5. Mgła
Obraz falował mi przed oczami. Fioletowe światło ledów oślepiało mnie i rozmazywało kontury, dodatkowo utrudniając widoczność. Obserwowałam spod przymrużonych powiek mężczyzn, którzy właśnie dobijali targu.
Nie było odwrotu. Kupił mnie.
Z trudem skupiłam uwagę. Wydawało mi się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Klatka po klatce oglądałam scenę, w której ten, który mnie sprzedał, wychodzi przez drzwi.
Zostaliśmy sami. Ja i on, kupiec. Co za absurdalna sytuacja. Czy on też, tak jak tamci, patrzył na mnie jak na towar?
Wciąż siedziałam skulona na fotelu. Ręce bezwiednie schowałam między kolana. Było mi niedobrze, a jednocześnie czułam dziwne podekscytowanie wirujące w podbrzuszu. Przesunęłam dłońmi po gładkim materiale rajstop i aż drgnęłam. Moja skóra była o wiele bardziej wrażliwa na dotyk. To chyba zasługa prochów, którymi mnie poczęstował tamten facet.
Obserwowałam, jak mężczyzna, który mnie kupił wyciąga z kieszeni marynarki telefon i wybiera numer. Starałam się podsłuchać rozmowę, ale wyłapałam tylko jakieś strzępki słów. Zrozumiałam mniej więcej, że kogoś wezwał. Wciąż miał założoną czarną maskę, przez co nie byłam w stanie zobaczyć jego twarzy.
Dlaczego nadal się ukrywał?
Nie podchodził do mnie. Nie odzywał się. Nawet raz nie popatrzył w moją stronę. Spodziewałam się, że będzie o coś pytał, że będzie mi coś tłumaczył, że nawiąże jakikolwiek kontakt. Nic z tych rzeczy. Dystans i brak jakiejkolwiek interakcji. Nie wiedziałam, czy to dobry zwiastun. Raczej wręcz przeciwnie. Facet coś knuł. Coś planował. Musiałam być czujna, więc nieustannie obserwowałam go ukradkiem. Znów do kogoś zadzwonił. Tym razem mówił głośniej, więc usłyszałam wszystko wyraźnie.
— Tak, dokładnie, wszystko przygotować, będziemy koło czwartej. Sypialnia południowa.
Co przygotować? Sypialnię? Miał zamiar ze mną spać w jednym łóżku? Lodowaty dreszcz ponownie przebiegł mi po plecach i mimowolnie zadrżałam. Co ten człowiek ze mną zamierza zrobić? Czy będzie mnie wykorzystywał? Zmuszał do współżycia albo wiadomych usług? Może miał jakieś chore upodobania? Może był sadystą? Na dobrą sprawę wszystkiego mogłam się spodziewać, przecież wywalił za mnie pół miliona.
Objęłam się ramionami, tak jakby mogło to zakryć mnie przed jego spojrzeniem. Chciałabym stać się niewidoczna, najlepiej w ogóle przestać istnieć. Kuliłam się w sobie, czując się bezwartościowa, odarta z godności. Odarta z człowieczeństwa. Jak produkt z naklejoną ceną w sklepie na półce. Właściwie to już nie na półce, tylko w koszyku z zakupami, za które ten facet zapłacił.
Po kilku minutach do loży weszło trzech mężczyzn. Wyglądali jak typowi ochroniarze. Czarne ubrania, spodnie bojówki, kabelki przy uszach. Mężczyzna, który mnie kupił skinął im głową i powiedział coś na ucho najwyższemu.
— Tak jest, szefie. Samochody są przed klubem. Teren sprawdzony. Trasa też — odparł mężczyzna. Nie był zamaskowany, ale miał czarną czapkę i wyglądał na nie więcej jak trzydzieści lat.
— Dobra. W takim razie możemy jechać — powiedział ich szef.
Mój wybawca. Albo oprawca. Miał głęboki, spokojny głos. Chyba nie zapomnę go do końca życia, chociaż w głowie tak mi się kręciło, że nie byłam pewna, czy jutro będę pamiętać to, co się tutaj wydarzyło.
Jeden z ochroniarzy podszedł do mnie, ujął stanowczo moje ramię i bez słowa poprowadził do drzwi. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby się stawiać.
Pozwolili mi skorzystać z łazienki, gdzie mogłam odetchnąć chwilową samotnością. Stanęłam przed umywalką i spojrzałam w lustro. Nie poznawałam samej siebie, mimo że twarz wydawała mi się znajoma. Tak jakbym otrzymała nową tożsamość, którą dopiero poznawałam. Wyłaniała się jak niewyraźna postać z kłębów mgły. Byłam już bez wątpienia kimś innym, zostałam naznaczona, sprzedana jak rzecz. Pochyliłam się i zwilżyłam twarz wodą, a następnie sięgnęłam po trochę mydła w piance. Chciałam zmyć chociaż ten makijaż, żeby pozbyć się nawet jednego śladu łączącego mnie z tamtym upokorzeniem. Kiedy osuszyłam skórę papierowym ręcznikiem dobiegł mnie dźwięk pukania do drzwi. Wyszłam, stając przed czekającymi na mnie ochroniarzami.
Bez słowa wręczyli mi czarną bluzę, a jej kaptur nasunęli na głowę. Podejrzewałam, że dali mi ją w celu ukrycia przed monitoringiem rozpoznawanej i szukanej teraz w całej Polsce twarzy.
Wyszliśmy chyba tylnymi drzwiami, bo przed budynkiem rozciągał się prawie pusty parking. Żadnych ludzi, przechodniów, klientów klubu. Nikogo do pomocy. Ochroniarze trzymali broń w gotowości, tak jakby spodziewali się ataku. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów w stronę dwóch pojazdów.
Posadzili mnie na tylnym fotelu w jednym z nich. Tylne szyby były oczywiście przyciemniane. Rozejrzałam się, nadal walcząc ze skutkami narkotyku, którego działanie nieco osłabło ale wciąż utrudniało mi koncentrację. Skórzana tapicerka, podgrzewane siedzenia, przyjemny zapach. Jednym słowem luksus.
Ulżyło mi, że nikt obok mnie nie usiadł. Przednie miejsca z kolei zajęło dwóch ochroniarzy. Jeden z nich był barczysty i ogolony na łyso. Wyglądał jak typowy kibol. Drugi, który siadł za kółkiem nie wyróżniał się niczym szczególnym. Brązowe włosy, regularne rysy twarzy, przeciętna, dość wysoka sylwetka. To był ten, z którym w klubie rozmawiał szef. Łysy odwrócił się i bez słowa wręczył mi butelkę z wodą oraz jakąś wypełnioną dodatkami kanapkę zapakowaną w folię. Butelkę natychmiast otworzyłam i pociągnęłam kilka długich łyków. Jedzenia nie ruszyłam. Było mi zbyt niedobrze. Zresztą w tej całej sytuacji sama myśl o przełknięciu kęsa napawała mnie obrzydzeniem.
Szef. Zostałam kupiona przez ich szefa. Absurdalność tej sytuacji jeszcze do końca do mnie nie docierała.
Spojrzałam przez okno. Nie miałam pojęcia, w jakim mieście się znajdowaliśmy. Wypatrywałam przez chwilę jakiegoś charakterystycznego punktu, po którym mogłabym rozpoznać to miejsce. Przejeżdżaliśmy akurat obok rzędu fabrycznych budynków z czerwonej cegły. Czyżby to była Łódź? Chwilę później już byłam pewna. Manufaktury nie sposób pomylić z żadnym innym budynkiem w Polsce. Jednak co z tego, że wiedziałam, gdzie się znajduję, skoro i tak nie mogłam uciec? Byłam w potrzasku.
Jechaliśmy głównymi ulicami miasta, a ja bezmyślnie wpatrywałam się w rozświetlone okna mijanych blokowisk. Tam gdzieś w oddali mieszkali zwykli ludzie, wiedli normalne życie. Tęskniłam do swojego starego mieszkania, do domu rodziców. Dałabym wszystko, aby móc do nich wrócić, do normalnego życia.
Niespodziewanie samochód przyspieszył, wprawiając moje serce w szaleńczy bieg. Wyprostowałam się i obejrzałam do tyłu. Co to miało znaczyć? Po chwili zorientowałam się, że ktoś nas goni, bo jakieś czarne auto siedziało nam na ogonie.
— Pochyl się! — rzucił do mnie kierowca.
Natychmiast wykonałam jego polecenie, kładąc na całej długości siedzeń.
— Szefie, nie wiem skąd się tu wzięli, musieli nas śledzić — odezwał się do słuchawki ochroniarz, ten siedzący na fotelu pasażera.
Nie dosłyszałam odpowiedzi, ale widziałam, jak ochroniarz kiwnął głową i przekazał koledze, że mają zrobić manewr kogoś tam. Nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale chwilę później rzuciło mną do tyłu, kiedy samochód wyrwał gwałtownie do przodu. Przez krótką chwilę zobaczyłam, jak pędzący przed nami samochód z szefem został nagle w tyle. Znów obejrzałam się za siebie, a do moich uszu dobiegł odgłos strzelaniny. Mogłabym przysiąc, że kilka kul zawadziło o naszą karoserię.
— Kurwa, strzelają! — syknął kierowca, lawirując na rondzie i zawracając.
Podniosłam wzrok. Szyby wyszły ze strzelaniny bez szwanku. Czyżby razem z blachami były kuloodporne? Nie zdziwiłoby mnie to wcale. Już na ten moment mogłam stwierdzić, że jechaliśmy nie byle jakim samochodem.
Kierowca otworzył szyberdach, a jego kolega ze schowka wyciągnął karabin i, tak jakby robił to wcześniej setki razy, wysunął się z dachu niczym jakiś snajper na stanowisku strzeleckim.
Co tu się u diabła wyprawiało?
Po chwili znów skuliłam się, słysząc nad głową salwę wystrzałów. Zacisnęłam powieki i zatkałam palcami uszy. Odważyłam się spojrzeć ponownie dopiero po dłuższej chwili.
— Dobra! Cel zdjęty, wycofali się. Szefie, jest pan cały? — powiedział łysy ochroniarz, przykładając telefon do ucha.
Znów nie zdołałam usłyszeć odpowiedzi. Z milczenia mężczyzn nie byłam w stanie niczego wywnioskować. A jeśli szefowi coś się stało? Co ze mną będzie w takim razie? Serce biło mi tak szybko że miałam wrażenie, jakby za chwilę miało wyskoczyć mi z piersi.
— Pierdolony... Myślał, że szef zapłaci, a ten zgarnie dziewczynę... Chyba widziałem typa w klubie, przyglądał się... Zdaje się, że jakiś Szwab...
— Nie gadaj tyle — uciszył go kierowca, wyjeżdżając z powrotem na drogę tuż za drugim samochodem.
Przypomniałam sobie obrzydliwą twarz tego Niemca, który chciał mnie kupić. Pewnie to on wysłał swoich ludzi w pościg za nami. Przeszły mnie ciarki na myśl o tym, w jakim środowisku się znalazłam. To jakaś cholerna gangsterka! Ochroniarze milczeli, jakby strzelanina nie zrobiła na nich żadnego wrażenia. Zwyczajny dzień w pracy. Przez całą drogę się nie odzywali, robiąc wyjątek raz na pół godziny, upewniając się krótko, czy wszystko w porządku z szefem.
Reszta podróży trwała kilka dobrych godzin. Parę razy przysnęłam z głową opartą o szybę, jednak szybko otrząsałam się z letargu, ze względu na wciąż buzującą w mojej krwi adrenalinę. Zupełnie jak wystraszone, schwytane w klatkę zwierzę.
Do szyby wciąż kleiła się ciemność listopadowej nocy. Mknęliśmy tuż za samochodem szefa jakąś zupełnie opustoszałą drogą. Za oknem rozpościerał się widok odległych lasów, których drzewa w jednym miejscu kontrastowały z jaśniejącym niebem. Nadciągał świt. Ponad polami unosiła się ponura mgła, rozmywająca kontury przydrożnych drzew i znaków.
Ulica zaczęła być miejscami stroma i kręta. Wjeżdżaliśmy w jakiś bardziej górzysty teren. Chociaż zaczynało już widnieć, trudno mi było dostrzec cokolwiek poprzez mgłę napierającą z zewsząd. Podświadomie czułam, że jesteśmy blisko celu. I rzeczywiście, przed nami z mglistego kłębowiska wyłoniła się wysoka, ozdobna brama. W całym swoim majestacie wyglądała niczym cicha strażniczka rozpościerających się za nią włości. Skrzydła wrót automatycznie rozchyliły się, a samochody wjechały na żwirową aleję. Kamyczki chrzęściły i umykały pod naporem kół, a my jechaliśmy pośród ogołoconych z liści drzew i poszarzałych klombów. Miałam wrażenie, że po lewej stronie ogrodu jaśniała fontanna. Gdy podjechaliśmy bliżej, zawiesiłam na niej wzrok, zachwycajac się pięknem rzeźby w kształcie obsypanego kamiennym listowiem drzewa.
Drgnęłam, bo samochód nagle się zatrzymał, a przed moimi oczami ukazał się najbardziej piękny, cudowny i jednocześnie przerażający budynek, jaki widziałam w życiu. Ogromny, przytłaczający swoim rozmachem majestatyczny pałac z niezliczoną ilością okien górował nade mną niczym potworny los, który mnie zawiódł w to miejsce. Biała elewacja kontrastowała z głęboką czernią okien. Po plecach przemknął mi lodowaty dreszcz grozy. Co to za przeklęte miejsce?
Więc to tutaj przyjdzie mi spędzić najgorsze miesiące lub nawet lata mojego życia? A może wkrótce umrę i pochowają mnie gdzieś w bezimiennym dole? Doprawdy, nie mogłabym sobie wyobrazić bardziej przerażającej scenerii.
— Jesteśmy na miejscu. Możemy wysiadać — z zamyślenia wyrwał mnie głos jednego z ochroniarzy, chyba kierowcy, ale nie byłam pewna. Byłam tak zmęczona, że wszystko równie dobrze mogło być snem. Po chwili drzwi z mojej strony zostały otwarte.
Wystawiłam nogi na zewnątrz i niezgrabnie wygramoliłam się z samochodu. Zawahałam się. Nie miałam pojęcia, co teraz.
— Proszę za mną — rozwiał moje wątpliwości głos ochroniarza.
Wokół panowała niczym nie zmącona cisza. Wszystko trwało jakby w nieruchomym zawieszeniu trwającej wciąż nocy. Nawet nieustępliwy tegoroczny wiatr udał się na odpoczynek. Tak jakby nic, nawet przyroda nie ośmielała się zakłócać spokoju tego miejsca. Miałam nadzieję, że cisza ta nie była zwodnicza. Obawiałam się, że pod pozorem ugładzonego ładu miejsce to kryje w sobie mroczne i niebezpieczne tajemnice, których za nic w świecie nie chciałam poznać. Nigdy nie należałam do zbyt odważnych osób, chociaż tak naprawdę do tej pory nie miałam okazji przekonać się o tym, jaka naprawdę jestem. Ruszyłam chwiejnie za mężczyzną uważając, aby nie przewrócić się na tych cholernych szpilkach od Swietłany.
Wspięliśmy się po szerokich, rozłożystych schodach wejściowych. Chwilę staliśmy w miejscu. Nagle ciszę rozdarło przeraźliwe skrzypienie wiekowych zawiasów. Ochroniarz wskazał mi ręką, abym przekroczyła próg.
Wstrzymałam oddech i weszłam niepewnie do środka. Miałam poczucie, że znalazłam się wewnątrz jaskini lwa. Jak jagnię prowadzone na rzeź. A na pewno w nieznane. Co mnie tu czeka, prócz strachu i niepewności? Czy kiedy ponownie przekroczę próg tych drzwi, będę jeszcze tą samą osobą, co w tym momencie? A może już przestałam być sobą? Może już zatraciłam siebie w szponach przeznaczenia? Zaplątałam się w sidła losu, który spoczywał w rękach pana tego domu. Oby udało mi się stąd uwolnić, zanim ten, który mnie tu sprowadził, postanowi wyciągnąć ręce po swój zakup. Bo nigdy nie pozwolę nazwać się jego własnością. Mógł za mnie zapłacić, ale nigdy nie będę do niego należeć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro