Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

31. Kłusownik

Rzucałam się na łóżku z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Już sama nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony cieszyłam się i czułam ogromną ulgę, że Sandra była wolna, poza zasięgiem obrzydliwych łap tego Niemca. Niemca, który już nie żył, który zginął w męczarniach. Może zasłużył na taką śmierć. Może hrabina miała rację. Ale sama myśl, że tych okrucieństw mógł dopuścić się Rozdrażewski, napawała mnie lodowatą trwogą. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać Mentora w roli sadystycznego kata. Pani Helenka wiedziała, co mówi. Twierdziła, że hrabia dla swoich wrogów jest bardzo groźny.

W jakiś dziwny sposób bałam się jego powrotu. Bałam się spojrzeć w jego twarz i ujrzeć w niej prawdę. A jednocześnie obawiałam się, że coś mu się stało. Już od tygodnia nie miałam od niego żadnej wiadomości.

Następnego dnia po śniadaniu hrabina Krasnodębska zawołała mnie do dusznego saloniku. W starodawnym piecu trzaskał dodający otuchy ogień, a za oknem znów zrobiło się biało z powodu śniegu padającego przez całą poprzednią noc.

— Zuzanno, chodźże tutaj. Usiądź — powiedziała staruszka, poklepując obok siebie miejsce na sofie.

Przysiadłam ostrożnie na brzegu i poprawiłam sweter, tak aby nie widać było kabury.

— Dziecko, myślisz że ja nie wiem, co ty tam chowasz? Brałam udział i w konspiracji, i w powstaniu. Nie takie rzeczy się nosiło pod pończochami — zagdakała rozbawiona, machając ręką.

Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem. Pani hrabina trzymała na podołku jakieś stare, ozdobione ornamentami bladoniebieskie pudło. Drżącymi dłońmi podniosła wieko i sięgnęła po przedmiot w nim ukryty.

— To nasza rodowa kolia — zaczęła snuć swoją opowieść. — Spędziła pod ziemią pół wieku. W czasie drugiej wojny światowej moi dziadkowie schowali rodowe kosztowności w depozycie, w ziemi. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych udało nam się odzyskać włości i odkopać dziedzictwo. Na szczęście większość przetrwała w nienaruszonym stanie — westchnęła, delikatnie podając mi naszyjnik.

Wzięłam do ręki misternie wykonaną biżuterię. Na srebrnym, ozdabianym drobnymi brylancikami łańcuszku przytwierdzone były nieco większe klejnoty, chyba szmaragdy. Całość przedmiotu robiła ogromne wrażenie, chociaż sam naszyjnik na pierwszy rzut oka nie przytłaczał przepychem. Był piękny.

— Ale... Ja nie mogę tego przyjąć — wykrztusiłam, wyciągając w jej stronę kolię.

— Aj tam nie możesz. Musisz! — fuknęła hrabina, nie zwracając uwagi na moją konsternację.

Nie mogłam, ale musiałam. To całe narzeczeństwo było tak naprawdę jakąś farsą, ale przecież hrabina nie miała o tym pojęcia. Nie powinnam przyjmować od niej tej cennej pamiątki, ani tym bardziej kiedykolwiek zakładać.

— Będzie pasować idealnie do twojej urody. Podkreśli turkus oczu — zachwycała się niezrażona moją reakcją staruszka. Zauważyłam, że po jej pomarszczonych zapadniętych policzkach spłynęły łzy. Nie miałam serca psuć jej tej chwili. Zamiast tego zmusiłam się do krzywego uśmiechu i podziękowałam tak jak należy. To wystarczyło. Hrabina chwyciła mnie za dłoń i ścisnęła ją mocno.

— W tobie nadzieja, Zuzanno. Los naszej rodziny spoczywa w twoich rękach. Maksymilian jest ostatnim potomkiem z rodu Rozdrażewskich. Pamiętaj o tym. Nie daj nikomu zaprzepaścić naszego dziedzictwa — powiedziała z dziwnym żarem w oczach.

Kolejny raz poczułam, że nie powinnam w ogóle być w tym miejscu. Nigdy nie powinnam była się tutaj znaleźć. Ale trafiłam tu i musiałam to udźwignąć.

— A jego brat? — zapytałam cicho.

— Ludwik? Przecież on już jedną nogą stoi w grobie... Poza tym to utracjusz, nie ma o czym mówić — westchnęła, kręcąc głową.

— Ale jak to? Maksymilian nigdy nie wspominał, że z jego bratem jest coś nie tak... — drążyłam.

— A bo i nie ma się czym chwalić... Sama go zresztą zapytaj. Skoro sam Maksymilian ci nie powiedział, co się stało z Ludwikiem, to ja nie zamierzam wchodzić mu w paradę — zakończyła temat dziwnie oschłym tonem.

Tak, zapytam. I nie tylko o to. Hrabia Rozdrażewski miał mi sporo do wyjaśnienia. Miałam nadzieję, że w końcu dowiem się czegoś więcej.

Sposobność ku temu nadarzyła się tuż po wieczornych wiadomościach. Wyglądając przez okno salonu za bramą zauważyłam światła reflektorów samochodu. Czyżby wrócił? Zostawiłam ziewającą hrabinę w salonie i zbiegłam na dół. W przedpokoju byle jak narzuciłam na siebie płaszcz i wypadłam na zewnątrz akurat w chwili, kiedy czarny samochód Mentora zajeżdżał przed dwór.

Był sam.

Czekałam, przestępując z nogi na nogę w głębokim na kilkanaście centymetrów śniegu, aż wysiądzie z samochodu.

— Jesteś — odezwałam się, żeby przerwać niezręczną ciszę, kiedy stanął przede mną w śniegu, wpatrując się we mnie z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Pustka.

— Ty też — odparł po chwili jakby zdziwiony moim widokiem.

— A co? Myślałeś, że ucieknę? Może powinnam? — zapytałam zaczepnie.

— Może powinnaś — powtórzył, podchodząc bliżej. Zatrzymał się tuż przy mnie i pochylił, górując nade mną jak skała.

— Co z Sandrą? — zapytałam, odsuwając się o krok.

Zauważył, że staram się trzymać dystans między nami i zmarszczył brwi.

— Nie martw się. Jest w bezpiecznym miejscu — odpowiedział bezbarwnym tonem.

— Nic jej nie jest? — dopytywałam.

Rozdrażewski nie raczył odpowiedzieć. Zamiast tego dał mi znak, żebyśmy weszli do środka.

— Co z nią? Powiedz mi — nie dawałam za wygraną, podążając krok w krok za nim.

Kiedy znaleźliśmy się w przedpokoju, Mentor oparł się o szafę i przymknął na chwilę oczy.
Widać było, że jest wykończony, ale nie zamierzałam dawać mu spokoju, dopóki nie powie mi wszystkiego, co się tyczyło stanu mojej przyjaciółki.

— Michalino... Później. Pozwól mi przywitać się tylko z ciotką i trochę ogarnąć. A potem będziesz mogła mnie atakować salwą pytań, oskarżeń i pretensji, dobrze? — powiedział nieco kpiącym tonem, w którym jednak kryła się zawoalowana prośba.

— Dobrze — zgodziłam się, idąc za nim do salonu, gdzie hrabina Krasnodębska chrapała w najlepsze na kanapie.

— No nie... — westchnął mężczyzna, podchodząc bliżej śpiącej staruszki. — Ciociu, to ja, Maks — szepnął, potrząsając nią lekko za ramię.

— Maksymilian? Która to godzina?

— Jest po dwudziestej. Zaprowadzę ciocię do jej sypialni.

Zniknął z ledwo trzymającą się na nogach staruszką, zostawiając mnie samą z mieszaniną przeróżnych myśli i emocji.

A jeśli ten Niemiec zrobił coś Sandrze? Może dlatego spotkał go taki, a nie inny los? Poczułam ogarniające mnie wyrzuty sumienia, złość i rozpacz. Niecierpliwie czekałam na powrót Mentora, chodząc w tę i z powrotem po salonie. Nie było go dobre pół godziny. W końcu wszedł i poprowadził mnie na górę do pokoju, w którym nigdy nie byłam. Wskazał mi miejsce na wygodnym fotelu, a sam zasiadł na łóżku, opierając łokcie o kolana.

— Powiesz mi, co z Sandrą? — rzuciłam, nie mogąc dłużej znieść tej niepewności.

— Dojdzie do siebie. Po czymś takim każdy potrzebowałby czasu.

— Ale po czym konkretnie? Co on jej zrobił? — naciskałam, czując, że Rozdrażewski coś przede mną ukrywa.

— Kochanie... Sandra jest pod opieką psychologa, wszystko jest na najlepszej drodze do...

— Nie ściemniaj. Dlaczego torturowałeś tego Niemca? — przerwałam mu ostro. Założyłam ręce na piersi i wpatrywałam się czujnie w siedzącego przede mną mężczyznę.

Widziałam, że coś się w nim zmieniło. Jego wzrok spowijał ledwo dostrzegalny mrok. Ciemność, która skrywała się w jego spojrzeniu była mroźna, odległa, nieprzystępna jak dzikie ostępy skutych lodem podbiegunowych rubieży. Nie poznawałam go.

Rozdrażewski milczał, wpatrując się uparcie w podłogę. Oddech miał spokojny, jednak jego zdenerwowanie zdradzały zaciśnięte pięści. Moją uwagę przykuły otarcia na knykciach jego prawej dłoni. A więc to musiała być prawda. Własnymi rękami zakatował tego człowieka.

— Nie zaprzeczasz. Torturowałeś go — wyszeptałam drżącym głosem. Poczułam w oczach zbierające się łzy.

To on go zamordował. Wytropił i zabił, jak kłusownik zwierzynę. On wykonał te wszystkie tortury. Nagle moją wyobraźnię zalały obrazy krwi pryskającej wokoło, łamania kości, wyrywanych paznokci, krzyku, bólu, cierpienia, śmierci...

— Nie mogłeś po prostu go oddać policji? — zapytałam szeptem, nie patrząc na niego. Nie byłam w stanie.

Milczał. Długi czas się nie odzywał. Zerknęłam na niego kilka razy, jednak wyraz jego twarzy był nijaki, pozbawiony emocji. Nie miałam pojęcia, o czym myśli, co czuje. Zachowywał się jak robot.

— Hrabina dała ci naszyjnik? — zapytał, a mnie aż zatkało z powodu absurdalności i niestosowności tego pytania.

— Myślisz, że tak łatwo dam ci spokój? Myślisz, że ot tak zmienisz temat? Mów, co z Sandrą! Przestań traktować mnie jak dziecko! Co? Potrafiłeś go zakatować, a mi nie potrafisz powiedzieć prawdy? Ty tchórzu!  — warknęłam, wstając z miejsca i podchodząc do niego.

Nagle poczułam, jak mężczyzna przyciąga mnie za biodra tak żebym stanęła pomiędzy jego nogami. Zakleszczył mnie w żelaznym uścisku ramion. Nie byłam w stanie się ruszyć. Próbowałam go odepchnąć rękami.

— Puść mnie! — syknęłam, próbując się wyrwać. Zamiast tego tylko zachwiałam się i usiadłam mu na udzie, przez co dałam mu okazję do całkowitego pozbawienia mnie możliwości ruchu. Objął mnie ramionami i mocno przycisnął moje plecy do swojej klatki piersiowej. Czułam jego szybkie oddechy, napięte twarde mięśnie. Wierciłam się, próbując jakoś wyswobodzić.

— Uspokój się! Przestań histeryzować! — warknął mi do ucha, a ja zastygłam w nagłym przestrachu. Zerknęłam na napięte przedramiona trzymające mnie w uścisku. Te ręce zabijały... Odbierały życie... Może były na nich jeszcze drobiny krwi... 

— Posłuchaj mnie, dziewczyno — ciągnął przesyconym złością tonem. — Nigdy mi nie rozkazuj. Nie pozwalaj sobie na takie nerwy. Nie atakuj mnie. I przestań robić sceny.  Zrozumiałaś? — warknął przyciszonym głosem, zaciskając dłonie mocniej wokół mojej talii. Chyba po raz pierwszy tak naprawdę się go przestraszyłam.
Tego było za wiele. Nie miał prawa wymuszać na mnie posłuszeństwa, traktować mnie w ten sposób.

— Jesteś straszny. Przerażasz mnie — wyszeptałam, powstrzymując się resztkami samokontroli od wybuchu. Jakby tego było mało owionął mnie znajomy zapach, wymieszany z jakąś obcą, ledwo wyczuwalną wonią. Metaliczną wonią krwi... Śmierci. Może to tylko moja wyobraźnia, jednak czułam to wyraźnie.

— Jestem. Tak. Czasem jestem straszny. I wbij to sobie do głowy. Lepiej nie wchodzić mi w drogę i ze mną nie zadzierać. Sukinsyn przekonał się o tym na własnej skórze. I uprzedzając twoje pytanie... Nie, nie żałuję tego! — rzucił wściekle. Wypuścił mnie z ramion tak, że padłam na materac obok niego. 

Odsunął się i oparł o wezgłowie łóżka, oddychając ciężko.
Nie wiedziałam, co mam zrobić.  Wyjść? Dopytywać? Bałam się drążyć temat.

Chyba lepiej na razie zostawić go w samotności. Był nieobliczalny, nie mogłam mu ufać. Podniosłam się i skierowałam w stronę wyjścia.

— Nie skończyliśmy — usłyszałam jego stanowczy głos.

— Ale ja nie mam zamiaru z tobą rozmawiać. Nie w taki sposób. Nie, skoro nie chcesz mi powiedzieć, co z Sandrą...

— Michalino. Proszę, zostań.

— Dlaczego? Żebyś znowu mnie straszył? — zapytałam ze łzami w oczach. Nie wiedziałam, skąd znalazłam w sobie tyle odwagi, by nadal mu się przeciwstawiać, jednak w środku drżałam ze strachu.

Mężczyzna westchnął przeciągle i przetarł obiema dłońmi twarz. Zaklął pod nosem i wstał. Zbliżył się do mnie, ale ja natychmiast postąpiłam krok w tył. Za sobą poczułam zimną powierzchnię drzwi.

— Zrozum. Musiałem to zrobić. Myślisz, że było to dla mnie łatwe? — szepnął ochrypłym głosem. — Myślisz, że łatwo jest zadawać ból? Patrzeć na ludzkie cierpienie? Odbierać życie? Zmywać zaschniętą krew z rąk? — pytał cicho głosem przesyconym goryczą. W oczach miał tylko cień i mrok. Dawniej przejrzysty lód jego oczu skrywał światło i ciepło. Teraz był brudny, zabłocony, mętny.

— Dlaczego musiałeś? Nie uwierzę, że musiałeś go zabić, i to w taki sposób — załkałam, pociągając spazmatycznie nosem. Położyłam rękę na klamce.

— Michalino...

— Zostaw mnie — wysyczałam, odtrącając jego wyciągnięte ramię.

— Zostawię, ale jeszcze nie teraz... — zaczął wciąż tym samym, gorzkim tonem, ale nie chciałam go słuchać.

Wypadłam na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
Musiałam być sama. Nie mogłam znieść jego obecności. Zemdliło mnie na wspomnienie jego obtartych dłoni. Skrwawionych dłoni mordercy.

Znalazłam się w potrzasku. W sidłach kłamstw i tajemnic Mentora. Jak zwierzę schwytane w pułapkę. Choćbym się miotała i próbowała wyrwać, on i tak nie pozwoli mi uciec. Był jak wytrawny kłusownik. Wytropiłby mnie wszędzie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro