym dziwnych medykamentów. Postawiła go a stole i wybrała maleńką fiolkę w kształcie ptasiego łebka. Wyjęła zatyczkę z dzióbka i wylała część zawartości na ramię Damazego. Ten zaś aż syknął przez zęby, gdy płyn odkażał mu ranę. Po chwili skóra zaczęła się lekko wić, a oba brzegi rany sunąć ku sobie.
– Ten magiczny płyn całkowicie wyleczył ranę! – Dorian nie krył zdziwienia, gdy kawałki skóry złączyły się w całość.
– Nie uleczył, a jedynie odkaził i zasklepił – westchnęła kobieta. – Meofaz nie uszkodził znacząco ścięgien ani mięśni, więc wystarczy poczekać parę dni, i nasz wydelikacony książę będzie zdrowy. Skóra która utworzyła się w miejscu rany jest niezwykle cienka, jednak tamuje krwawienie. Będzie stopniowo się wzmacniać, ale teraz wolę ją jeszcze zabezpieczyć bandażem. Jeżeli tego nie zrobię, najdelikatniejsze zatarcie sprawi, że się rozerwie.
Euchrambida kilkakrotnie owinęła zagojone ramię delikatną tkaniną, po czym ponownie zrobiła to samo, lecz materiałem znacznie grubszym i mocniejszym.
– No, gotowe. Za trzy dni zdejmiemy bandaż – mruknęła zadowolona, po czym ruchem dłoni wskazała najbliższe krzesło. – Siadaj Dorian, zobaczę jak mogę ci pomóc.
Chłopak posłusznie usiadł i pozwolił kobiecie obejrzeć swoją stopę. Euchrambida przygryzła wargę.
– To nie wygląda dobrze. Myślę, że nawet z moją pomocą co najmniej tydzień spędzisz nie wstając z łóżka – stwierdziła zadumana. – Nigdy nie widziałam tak poparzonej kwasem skóry. Mało tego, jest fioletowa i się rusza. Gdzie trafiliście na tak obrzydliwą substancję?
– Gdy szliśmy przez korytarz w świątyni. Był całkowicie zalany, a to coś spływało również po ścianach. Przez pewien czas sięgało nam prawie do kolan.
– Myślę, że twojej siostrze wystarczy maść ze śpiewających fiołków. Jeszcze trochę gwiżdże, ale to nie szkodzi. W twoim przypadku muszę użyć bardziej specjalistycznych środków. Ta żrąca ciecz zostawiła ożywiona przez jakieś skomplikowane zaklęcie, więc będzie się bronić. Ermof sprawia mi coraz więcej kłopotów... Jakby zatruwanie jednej świątyni nie wystarczało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro