32. Rozdwojenie
Przez dłuższą chwilę stałam na korytarzu. Wiedziałam, że Rozdrażewski musiał mieć jakiś mocny powód, dla którego zachował się tak, a nie inaczej. Nie chciał się tym jednak podzielić, również z nieznanej mi przyczyny. Mogłam się tylko domyślać.
Czy życie Sandry było w niebezpieczeństwie? Czy coś jej groziło i jedynym rozwiązaniem była perswazja siłowa? Może Maksa w trakcie poniosło? Może nie zamierzał go zabijać? Chociaż nie... Przyznał, że nie żałuje. A więc zrobił to z pełną świadomością. Zresztą zbrodnia w afekcie by do niego nie pasowała. Zdążyłam go już na tyle poznać, żeby móc stwierdzić, że był człowiekiem raczej opanowanym. Potrafił się powstrzymać. Więc dlaczego nie zatrzymał się w tamtej sytuacji?
Musiałam to wiedzieć. Nie byłam w stanie wytrzymać niepewności, emocji rozrywających mnie od środka. W głębi serca chciałam, żeby się usprawiedliwiał. Żeby powiedział coś, co przekonałoby mnie do słuszności jego wyboru. Pragnęłam usłyszeć z jego ust słowa wyjaśnienia, wytłumaczenia motywów swojego postępowania. Podświadomie chciałam wierzyć w jego niezmąconą szlachetność. Ale może to były tylko naiwne mrzonki? Łudziłam się, że pomimo różnych wad, był człowiekiem honoru. Tak powiedział mój ojciec. Znów zachodziłam w głowę. Na czym opierał swoje przekonanie?
Odetchnęłam głęboko i zeszłam na dół do kuchni. Kubek gorącej herbaty i ogień w kominku były mi w tej chwili potrzebne do odzyskania jako takiej równowagi emocjonalnej. Znalazłam się w przytłaczająco pogmatwanej sytuacji. Z jednej strony wizja niechcianego małżeństwa, z drugiej rodzinne tajemnice, których źródeł dopatrywałam się wszędzie, a odpowiedzi nie uzyskałam choćby w najmniejszej części. I jeszcze ta zbrodnia, poszarpana rysa na abstrakcyjnym obrazie, z którego starałam się odczytać cokolwiek.
Powalone drzewo obsypane kwiatami na krwistej glebie. Rozdrażewski wciąż nie wyjaśnił mi, co oznacza ten symbol. Tyle tajemnic. Znaków zapytania.
Dosyć tego. Miałam dosyć miotania się w tej plątaninie zagadek. Niszczyły mnie. Moje nieudolne próby rozwikłania tego kłębowiska spełzały na niczym. Traciłam tylko siły i ogarniała mnie frustracja.
Zdziwiłam się, zdając sobie sprawę, że stoję przed czajnikiem pełnym wrzątku. W zamyśleniu musiałam automatycznie nastawić wodę. Zalałam torebkę owocowej herbaty i dodałam plasterek cytryny, miód oraz cynamon. Otulił mnie ciepły zapach, przywodzący na myśl święta Bożego Narodzenia. Zatęskniłam za mamą. Zimą często razem popijałyśmy taką herbatę, siedząc w kuchni i rozmawiając o naszych wspólnych, małych i dużych sprawach. Wspomnienia dziwnie zblakły, nikły gdzieś w oddali. Zmieniłam się. Nie byłam już tą samą Michaliną, która przesiadywała z mamą przy kuchennym stole. Nic już nie będzie takie same. Nawet, jeśli któregoś dnia wrócę do domu.
Poczułam się strasznie samotna. Opuszczona. Nie miałam nikogo. Przez krótki czas łudziłam się, że Maks stawał się dla mnie coraz bliższy. Nawet nie miałam nic przeciwko, żeby lepiej go poznać, pozwolić mu na otwarcie się przede mną i jednocześnie siebie przed nim. Teraz wydawał mi się dziwnie obcy, zamknięty. Z nim tak było, nieprzerwana sinusoida przyciągania i odpychania.
Weszłam do salonu i stanęłam w oknie, chłonąc zimowy widok rozciągający się przed dworem. Dłońmi obejmowałam gorący kubek, z którego raz za razem pociągałam łyk rozgrzewającej herbaty. Patrzyłam w zamyśleniu na zasypane śniegiem drzewa, które kuliły się wzdłuż alejki, a za nimi w oddali, prawie niewidoczny z powodu śnieżnych zasp, majaczył łukowaty most. Podeszłam do wysokiego regału i sięgnęłam po zdjęcie w ramce. Przedstawiało dwóch młodzieńców śmiejących się i obejmujących dziewczynę, która stała między nimi. Jednym z nich był bez wątpienia Maksymilian. Drugi natomiast był do niego podobny, jednak miał trochę niższy wzrost i bardziej zawadiacki uśmiech. Na czoło opadał mu kosmyk włosów, nadając wygląd łobuza. To pewnie Ludwik... A ta dziewczyna? Nagle zdałam sobie sprawę, że to była Yvette, tylko jej włosy miały nieco inny odcień. Niemal biały. Wyglądała tak niewinnie, niczym nie przypominała pewnej siebie wersji z przyszłości. Wpatrywałam się w młodą, uśmiechniętą twarz Mentora, w którego oczach już wtedy kryło się to znajome ciepło. Widok na chwilę przysłoniły mi łzy. Czy powinnam była poświęcić mu dzisiaj więcej uwagi? Czy potrzebował wsparcia po tym wszystkim, co się wydarzyło? Skupiłam się tylko na Sandrze, a o uczuciach mężczyzny nawet nie pomyślałam. Zostawiłam go samego sobie. W bagnie wyrzutów sumienia, drastycznych wspomnień, powoli opadających emocji. Może powinnam do niego wrócić? Spróbować porozmawiać, wysłuchać.
Odłożyłam zdjęcie na półkę i odniosłam kubek do kuchni. Wchodząc po schodach zauważyłam, że drzwi do łazienki były uchylone, a przez szparę na korytarz padała wiązka światła.
— Maks? — zapytałam cicho, podchodząc bliżej.
Mentor opierał się ramionami o umywalkę, głowę miał pochyloną, przez co nie mogłam dostrzec wyrazu jego twarzy. Drżał. Jego oddech był przerywany. Nie miał na sobie koszuli, co uwidaczniało napięcie mięśni w jego szerokich plecach. Był potężny. Pierwszy raz tak dosadnie to do mnie dotarło.
— Maks? — powtórzyłam, wchodząc do łazienki. Podniósł głowę, a nasze spojrzenia spotkały się w odbiciu lustra. Nie płakał, ale wyglądał na przybitego.
— Co ci jest? — zapytałam cicho, podchodząc jeszcze bliżej.
— Nic, idź do siebie — odparł, ochlapując twarz wodą i wycierając ją w ręcznik.
Nie ruszyłam się z miejsca. Stałam jak zahipnotyzowana, pochłaniając wzrokiem nagi tors mężczyzny, mięśnie pracujące pod napiętą skórą. Pożerałam go wzrokiem.
— Przepraszam, pomyślałam, że... Może spróbujmy jeszcze raz porozmawiać? — zaproponowałam, odwracając z zawstydzenia wzrok.
Policzki mi płonęły. Rozdrażewski wciąż mnie onieśmielał, szczególnie w takiej sytuacji. On jednak wydawał się w ogóle nie krępować. Zauważyłam, że nie kwapił się do założenia koszuli, której zresztą nigdzie nie było widać. Wytarł dłonie i odrzucił ręcznik na szafkę, po czym podszedł do mnie. Automatycznie odsunęłam się, opierając rękę na drzwiach, blisko klamki.
— Boisz się mnie? A może się mną brzydzisz? — Usłyszałam jego ochrypły szept, a po chwili poczułam bijące od niego ciepło. Podniosłam oczy, napotykając przenikający na wskroś wzrok. Musiał przed chwilą brać prysznic, bo jego włosy były wilgotne.
— Nie... Nie wiem. Ale chciałabym poznać prawdę. Opowiesz mi, co się tam wydarzyło? — zapytałam, niepewna jego reakcji.
— Michalino... Nie mogę, chociaż wierz mi, wolałbym, żebyś wiedziała... Może wtedy nie miałabyś mnie za takiego potwora.
— No to powiedz mi! — nalegałam zdesperowana, aby usłyszeć pełną wersję wydarzeń.
— Obiecałem jej... Obiecałem twojej przyjaciółce, że nic ci nie powiem — westchnął ciężko.
Oparł się ramieniem o ścianę. Oczy miał podkrążone, twarz bladą i napiętą. Nie wiedziałam dlaczego, ale tak bardzo chciałam mu ulżyć, dać chociaż namiastkę ukojenia. Zerknął na mnie spod półprzymkniętych powiek.
— Maks... Chcesz być lojalny wobec Sandry, jednocześnie ukrywając prawdę przed własną... — zawahałam się. Miałam powiedzieć przed własną narzeczoną, ale zabrzmiałoby to absurdalnie. Oboje dobrze wiedzieliśmy, że to narzeczeństwo było fikcją. — Rozumiem, że jej obiecałeś, ale chyba jestem dla ciebie kimś ważniejszym? A może się mylę? — dokończyłam, szczerze urażona.
— To nie tak... — skontrował, kręcąc głową. — Po prostu sam jestem zdania, że nieświadomość będzie dla ciebie...
— Przestań. Z łaski swojej nie traktuj mnie, jakbym była dzieckiem. Sam mówiłeś, że jestem silniejsza, niż mi się wydaje, a taką postawą tylko zaprzeczasz swoim słowom — zaperzyłam się.
— Michasiu, nie o to chodzi... Po prostu chciałbym oszczędzić ci zmartwień, nie potrzeba ich więcej, i tak masz ich sporo — odparł miękko, muskając mnie kciukiem w policzek.
— Maks, nadal to robisz — powtórzyłam naburmuszona, odtrącając jego dłoń.
— Wiem, ale co ja poradzę, że jesteś taka niewinna i wolałbym całe zło trzymać od ciebie z dala — westchnął, zakładając ręce na piersi, nieświadomie jeszcze bardziej eksponując mięśnie klatki piersiowej i ramion. Był ogromny. Czułam się przytłoczona, jednak zdusiłam w sobie wstyd i starałam się nie zwracać uwagi na krępujący mnie widok.
— Poświęcasz siebie na rzecz dotrzymania obietnicy milczenia? Naprawdę chcesz zupełnie stracić moje zaufanie? — zapytałam, kiedy już zdołałam zebrać myśli.
— A kiedykolwiek je miałem? — rzucił bez większego przekonania.
Na chwilę odebrało mi mowę. Spojrzałam mu w oczy, zastanawiając się nad odpowiedzią, chociaż w głębi serca ją znałam.
— Tak... I nie... Sama nie wiem — plątałam się.
— Jeśli nie wiesz, to znaczy, że tak naprawdę nigdy mi nie ufałaś — skomentował moje zawahanie.
— Ale chciałabym. Może czas to zmienić? Może w końcu byś się trochę postarał?
Moje zaczepne pytanie chyba podziałało, bo zrobił minę, jakby się zastanawiał. Przygryzł na chwilę dolną wargę i potarł palcami podbródek. Do moich uszu kolejny raz dotarł ten szorstki, hipnotyzujący dźwięk.
— Proszę, powiedz mi — szepnęłam i wbrew wszelkim postanowieniom, a może zgodnie z tym, co kazało mi serce, wyciągnęłam rękę i delikatnie ujęłam jego twarz w dłoń, czując pod palcami przyjemnie drapiący zarost. Przesunęłam palce wzdłuż bocznej linii żuchwy, zatrzymując je na ciepłej szyi, wyczuwając przyspieszony puls.
Mężczyzna chwycił moją dłoń i już myślałam, że ją odepchnie, więc chciałam ją zawczasu cofnąć. Ten jednak przytrzymał mnie, pochylił się i niespodziewanie złożył we wnętrzu mojej dłoni jeden pocałunek, a potem drugi, na nadgarstku i następnie wzdłuż cieniutkiej skóry przedramienia. Nikt nigdy mnie tak nie dotykał. W miejscach, gdzie spoczęły jego usta, rozlewało się dziwne, obezwładniające uczucie mrowienia. Zrobiło mi się gorąco, lecz pozwalałam na te pieszczoty, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Miałam wrażenie, jakby jakaś więź przyciągała nas ku sobie. Nie byłam w stanie się ruszyć. Wręcz przeciwnie, zapragnęłam być jeszcze bliżej. Dzieląca nas odległość powoli topniała. Poczułam na twarzy jego gorący, przyspieszony oddech.
— Zrobiłbym wszystko, żebyś mi zaufała — szepnął, opierając swoje dłonie tuż nad moją głową.
— Więc zrób to. Opowiedz mi. Pozwól mi wejść do twojego świata. Nie musisz od razu wprowadzać mnie we wszystko, ale chciałabym poznać odpowiedzi na te najważniejsze pytania.
Czekałam na jego decyzję. Czekałam, aż postanowi się otworzyć. Milczał przez długi czas.
— No to chodź, nie będziemy przecież rozmawiać w łazience — mruknął w końcu. Wiedziałam, że żartując starał się przykryć swoje zdenerwowanie. Kiedy znaleźliśmy się w jego sypialni, usiadł na fotelu i wciągnął mnie na swoje kolana.
— Ale... Będziemy tak rozmawiać? Czuję się jak dziecko na kolanach Świętego Mikołaja — prychnęłam, wiercąc się jak kwoka na grzędzie próbując wstać. Nie pozwolił mi, bez wysiłku przytrzymując mnie na miejscu.
— Aż tak staro wyglądam? — zaśmiał się, gładząc mnie niby od niechcenia po udzie.
— Daj spokój, nie to miałam na myśli — odparłam, przewracając oczami. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
— Nie wierć się z łaski swojej — sapnął, zaciskając palce na mojej nodze.
Znieruchomiałam, uświadamiając sobie własną głupotę. Automatycznie wyprostowałam plecy.
— Nie mogę siedzieć na łóżku, skoro tak cię drażnię? — zapytałam zirytowana.
— Nie — odparł krótko, poprawiając się w fotelu. — Chce żebyś była blisko — wyjaśnił. Przechylił głowę do tyłu, kładąc ją na oparciu. Jego ręce wciąż wykonywały powolne ruchy. Sunął nimi wzdłuż moich ud aż do kolan, zostawiając po sobie niewidoczny, ale palący ślad.
— Przecież tylko udajemy narzeczonych przed twoją ciotką. Po co to wszystko?
— Pierwotnie tak właśnie planowałem. Ale nie przewidziałem, że nie będę potrafił trzymać rąk przy sobie. Jak jakiś młokos — westchnął z niesmakiem.
— To dlatego przed balem zachowywałeś się jak drań? Chciałeś mnie do siebie zniechęcić i sprawić, żebym cię nie znosiła?
— I tak, i nie... Zrozum. Nie chcę cię skrzywdzić na całe życie. Aż takim draniem nie jestem — wyszeptał, wpatrując się we mnie zmęczonym wzrokiem.
— I dlatego, żeby mnie nie skrzywdzić, postanowiłeś sprawiać mi przykrość. Hmm... Wybacz, ale nie pojmuję logiki twojego działania...
— Myślałem, że uda mi się utrzymać cię z dala, żebyś w przyszłości tak nie cierpiała.
— Dlaczego miałabym cierpieć? Z góry zakładasz porażkę. Dlaczego? — drążyłam szczerze zaintrygowana.
— Nie mogę ci powiedzieć, bo sam do końca nie znam odpowiedzi. Jeszcze nie teraz... Tak czy inaczej, moje szlachetne zamiary szlag trafił, bo nie potrafię trzymać się z daleka. Nie przewidziałem tego. Ale do rzeczy...
Wyczułam ramieniem, jak mięśnie jego brzucha się napięły. Odetchnął głęboko i spojrzał na mnie.
— Powiesz mi, co się wydarzyło?
— Nie będę cię wtajemniczał w każdy element całej operacji. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie szukać sukinsyna. Ale na szczęście dostaliśmy cynk, że widziano go we Wrocławiu. Sprawdziliśmy to. Ustaliliśmy jego personalia. Okazało się, że na obrzeżach miasta kupił sobie willę. I rzeczywiście był tam — rzekł, a ja zauważyłam, że kiedy to powiedział, dłoń, którą trzymał na mojej nodze zacisnął w pięść.
— Opanowaliśmy teren bardzo szybko, z zaskoczenia, bez większych strat — ciągnął. — Kirchner tam był. Ale dziewczyny nigdzie nie mogliśmy znaleźć. Sukinsyn się z nas śmiał. Twierdził, że nie mamy na niego żadnych dowodów... Że zgłosi na policję nasze wtargnięcie na prywatny teren. Był bardzo pewny siebie. Śmiał się nam w twarz.
— I dlatego postanowiliście go torturować? — wtrąciłam się, celowo w pytaniu używając liczby mnogiej, tak by nie sprawiać wrażenia, że atakuję Rozdrażewskiego.
— Wtedy jeszcze nie. Ale obezwładniliśmy go. Nie miał nawet ochrony. Znaleźliśmy w śmieciach pustą, zużytą strzykawkę po mocnym narkotyku. Ale Kirchner nie był pod wpływem. Nie miał śladów na przedramionach. Czas uciekał. Trzeba było go przycisnąć. Z początku niewiele to dawało, jednak... Po mocniejszej perswazji przyznał, że ukrył dziewczynę w podziemnym schronie. Nie spodziewał się, że posuniemy się do takich metod. Był w szoku.
— Nawet nie chcę wiedzieć, co mu zrobiliście — szepnęłam przerażona.
— Co my mu zrobiliśmy? A on? — warknął, wściekłe wypuszczając powietrze przez nos. — Kiedy w końcu udało nam się dostać do tego pomieszczenia... Widok był straszny.
— Co on jej zrobił?
Serce dudniło mi w piersi. Czułam, jak lepki, lodowaty strach wypełniał mnie od środka.
Bałam się jego odpowiedzi, a jednocześnie pragnęłam ją poznać.
— Michalino... On ją skrzywdził. Bardzo skrzywdził. Kiedy chłopaki to zobaczyli, każdy z nich się wściekł. A najbardziej jeden. Nie byłem w stanie go powstrzymać. Zatłukł Kirchnera na śmierć.
Przez chwilę nie byłam w stanie wykrztusić nawet słowa. Byłam w szoku. Skrzywdził Sandrę. Moją kochaną przyjaciółkę.
— Co z Sandrą? Co on jej zrobił?
— Na pewno chcesz wiedzieć?
— Tak — wyszeptałam, a gorące łzy pociekły po mojej twarzy. — Chcę wiedzieć. Muszę, inaczej jak będę mogła ją zrozumieć? Jak będę mogła ją pocieszyć, nie wiedząc, co przeszła?
Mentor westchnął i pogładził mnie po włosach. Widziałam, że wolałby trzymać mnie z dala od szczegółów.
— Powiedz, proszę...
— Dobrze... Naprawdę mi przykro. Okropnie żałuję, że nie zdążyliśmy. Kirchner ją związał i zgwałcił, prawdopodobnie wielokrotnie. W pokoju był laptop, który wyświetlał wasze wspólne zdjęcia. Później, kiedy już doszła do siebie w szpitalu, opowiedziała, że wmawiał jej, że to wszystko przez ciebie. Że to ty nie chciałaś jej pomóc, zamienić się z nią.
— Boże... Co za psychol... — jęknęłam rozpaczliwie, płacząc ze złości, bezsilności, płacząc nad losem Sandry. Tak bardzo było mi jej szkoda. — To przeze mnie... — załkałam.
— Michasiu, to nie jest twoja wina! Na świecie jest wielu takich zwyroli i nie twoja wina, że dopuścił się wobec Sandry takiego skur... — urwał, opanowując się. — To nie twoja wina. Nie mogłaś wiedzieć...
Płakałam, wtulając się w jego szyję. Jeszcze nigdy nie czułam takiego bólu.
— Sandra nie chciała, żebyś także musiała to przeżywać razem z nią. Chciała cię uchronić. Dlatego prosiła mnie, żebym ci nie mówił. Ona cię nie oskarża — powiedział z ustami tuż przy czubku mojej głowy. Całował moje włosy, głaskał spokojnymi ruchami.
— Ale ja jej nie uchroniłam. Powinnam była się z nią skontaktować — wykrztusiłam przez łzy.
— Jeśli ktokolwiek jest winny, to ja. Mogłem to przewidzieć, ukryć gdzieś Sandrę...
— Pewnie porwałby wtedy kogoś innego. Może kogoś z rodziny... Dziadków... Nie mogłeś ukryć ich wszystkich.
— Tak samo ty nie mogłaś nic zrobić. To naprawdę był cios z niespodziewanej strony.
Milczeliśmy, każde pogrążone we własnych myślach, własnym bólu, który po części był jednak wspólny. Dzieliliśmy go, czerpiąc z wzajemnej bliskości ukojenie.
— Dziękuję, że ją uratowałeś. Mogła tam zginąć... — wyszeptałam, chwytając go za rękę i ściskając.
Nic nie odpowiedział, tylko znów pocałował mnie w czubek głowy.
— Mnie też uratowałeś. Gdyby ten Kirchner mnie kupił...
— Nie myśl o tym. Nie myśl, co mogłoby się stać. Ja też nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by się stało...
Drgnęłam, bo leżący na stoliku telefon zadzwonił. Zerknęłam na ekran. Jerzyk.
— Co tam, Jerzyk? — zapytał Mentor, przykładając telefon do ucha.
— Stary... Niedobrze.
— Co? Niemcy odkryli, że to my za tym staliśmy? Czy nasi? — rzucił, wyprostowując się w fotelu.
— Nie... Tamta sprawa raczej pozamiatana. U nich też sporo nawywijał, więc nawet się cieszą, że zdechł. Miał wielu wrogów i wielu trzymał w szachu. Nikt po nim nie będzie płakał. Chodzi o dziewczynę... Tę twoją.
— Mów.
— Jakiś młody, ambitny pies zaczął węszyć. Gówniarz zwykły, ale drąży temat od tygodni. Tak jakby ją znał, albo ja wiem? Może mu wpadła w oko. A może ktoś cię podjebał? Nie wiem...
— Skąd jest? — zapytał Mentor, mrużąc nieznacznie oczy.
— Z Warszawy, ale pochodzi z Lublina.
— Masz namiary? Nazwisko? — dopytywał.
— Zaraz... Takie długie nazwisko. Gdzie ja to miałem... Onyszkiewicz. Tak. Szymon Onyszkiewicz.
Zamarłam, kiedy do moich uszu dobiegł dźwięk tych dwóch słów. Szymon? Mentor chyba zauważył moją minę, bo zmarszczył brwi i spojrzał pytającym wzrokiem.
Pokręciłam głową, ale nie byłam w stanie powstrzymać przyspieszonego oddechu, szaleńczego bicia serca.
— Poczekaj chwilę — mruknął Mentor, po czym zasłonił głośnik w telefonie.
— Znasz go? — zapytał niemal bezgłośnie.
Byłam w takim szoku, że nie potrafiłam skłamać. Zresztą po co? Potwierdziłam skinieniem głowy.
— Więc co z nim? — kontynuował Rozdrażewski. Widziałam, że był wściekły. Zaciskał nerwowo szczęki, a mięśnie jego twarzy były napięte.
— No więc Onyszkiewicz wpadł na trop kliki z Lublina. Węszy, wypytuje. Przetrzepał całe miasto. Na razie nic nie ma, ale prędzej czy później coś znajdzie. Radziłbym ci zabierać laskę i spierdolić na jakiś czas za granicę. Szczególnie że chłopak ma powiązania z CBŚ. Jego ojciec jest starym cebosiem. Postaram się w międzyczasie wyciszyć to szambo, ale nie daję gwarancji, że mi się uda.
— Dobra Jerzyk, dzięki za wiadomość. Odezwę się jeszcze. Gdybyś czegoś się jeszcze dowiedział, daj znać.
— Jasne. Trzymaj się.
Nie wiedziałam, co mam myśleć. Ucieszyłam się, że Szymon mnie szuka... Szymon po liceum poszedł do szkoły policyjnej. Był ode mnie starszy o dwa lata, więc już mógł skończyć studia i dostać pracę. No tak, w końcu jego ojciec był policjantem...
— Kim on jest? — Usłyszałam drżący z gniewu głos Rozdrażewskiego.
— Dawnym znajomym z liceum — odparłam wymijająco, nie patrząc Mentorowi w oczy.
— Tylko znajomym, tak? I dlatego postanowił przewrócić do góry nogami cały Lublin, żeby cię odnaleźć? Dlaczego mu tak zależy? Spotykaliście się?
— No... Przez pół roku. Potem ze mną zerwał — warknęłam. — To było ponad trzy lata temu — rzuciłam nerwowo.
— Co było między wami?
— Byliśmy parą. Jak to w liceum. Pierwsze chodzenie. Co, ty nigdy nie miałeś dziewczyny? — sarknęłam.
— Czyli był twoim pierwszym chłopakiem — powtórzył lodowato.
— Tak, ale to było dawno. A potem zniknął. Nie miałam z nim żadnego kontaktu. Był starszy o dwa lata, skończył liceum i nigdy więcej go nie spotkałam.
— Kurwa... Szczeniak przypomniał sobie w porę... — rzucił z pogardliwą miną. Co w niego nagle wstąpiło?
— Dobra. Pakuj się. Jutro z samego rana stąd wyjeżdżamy — oznajmił nagle.
Zamurowało mnie.
— Ale... Jak to? Dokąd?
— Do mojego brata. Podoba ci się perspektywa świąt we Francji?
— Chyba żartujesz! Nigdzie nie jadę! — zawołałam, prostując się gwałtownie.
— Pakuj się, chyba że wolisz, żebym to zrobił za ciebie — rzucił, nie zwracając uwagi na moje protesty. Wziął telefon i napisał do kogoś krótką wiadomość.
Zerwałam się na nogi i zaczęłam krążyć po pokoju.
— Nie jestem twoim więźniem! Nie masz prawa o mnie decydować. Nie mam nic do powiedzenia? — zawołałam z oburzeniem.
Nie miałam. Widziałam po jego spojrzeniu, że już postanowił. Nie było odwrotu. Chyba, że...
— Słuchaj... Skontaktuję się z Szymonem i mu wytłumaczę... — zaczęłam z nadzieją.
— Naprawdę sądzisz, że da się to wszystko wytłumaczyć? Nie pozwolę, żeby mi cię odebrał. Poza tym, jaką mam gwarancję, że będziesz lojalna wobec mnie, a nie dawnego kochasia? Nie ma takiej opcji — warknął, wstając z fotela i wybierając w telefonie jakiś numer.
Słuchałam, jak zleca Faworowi, żeby wyczarterował samolot na jutro. Cudownie... Po prostu pięknie.
Gdzieś daleko Szymon myślał o mnie, szukał mnie. Czy chciałam, żeby mnie odnalazł?
Moje serce było rozdarte. Rozdwojone.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro