38. Kontrast
Zmrużyłam oczy, wysiadając z samochodu na parkingu hotelu Four Seasons. Chyba to miejsce miała na myśli moja matka, kiedy ostatnio rozmawiałyśmy. Słońce było jeszcze dość wysoko na niebie i, z wolna nabierając pomarańczowej barwy, oślepiało swoim blaskiem, odbijając się od roziskrzonej bieli śniegu. W myślach przyznałam mamie rację. Hotel Four Seasons w Megève był wprost idealny. Drewniany budynek kompleksu prezentował się wspaniale i imponująco na tle okalających go pasm górskich, przysypanych śniegiem niczym karpatka cukrem pudrem. Westchnęłam z zachwytu, rozglądając się wokoło. Maks uśmiechnął się spoglądając na moją minę i poprowadził mnie w stronę wejścia do budynku, gdzie znajdowała się restauracja.
— Podoba ci się? — zapytał, nachylając się nade mną z ręką prawie cały czas obejmującą mnie w talii. Dziwiłam się, że jego opiekuńcze, może nawet trochę zaborcze gesty nie przeszkadzały mi ani trochę. Znajdowaliśmy się w przytulnej, aczkolwiek dość przestronnej sali z widokiem na ozłocone blaskiem słońca Alpy. Rozejrzałam się wokoło. Ściany wyłożone były gładkim, eleganckim drewnem, a z sufitu wzdłuż skosów sączyło się łagodne światło. Wysokie niemal na całą ścianę okna były niczym namalowany na płótnie obraz przedstawiający urokliwy alpejski pejzaż. Przeszliśmy wzdłuż sali i skręciliśmy w prawo, dzięki czemu znaleźliśmy się w czymś na kształt oszklonego tarasu, wysuniętego jak balkon ponad strzelistymi świerkami, za którymi rozciągał się zapierający dech w piersiach widok. W rogu pomieszczenia znajdowały się drzwi prowadzące na odkryty balkon.
— Jest cudownie — odparłam z nieskrywanym zachwytem. Z podekscytowania zapomniałam nawet o swoich porannych dolegliwościach.
Zajęliśmy miejsca w przytulnym zakątku tuż przy oknie, z oszałamiającą panoramą na okolicę. Nie mogłam oderwać wzroku od przysypanych śniegiem i pokrytych lasami stoków. Nikt nam nie przeszkadzał, ponieważ Maks wybrał chyba najlepsze miejsce w całym budynku. Było oddzielone od reszty sali i z zewnątrz nie dobiegały prawie żadne odgłosy. Jedyną towarzyszką była cicha muzyka klasyczna, dyskretnie wirująca ponad nami w niewidzialnym tańcu subtelnych nut.
Z trudem oderwałam wzrok od widoku za szybą i przeniosłam go na wpatrzonego we mnie Maksa. Nerwowo poprawił przy szyi elegancki sweter, po czym oparł się łokciami o stolik. Wyciągnięte przed siebie dłonie zacisnął w pięści. Był spięty, wyczuwałam to. Zalążek niepokoju wkradł się w moje myśli, a otaczające mnie piękno nagle przestało mieć znaczenie.
W milczeniu jedliśmy zamówione dania, jednak chyba oboje straciliśmy apetyt, bo zarówno ja, jak i Maksymilian w ostateczności przełknęliśmy z tego wszystkiego niewiele. Na koniec uprzejma kelnerka przyniosła nam kawę i deser w postaci crème brûlée, który postawiła przede mną w zgrabnej karbowanej miseczce.
Żeby zająć czymkolwiek ręce upiłam nieco karmelowej kawy i łyżeczką przebiłam cukrową skorupkę na kremie, przypominając sobie francuski film o uroczej marzycielce Amelii Poulain. W zamyśleniu skosztowałam odrobinę deseru, czując jak kremowy smak rozpływa mi się na języku. Oblizałam kącik ust i uniosłam wzrok, napotykając ciężkie spojrzenie Maksa, śledzącego w dziwnym skupieniu moje ruchy.
— Na pewno nie chcesz spróbować? Jest przepyszny...
— Widzę... — mruknął, wypuszczając nosem powietrze. Miałam nieodparte wrażenie, że to nie deser był obiektem jego wygłodniałego spojrzenia. Powściągnęłam uśmiech.
Nabrałam sporo na łyżeczkę i wyciągnęłam rękę w stronę ust mężczyzny. On nie spuszczał ze mnie wzroku, ja z kolei przeniosłam spojrzenie na jego usta, skupiając się na swojej czynności. Ręka mi zadrżała, kiedy przyłożyłam łyżeczkę do jego rozchylonych warg.
— I jak? — zapytałam, ignorując mocno bijące serce i palące rumieńce, które jak zwykle wkradły się na moje policzki.
— Pyszny, ale byłby smaczniejszy, gdybym spróbował go w inny sposób — odparł, uśmiechając się blado. Sięgnął po moją lewą dłoń i pocałował jej wnętrze. Ręce miał chłodne. Denerwował się. Jego nastrój chyba udzielił się również mi, bo zadrżałam, uciekając wzrokiem gdzieś w górzystą dal.
— Teraz mi powiesz, na czym mają polegać te trzy ostatnie próby, prawda? — zapytałam, śledząc głębię jego oczu. Miały dziś kolor pochmurnego nieba, gdzieniegdzie poprzetykanego błękitem prześwitów. Tak jakby burzowe chmury kłębiły się groźnie, jeszcze powstrzymując ulewny deszcz, jeszcze trzymając w sobie nagromadzony żywioł.
— Zgadza się. Najwyższy czas wyłożyć karty na stół — przyznał dość niechętnie.
— Wszystkie? — dopytałam stanowczo, zaciskając palce na ciepłej filiżance.
Maksymilian westchnął przeciągle i na moment zamknął oczy. Odetchnął kilka razy, zanim zdecydował się odpowiedzieć.
— Wolałbym nie wszystko na raz. Dzisiaj jedna, dobrze?
— Ale...
— Proszę cię. Wytłumaczenie tej jednej sprawy zajmie mi cały wieczór. Obiecuję, że do świąt przedstawię ci wszystkie fakty — nalegał, a ja już wiedziałam, że kruszeję. Nie byłam w stanie mu odmówić.
— Dobrze, niech już będzie... Skoro tak jest ci łatwiej... — powiedziałam pojednawczo.
— To będą trzy różne informacje — zaczął, chrząkając nieznacznie. — A twoja reakcja na nie zadecyduje o tym, czy możemy brać pod uwagę nasze ewentualne małżeństwo — uściślił, siląc się na rzeczowy ton, jednak wyczułam w jego głosie niepewność.
— Nie brzmi to zbyt optymistycznie. Ale dobrze, mów, mam dosyć tych tajemnic i niedomówień — wykrztusiłam, czując, jak moje serce coraz mocniej pompuje krew, jak niepokój rozlewa się na całej powierzchni mojego ciała.
— Najpierw pozwól mi tylko wytłumaczyć, dlaczego nie powiedziałem tego wszystkiego od razu — rzekł na wstępie, lekko ściskając moją dłoń. — Widzisz... Z początku, jak pojawiłaś się w moim domu, chciałem z góry, bez owijania bawełnę, powiedzieć ci konkretnie, czego oczekuję, jakie zadanie masz przed sobą, co chcę przez to wszystko osiągnąć. Chciałem od razu powiedzieć ci o hrabinie, Zuzannie, depozycie. O tym nieszczęsnym warunku mojej matki, że mogę otrzymać spadek tylko pod warunkiem ślubu z Zuzanną. Nie miałem pewności, że się zgodzisz, ale nie brałem pod uwagę ukrywania przed tobą prawdy... Do momentu, kiedy pierwszego dnia wpadliśmy na siebie w holu — urwał, posyłając mi ciepłe spojrzenie. — Wzięłaś mnie za ochroniarza... Miałaś taką ufność w oczach. Wydawało mi się, że pod postacią neutralnego ochroniarza wywarłem na tobie dobre wrażenie. I wtedy wpadł mi do głowy ten szalony, egoistyczny pomysł. Nie potrafiłem się oprzeć... Chciałem cię poznać, zobaczyć, czy...
— Czy się nadaję? Czy rzeczywiście przypominam Zuzannę? — przerwałam mu, czując narastającą irytację.
— Nie... Byłem prawie pewien, że hrabina uzna, że nią jesteś. Oczywiście istniało ryzyko natychmiastowej demaskacji przez hrabinę, dlatego postanowiłem jeszcze się upewnić. Nie mogłem tego zepsuć. Ale chodziło mi o coś innego. W jakiś sposób zaciekawiłaś mnie już na tym nagraniu. A później zobaczyłem cię stojącą u stóp schodów, tak zagubioną, tak bezbronną... Nie chciałem od ciebie suchej umowy, spełnienia warunków i do widzenia. Chciałem dać nam szansę chociaż w minimalnym stopniu zapoznać się ze sobą — powiedział, patrząc na mnie z przejmującym żarem w oczach.
— Chciałeś prawdziwej relacji? Nie tylko na papierze? — upewniłam się cicho.
— Dokładnie... Co prawda miałem pewne opory, i wciąż je mam... Właściwie to ogromne opory. Sporo przeszłaś, przeżyłaś porwanie, przetrzymywanie w zamknięciu... Poza tym jesteś młodziutka, nieskalana tym brudem, w którym ja sam przez pewien czas miałem nieszczęście się obracać, pracując w służbach... A w dodatku nie ufałem ci. Skąd mogłem wiedzieć, czy dotrzymasz umowy? Mogłaś równie dobrze uciec i oskarżyć mnie o coś. Bałem się, że to zrobisz...
— Więc dlaczego mnie nie wypuściłeś? Dlaczego to w ogóle rozpocząłeś? Tak bardzo ci zależało?
— Tak. Bo stawka jest zbyt wysoka, abym mógł odpuścić — odpowiedział twardo. — Depozyt zawiera w sobie przyszłość nie tylko moją, ale też wielu innych ludzi. A nie było i nie ma innego sposobu, jak tylko nakłonienie ciotki Apolonii do wyjawienia miejsca ukrycia tej puszki Pandory.
— Czyli za pomocą tych pierwszych trzech prób postanowiłeś upewnić się, że jestem gotowa na spotkanie twarzą w twarz z hrabiną, a przy okazji zabawić się moim kosztem? — zapytałam drżącym głosem.
— Nie chciałem się tobą bawić... Nigdy — żachnął się, zaciskając szczęki. — Zrozum... Pierwsza próba, czyli kwestionariusz, dała mi tylko więcej pola do manewru. Dzięki niemu byłem w stanie zanalizować twoją osobowość, przewidzieć, czy udźwigniesz to, co cię czeka, jeśli zostaniesz moją żoną.
— Proszę cię, mów jaśniej. Niby co ma mnie czekać? Powiedz to wreszcie.
Obserwowałam w napięciu, jak mężczyzna wypija całą wodę ze szklanki i odkłada ją z powrotem na stół.
— Dochodzimy do sedna. Widzisz... Tukan już w trakcie wyprawy podszedł do mnie, i powiedział, że nie widzi lepszej możliwości. Że pasujesz idealnie, że odnajdziesz się w tym wszystkim. Dostrzegł w tobie ogromny potencjał, a on rzadko się myli w ocenie...
— Ocenie? Możesz jaśniej? Dlaczego miał mnie poddawać jakiejś ocenie?
Maksymilian westchnął i wypił resztę kawy, po czym nieco gwałtownym ruchem odstawił filiżankę na spodek.
— Pamiętasz, jak po przeczytaniu mojej pracy dyplomowej zapytałaś, czy mając osobowość mentora, stoję na czele jakiejś organizacji?
— Tak... Z tego co pamiętam, zareagowałeś lakonicznie, raczej wymijająco... — odpowiedziałam ostrożnie, a moje zaciekawienie i niecierpliwość sięgały już zenitu. Moje serce tłukło się we mnie w szaleńczym tempie.
— Tak zareagowałem, bo wówczas nie chciałem ci o tym mówić. Nie ufałem ci. Dlatego wciąż ci nie powiedziałem, nawet kiedy odkryłaś, że podszywałem się pod ochroniarza. Odsuwałem ten moment, zwlekałem, upewniałem się... Do teraz...
— Teraz mi ufasz? — zapytałam cicho, czując dziwny skurcz w okolicach serca.
Po chwili namysłu rzucił mi badawcze spojrzenie i w końcu odpowiedział.
— Ufam, chociaż nie mam do tego zbyt wielu podstaw. Myślę jednak, że jesteś na tyle honorowa i na tyle mnie poznałaś, żeby okazać mi lojalność i w razie czego zachować moje sekrety z dala od wścibskich uszu całego świata — zażartował, jednak jego oczy pozostały poważne, niemal chłodne. Czyżby kryło się w nich nieme ostrzeżenie?
Jego słowa z jednej strony mi pochlebiały, a z drugiej stawiały w sytuacji wymagającej określenia się po jakiejś stronie. Czy już teraz byłam na to gotowa?
Czy byłam pewna, że nie wyjawię nikomu jego tajemnic?
— A więc? Dowiem się w końcu, co to za tajna organizacja? — rzuciłam z przekąsem, biorąc spory łyk pachnącej cytryną wody.
— Cóż... Właśnie o tym chcę ci dziś powiedzieć. To jest ta pierwsza sprawa — rzekł, po czym umilkł na chwilę jakby porządkując myśli.
— Korzenie tej działalności sięgają czasów powojennych — zaczął, odchylając się nieco w swoim krześle. — Mój dziadek wraz z kilkoma rodzinami, po powrocie z emigracji, postanowił włączyć się w odbudowę zniszczonej przez wojnę Polski. Pomysł narodził się na zjeździe spokrewnionych ze sobą, arystokratycznych rodów. Moja babka pod wpływem tego spotkania namalowała obraz...
— Kwitnące, powalone drzewo — wtrąciłam, a Rozdrażewski pokiwał głową.
— Otóż to... Powojenna Polska.
Strzaskana przez wojenną zawieruchę, brutalnie połamana... Niemal doszczętnie. Zgadza się... Obraz przedstawia Polskę i stał się symbolem naszego ruchu, stowarzyszenia, jak zwał tak zwał. Ze względu na komunistów członkowie Dignitas musieli działać w podziemiu, niejawnie, bo inaczej szybko by musieli zamknąć działalność. W tamtych czasach władza się nie patyczkowała z wrogami systemu — westchnął, wypuszczając powoli powietrze z płuc, tak jakby był wyjątkowo poruszony. — Pod koniec życia, już po śmierci dziadka, w latach osiemdziesiątych babka domalowała spróchniałe ślady na pniu, usychające korzenie, opadłe, zgniłe kwiaty... — urwał, popijając wodą. Wziął głęboki wdech i kontynuował. — Widząc to, co wyprawiali z naszym krajem komuniści, babka twierdziła, że Polska już się nie podniesie z kolan. Sądziła, że nie ma już żadnej nadziei, bo zabrano Polakom godność, upokorzono ich, ograbiono z ideałów, sprowadzając ich egzystencję do walki o przetrwanie. Byli jednak tacy, którzy wierzyli, że nadal trzeba walczyć, że nie wolno się poddać. I nawet teraz, już w wolnej Polsce, są ludzie, którzy wciąż pracują na rzecz tej odbudowy. Zatem na tym zjeździe zawiązało się coś na kształt dzisiejszej organizacji. Tej organizacji, jak się już zapewne domyślasz, obecnie przewodzę ja. Działamy pod przykrywką fundacji Dignitas, której, jak już wiesz, jestem prezesem. Tak naprawdę nie wszyscy członkowie działają w niej bezpośrednio. To jest nasza jedyna formalna działalność, która jawnie istnieje w życiu publicznym — uściślił. — Oczywiście istnieją inne, podobne do naszej inicjatywy, jednak ośmielę się stwierdzić, że nasza jest wyjątkowa, ponieważ kładziemy nacisk na całokształt odbudowy. Nie chodzi tylko o pomalowanie zmurszałych ścian białą farbą czy załatanie dziur, zostawiając resztę w opłakanym stanie. Postawiliśmy sobie za cel wyszkolenie ludzi w różnych dziedzinach, zaniedbywanych przez system edukacji, a także wprowadzanie w życie różnych projektów. Udzielamy wsparcia innym fundacjom, których cele są zbieżne z naszymi. Inwestujemy w badania naukowe.
Popularyzujemy strzelectwo sportowe, działamy na polu odbudowania kultury posiadania broni w Polsce. Za komuny to wszystko upadło. Ale nie tylko to. Odgrzebujemy z gruzowiska historii pamięć o ludziach zasłużonych dla kraju. Staramy się zwalczać dezinformację w mediach, finansując zajmujące się tym think-tanki czy inne fundacje. Chętnych do współpracy jest wbrew pozorom całkiem sporo. Nie zawsze są świadomi, że mają do czynienia z członkami jakiejś niejawnej organizacji. Cóż... Działań jest mnóstwo, a czasem czuję, jakbym był Don Kichotem... — westchnął ciężko, wbijając wzrok w blat stołu.
— To, co robicie, jest w jakiś sposób nielegalne, że się tak ukrywacie?
Maks zaśmiał się gorzko i pokręcił głową.
— Ależ skąd... Jest legalne, ale nie działamy jawnie ze względu na charakter tych działań. Mamy prywatną szkołę, w której robimy szkolenia. Wszystko to nieformalnie jest związane z organizacją. I nie wszystkim się to podoba. W Polsce wciąż istnieją różne grupy ludzi, którzy chcą utrzymać ten marazm elit. Chcą, żeby los narodu był im obojętny. I w pewnym stopniu odnieśli sukces, a my staramy się to odwojować. Od wieków tłumienie aktywności narodowej było celem różnych wrogich agentur i dziś nie jest inaczej. Dlatego nie wychodzimy z cienia. Wierz mi, tak jest rozsądniej — skwitował stanowczym tonem.
— Ale... Jak to w ogóle funkcjonuje? Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, jak to działa...
— W całej Polsce mamy swoich ludzi, którzy tam, gdzie funkcjonują, w różnych branżach czy środowiskach, wychwytują obiecujące jednostki w celu rekrutacji. Później zapraszamy te osoby na uczestnictwo w kursie. Wspominałem ci o szkole. Mamy kompleks budynków, w których odbywają się lekcje, konferencje i tym podobne...
— Wybacz, ale brzmi to trochę jak jakaś tajna organizacja masonów, rotarian albo iluminatów...
Maksymilian parsknął śmiechem, opierając wygodniej łokcie przed sobą.
— Nic z tych rzeczy, naprawdę...
— To dlaczego się ukrywacie?
— Wolimy działać na pół incognito. Dzięki temu nikt nie może posądzić jakiegoś projektu, że jest związany z naszym środowiskiem. Nie ma wrażenia, że za wszystkim stoją ci sami ludzie. Zresztą niekoniecznie te projekty są tylko i wyłącznie naszą inicjatywą. Często na przykład widzimy, dajmy na to jakąś obiecującą produkcję filmową niosącą pokrewne lub tożsame z naszymi wartości i dokładamy swoją część w postaci zasilenia środkami, uruchamiamy kontakty, popularyzujemy gotowy produkt, ułatwiamy zaistnienie...
— To ilu was jest?
— Oprócz mnie i kilku najbardziej zaufanych osób nikt tego nie wie. Wybacz, ale są to informacje poufne i wolałbym nie zdradzać ci od razu wszystkiego — powiedział, bacznie przyglądając się mojej twarzy. Chyba zauważył, że zrobiło mi się przykro, bo postanowił częściowo odpowiedzieć na moje pytanie.
— Ogólnie rzecz biorąc mamy w swoich szeregach różnych ludzi, wybitnych profesorów i naukowców, przedsiębiorców, inżynierów, artystów, nawet polityków czy funkcjonariuszy służb mundurowych — wymieniał, odliczając na palcach poszczególne grupy. — Oczywiście jest też duża grupa studentów. Łączą oni swoje prywatne zajęcia z tymi organizacyjnymi.
— Rozumiem... A skąd macie pewność, że jakaś osoba nagle się nie wycofa i nie zdradzi tajemnic?
— Ponieważ każdy przed przystąpieniem do kursu podpisuje klauzulę poufności, a za jej złamanie grozi dość spora kara finansowa i ostracyzm w naszym środowisku... Wbrew pozorom to dość skuteczny sposób na zachowanie milczenia. Przynależność do organizacji jest dużym wyróżnieniem.
— To nadal brzmi jak jakieś wariactwo. Szczerze, na pierwszy rzut oka wygląda mi to na coś w stylu masonerii — wypaliłam, autentycznie widząc podobieństwa.
Maksymilian westchnął i dolał do szklanek wody, przysuwając mi jedną.
— Nie funkcjonujemy w taki sposób. Wierz mi... Żadne rytuały, tajemne spotkania... — prychnął z niesmakiem. — Czy ja ci wyglądam na takiego, co by paradował w fartuszku po czarno-białej posadzce? — prychnął z rozbawieniem.
Pokręciłam głową, powstrzymując chichot. Nie, zdecydowanie Rozdrażewski nie wyglądał na tego typu pyszałka sądzącego, że pozjadał wszystkie rozumy świata.
— Nie bawimy się w formę. Owszem, mamy uporządkowane struktury i sekcje, ale w granicach normalnej konstrukcji organizacyjnej. W praktyce wygląda to tak, że członkowie szukają kandydatów do rekrutacji, którzy wyróżniają się pewnymi cechami. Przykładowo naszą uwagę zwraca zaangażowanie w sprawy lokalnej społeczności, innowacyjne prace naukowe, wyjątkowe osiągnięcia. Potem osoba ta jest poddana ogólnej obserwacji. Przeprowadzamy swego rodzaju wywiad środowiskowy i upewniamy się, że ta konkretna osoba byłaby przydatna w organizacji, bądź wycofujemy, kiedy człowiek z powodu różnych negatywnych czynników nie przejdzie wstępnej selekcji. Następnie przystępujemy do procesu rekrutacyjnego, w którego skład wchodzi zapoznanie danej osoby z naszymi celami i ewentualne utożsamienie z nimi. Wówczas kierujemy szczęśliwca, rzecz jasna za jego zgodą, na dwuletni kurs, w ramach którego organizujemy wykłady, konferencje, szkolenia. Na koniec kursu oczywiście są egzaminy podsumowujące, jednak w ostatecznej ocenie najbardziej liczy się opinia prowadzącego.
Siedziałam nieruchomo, słuchając tych wszystkich słów, będąc w niemałym szoku.
— A Braciak? Jego wywaliłeś...
— Cóż... Miałem wobec niego pewne obiekcje... Wie, że jeśli zdradzi jakieś poufne informacje o Dignitate, będzie miał problem.
— A na czym polega twoja rola? — zapytałam, czując, że w ustach zaschło mi z wrażenia, jakie wywarły na mnie usłyszane rewelacje.
— Cóż, moją rolą jest koordynacja tego wszystkiego, od samej góry po najniższe szczeble. Brałem udział w opracowaniu jednej z najnowszych części kursu, obejmującej doskonalenie charakteru i dyscyplinę, i jeszcze do niedawna szkoliłem grupy w zakresie rozwoju wybranych cech charakteru lub ich pozytywnej modyfikacji. Głównym moim zadaniem jest utrzymanie tego wszystkiego, zdobywanie środków. Dlatego ciągle inwestuję, szukam zysków w państwowych i prywatnych spółkach, szkoła też przynosi dochód.
— Ci twoi wszyscy ochroniarze... To są uczestnicy kursu?
— Nie... To są członkowie organizacji. Uczestnicy kursu mają ze mną kontakt tylko podczas wykładów i ewentualnie konsultacji. Ochroniarze to stara gwardia.
— Ludwik też należy do organizacji?
Zauważyłam, że Maks dziwnie się spiął i zmarszczył brwi.
— Już nie. Kiedyś był z nami... Ale odpuścił... — mruknął wymijająco.
Postanowiłam nie naciskać, licząc, że dowiem się kiedyś czegoś więcej przy innej okazji.
— Rozumiem... Nie powiedziałeś mi o tym wszystkim, bo mi nie ufałeś?
— Cóż... Tak. Ale w związku z tym wszystkim, czego się dziś dowiedziałaś, chciałbym cię zapytać... — urwał, utkwiwszy we mnie pełen napięcia wzrok. — Michalino...Czy zgodziłabyś się na wzięcie udziału w kursie i ewentualne wstąpienie w nasze szeregi?
— Ja... — zatkało mnie. Nie miałam pojęcia, że Maks wyskoczy nagle z taką propozycją.
— Chciałbym, żebyś zrozumiała, jak ważne jest to wszystko, czym się zajmuję. Chciałbym, żebyś również zaczęła tym żyć, żebyś odnalazła w tej misji swoje miejsce. Czy nie mówiłaś, że właśnie czegoś takiego pragniesz? Zrobić coś ponad. Wybić się ponad horyzont przeciętności. To są twoje słowa — przypomniał, nawiązując do jednej z naszych pierwszych rozmów.
— Tak, ale... Chyba nie sądzisz, że tak od razu bez namysłu w to wejdę? Potrzebuję się zastanowić, dowiedzieć o szczegółach... To nie jest łatwa decyzja... Poza tym, na nic się nie zgodzę dopóki nie usłyszę reszty, rozumiesz? Nie mam zamiaru pakować się w nieznajome bagno nie znając konsekwencji swojego wyboru.
— Nie wymagam tego od ciebie. Nie chcę odpowiedzi już, teraz. Po prostu przemyśl to sobie, dobrze? — zapytał, ujmując moją dłoń w swoją, wciąż lodowatą. Ten chłód był niczym wskaźnik.
Wciąż był zdenerwowany. Wciąż coś ukrywał. Czułam to. Mimo wszystko byłam pod wrażeniem tego, co robi, czym się zajmuje. Musiałam przyznać przed samą sobą, że imponowało mi jego zaangażowanie. Wkładał w działalność organizacji mnóstwo wysiłku, czasu i prywatnych pieniędzy. A przede wszystkim całe swoje serce. Czy pozostawił w nim miejsce dla czegoś innego, niż miłość do swojego kraju? Czy robił to wszystko tylko w jednym celu? Czy byłam jedynie kluczowym pionkiem w jego misternej układance?
Potrzebowałam ochłonąć. Emocje rozgrzały mnie tak, że czułam się, jakbym miała gorączkę. Wyjrzałam za okno. Było już ciemno, jednak w oddali pośród drzew w niektórych miejscach rozbłysły światełka, wabiąc swoim blaskiem, mrugając przyjaźnie.
— Wyjdziemy na zewnątrz? — zaproponowałam, unikając jego czujnego spojrzenia.
Stanęliśmy na tarasie, mając nad sobą rozgwieżdżone niebo. Księżyc w kształcie sierpu idealnie wkomponowywał się w krajobraz. Ogarnęłam wzrokiem ciemną, niepokojącą przestrzeń i przez chwilę miałam wrażenie, jakbym w niej zawisła. Natychmiast odwróciłam głowę, kierując wzrok na Maksa.
— O czym myślisz? — zapytał, opatulając mnie swoją kurtką.
Stanął tuż za mną i bez pytania zamknął mnie w obręczy swoich ramion. Staliśmy tak wsłuchani w ledwo słyszalne dźwięki muzyki dobiegające z wnętrza hotelu.
— O tym, czy jestem dla ciebie kimś więcej niż tylko środkiem do osiągnięcia celu...
— Jesteś... Tak naprawdę jesteś dla mnie wszystkim. Daj mi szansę to udowodnić — usłyszałam jego szept tuż przy uchu.
Odwróciłam się, opierając dłonie na drewnianej balustradzie.
— Jesteś najbardziej zdumiewającym człowiekiem, jakiego spotkałam w życiu, wiesz? Nie licząc pana Tukendorfa. I rzecz jasna hrabiny Krasnodębskiej — zaśmiałam się.
— To wyjątkowy komplement, dziękuję, ale zapomniałaś wymienić kogoś jeszcze — odparł, widocznie się rozluźniając.
— No tak... Ludwik — westchnęłam i przewróciłam oczami. — Chociaż... Nawet on nie jest tak zadziwiający jak ty...
— Być może przekonasz się, że potrafi być równie zaskakujący...
— Dlaczego?
Półtorej godziny później, kiedy wróciliśmy do domu Ludwika, wiedziałam już, dlaczego...
— O ile się nie mylę, Ludwik właśnie oddaje się swojemu pierwszemu nałogowi... — mruknął Maks, przekraczając próg ganku.
— O czym ty...
Mężczyzna uciszył mnie gestem dłoni, po czym poprowadził do środka. Do naszych uszu dotarły dźwięki melodii granej na fortepianie. Ta muzyka przepełniona była rozpaczą, tęsknotą i przemożnym żalem... Nuty rozbrzmiewały mocno, czasem wręcz agresywnie, wściekle, a miejscami subtelnie i delikatnie.
— To Ludwik? To on gra? — zapytałam, unosząc brwi w niedowierzaniu.
Maksymilian pokiwał głową, opierając się o ścianę.
— Wiedziałem, że dzisiaj wieczorem będzie grał... — wyszeptał. — Emocje kotłują się w nim, próbuje z nimi walczyć alkoholem, narkotykami, a jak to nie pomaga, siada i gra. Od lat to samo... Ucieka przed rzeczywistością...
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Bracia Rozdrażewscy stanowili przedziwny kontrast. Ludwik był jak ogień i wicher, Maksymilian zaś niczym woda i ziemia. Pierwszy trawił sam siebie we własnych płomieniach, niszczył i obracał w popiół. Drugi piął się do góry, mocno tkwiąc korzeniami w żyznej glebie. Rósł, rozwijał się, tworzył i dawał oparcie innym.
Maks spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem, bez słów próbując tłumaczyć zachowanie swojego brata.
— Nie wiedziałem, że jest z nim tak źle... Rzadko rozmawiamy o nim... Częściej o innych sprawach... — wyszeptał w półmroku.
— Nie możesz mu jakoś pomóc?
— Od lat się staram... Tracę go... Teraz to widzę... Być może straciłem lata temu. A on... Z jednej strony się poddał... A z drugiej wciąż nie pogodził... — mówił jakby do siebie.
Wyjrzałam ostrożnie przez szczelinę w drzwiach. Ludwik siedział przy fortepianie w niemal całkowitej ciemności. Instrument był oświetlony jedynie żarzącą się końcówką cygara, które trzymał między zębami.
— Nie pogodził? Z czym?
Maks westchnął i zacisnął usta, pochylając głowę.
— Z tym, że życie przecieka mu przez palce — wyszeptał, a dźwięki szalonej muzyki granej przez Ludwika niemal zagłuszyły jego słowa.
Ludwik Rozdrażewski był wściekły. Zrozpaczony. Ale jego muzyka nie była wołaniem o pomoc. Była przeraźliwym wrzaskiem osobistej klęski. Eksplozją cierpienia tłumionego w samotności. Była szaleńczą agonią.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro