30. Porachunki
Co ja robię? Moja przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie, a ja odpływam wtulona w mężczyznę...
Nagle uderzyła mnie prosta, oczywista myśl. Przecież mogłabym się z nią zamienić. Mogłabym ją uratować. I Rozdrażewski nie musiałby się chwytać jakichś niebezpiecznych metod. Było to najprostsze rozwiązanie.
— Maks... Jest jeszcze jeden sposób, żeby uratować Sandrę. Może gdyby spełnić jego żądanie... Oddać mu mnie za Sandrę. A potem... — zaczęłam z przejęciem, ale hrabia wszedł mi w słowo, nie pozwalając nawet dokończyć zdania.
— A potem? Potem co? Myślisz, że w ogóle biorę to pod uwagę? Nie zaryzykowałbym w ten sposób. Po moim trupie — warknął, a ja poczułam, jak cały się spiął. Cała atmosfera bliskości nagle znikła, ustępując miejsca zimnej pustce.
— Nie ma takiej opcji — ciągnął już spokojniejszym tonem, jednak wciąż wyczuwałam w nim napięcie. — Musimy jechać, czas nagli — powiedział oschle, nie patrząc mi oczy.
Odsunęłam się, zamierzając przesiąść się z kolan mężczyzny z powrotem na swoje miejsce. Zachwiałam się i byłam zmuszona oprzeć jedną ręką o jego udo, a drugą o klatkę piersiową. Palący rumieniec natychmiast pokrył moje policzki.
— Przepraszam — bąknęłam pod nosem, niezdarnie odpychając się w stronę fotela dla pasażera. Poczułam na plecach podtrzymującą mnie rękę Rozdrażewskiego.
Kiedy już z pomocą milczącego Mentora udało mi się usiąść na swoim miejscu, zauważyłam, że mężczyzna zacisnął dłoń na udzie, a potem przyłożył pięść do ust, powoli wypuszczając powietrze przez nos, tak jakby przed czymś się powstrzymywał. Chyba znowu go zdenerwowałam. Nie patrząc na mnie nawet przez chwilę, uruchomił silnik i wyjechał na drogę.
Pędziliśmy przez las, który powoli pogrążał się w wieczornym mroku. Światła reflektorów samochodu tańczyły chybotliwie na nierównej ścianie wysokich drzew. Kiedy znaleźliśmy się na mniej zalesionym terenie, słońce tuż przed zachodem jakby zatrzymało się w miejscu, niespiesznie rozlewając promieniami wzdłuż linii odległego lasu. Czerwonordzawa kula zawisła nad horyzontem niczym zły omen. Na ten widok ciarki przebiegły mi po plecach, bo karmazynowe barwy zachodu przywodziły na myśl rozmazaną krew. Z ponurych rozmyślań wyrwał mnie dźwięk telefonu. Rozdrażewski odebrał jednym przyciskiem, a w samochodzie rozległ się niski baryton Łysola.
— Szefie, zebrałem ekipę. Egzekutora ściągnąłem z urlopu. Tak samo Ruperta. Nie wiem co ze Snajperem, zero kontaktu od ostatniej akcji.
— Dobra, poradzimy sobie bez niego. Teren zostawcie jak zwykle zabezpieczony. W razie czego Helenkę odesłać do rodziny. Nic jej nie mówcie — odpowiedział Maks dziwnym tonem. Miałam wrażenie, że wszystko robił mechanicznie, bez uczuć, skupiony na zadaniu.
— Jasna sprawa. A sprzęt? — dopytał Łysol.
— Standardowo, plus zacieracze — mruknął, a ja nie miałam pojęcia, o czym mówi. — Weźcie też jakieś narzędzia... — zawahał się na chwilę. Kątem oka widziałam, że rzucił mi szybkie spojrzenie, ale udawałam, że pochłonął mnie widok za oknem.
— Spakuj narzędzia perswazji, mogą się przydać — dokończył. Nie chciałam nawet się domyślać, co kryło się pod tą upiorną nazwą.
— Dobra, to my będziemy czekać na szefa.
— Świetnie, widzimy się za kilka godzin. Zadzwonię jak ruszę — odparł sucho Mentor, wyciągając rękę do telefonu.
Połączenie zakończyło się, a my zbliżaliśmy się do jakiegoś miasteczka, sądząc po osiedlu przystrojonych świątecznymi światełkami domków, które widać było w oddali.
— Już prawie jesteśmy na miejscu — oznajmił Rozdrażewski, wjeżdżając na most, za którym ciągnęła się aleja. Wzdłuż niej w linii posadzone były drzewa, chyba kasztanowce. Dojechaliśmy do bramy, której przęsła gdzieniegdzie pokrywała rdza. Maksymilian wyciągnął pęk kluczy i wyszedł przed samochód. Chwilę mocował się ze sporą, również nieco zardzewiałą kłódką, aż w końcu puściła.
— Mówiłem jej, żeby zmieniła bramę na automatyczną, ale się uparła — mruknął, wsiadając z powrotem do samochodu.
— Fawor będzie za dziesięć minut — dodał, przejeżdżając przez granicę ogrodzenia.
Wysiliłam wzrok. W ciemności majaczył jakiś ogromny dwór. W świetle reflektorów zbliżającego się samochodu wyglądał nieco upiornie, jednak nie tak, jak posiadłość Rozdrażewskiego. Na pierwszy rzut oka mogłam stwierdzić, że dom ten był dużo mniejszy od pałacu i wydawał się nieco zaniedbany. W daszku nad wejściem brakowało kilku dachówek, a z drewnianych okiennic łuszczyła się farba.
— Z zewnątrz wygląda mało zachęcająco — powiedział Maks, chrząkając jakby w zakłopotaniu. — Ale wnętrza robią wrażenie. Hrabina ma dziwny sentyment do tego domu. Nie chce w nim niczego zmieniać, dlatego wszystko wygląda tak, jak wygląda — wyjaśnił.
— Nie ma problemu — odparłam cicho. Wygląd domu hrabiny Krasnodębskiej w tej chwili mało mnie interesował.
Usłyszałam za naszymi plecami warkot silnika. Obejrzałam się, i zauważyłam czarny samochód , za którego kierownicą siedział Fawor. Razem z nim przyjechał jeszcze jeden ochroniarz, którego wcześniej nie widziałam.
Rozdrażewski otworzył mi drzwi, a potem odszedł i przywitał się z ochroniarzami. Słyszałam, jak podaje im kolejne instrukcje i coś tłumaczy. Po chwili wrócił do mnie i kiwnął głową dając znak, żebym podążała za nim. Podszedł do drzwi dworu i włożył klucz do zamka. W środku coś zgrzytnęło, a drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.
— Wchodzisz jak do siebie — skomentowałam, unosząc brwi w lekkim zdziwieniu.
— Bo mogę. Hrabina to moja ciotka. Od zawsze mam tutaj wolny wstęp — odparł, przepuszczając mnie w drzwiach. Przekroczyłam próg i natychmiast uderzył mnie charakterystyczny zapach wnętrz zamieszkanych przez starsze osoby, przykryty dużą ilością ciężkich, klasycznych perfum. Kaszlnęłam mimowolnie.
— Wiem — westchnął hrabia, rzucając mi porozumiewawcze spojrzenie.
— Nic przecież nie mówię — odparłam zduszonym głosem.
— Ale swoje myślisz — ciągnął, przeprowadzając mnie przez ganek do następnego pomieszczenia.
— Hrabina ma już swoje lata, dlatego codziennie przychodzi do niej opiekunka. Poza tym jest jeszcze kucharka i dwa razy w tygodniu sprzątaczka. Goście rzadko do niej zaglądają. Moja ciotka jest specyficzna... Zresztą wkrótce sama się przekonasz — wyjaśnił szeptem, zapalając światło w przedpokoju.
Wystrój wnętrza był charakterystyczny dla polskiego dworu szlacheckiego. Wiszące na ścianach obrazy przedstawiały jakieś scenki rodzajowe lub urokliwe widoczki. Hrabia zdjął mi płaszcz i weszliśmy do przytulnego saloniku, w którego rogu stał zdobny w kunsztowne detale piec kaflowy. Chyba wciąż był używany, sądząc po sadzy okalającej palenisko i resztkach popiołu osiadłych na drzwiczkach. W powietrzu nadal unosił się nieprzyjemny zapach wymieszany z wonią dymu, jednak nie był na tyle uciążliwy, żeby nie dało się wytrzymać.
W centralnej części pokoju znajdował się telewizor, który mocno kontrastował ze starodawnym wystrojem wnętrza. Przyszło mi na myśl, że to właśnie na tym ekranie hrabina musiała ujrzeć moją twarz i wzięła mnie za Zuzannę.
— Pójdę po nią. Pewnie jest w swojej sypialni na górze. Spędza tam najwięcej czasu — mruknął mężczyzna, zostawiając mnie stojącą na środku salonu.
Kilka minut później usłyszałam odgłosy schodzenia po schodach. Hrabina jak na swój wiek była jeszcze dosyć sprawna, bo zejście na dół zajęło jej tylko parę chwil.
— Ach, Zuzanno, jak dobrze cię widzieć! — zagdakała wchodząc do salonu. — Nareszcie się doczekałam. Maksymilianie, mogłeś mnie uprzedzić o waszej wizycie. Przygotowałabym się odpowiednio... — zrzędziła z wyrzutem, kręcąc głową z niezadowoleniem.
— Proszę ciotkę o wybaczenie. Mam pilną sprawę do załatwienia i pomyślałem, że to najlepszy czas na obiecaną wizytę Zuzanny. Będziecie mogły się lepiej poznać we własnym gronie — wyjaśnił Rozdrażewski, rzucając mi ostrzegawcze spojrzenie.
— Ale jakże to? Ty nie zostaniesz? — zapytała hrabina, sadowiąc się na kanapie.
— Nie mogę, ciociu. Jak już mówiłem mam pilne, nie cierpiące zwłoki obowiązki — tłumaczył pożerającej mnie przenikliwym wzrokiem staruszce.
— No nic to... Przynajmniej z Zuzanną sobie porozmawiamy. Ale zostaniesz na kolację? Pani Ewa właśnie przygotowuje, poproszę ją, żeby zastawiła stół na więcej osób...
— Dziękuję. Niestety nie mogę, spieszę się. Ale jeśli ciocia nie ma nic przeciwko, chciałbym zostawić z Zuzanną dwóch ochroniarzy — rzekł, obejmując mnie ramieniem w opiekuńczym geście. Miałam ochotę strząsnąć jego rękę ze swojej talii, ale powstrzymałam się.
Grał. Przed hrabiną cały czas grał zakochanego narzeczonego.
— Ochroniarzy? — zdziwiła się staruszka, marszcząc komicznie brwi i wytrzeszczając oczy. — A cóż to za dziwactwa?
— Rozumie ciocia, to tak dla bezpieczeństwa, kiedy mnie przy was nie będzie — wyjaśnił spokojnie.
— Och... No dobrze już — machnęła pomarszczoną ręką? — Niech i tak będzie. W takim razie trzeba przygotować pokoje dla gości. Ilu tych panów?
— Dwóch.
— Dobrze, akurat wystarczy sypialni gościnnych. Aleś mi sprawił niespodziankę, chłopcze. Nie spodziewałam się ciebie tak prędko po balu...
Rozdrażewski po wymianie kilku kurtuazyjnych zdań z hrabiną Krasnodębską rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie dając znać, żebym na chwilę z nim wyszła.
Stanęliśmy w przedpokoju zanurzeni w pożegnalny nokturn milczących nut, niewypowiedzianych słów, wiszących między nami niedopowiedzeń i wciąż skrywanych sekretów. Wszystko działo się tak szybko. Miałam wrażenie, jakby taniec naszej znajomości został przerwany w połowie, jakby melodia nagle urwała się zgrzytem szarpniętych znienacka strun, naciśnięciem nie tych klawiszy co trzeba. Jeszcze rozbrzmiewało echo rozczarowania, powidoki niewyznanych uczuć unosiły się, niknąc w niespokojnym półmroku.
— Uratuj ją — wyszeptałam, z trudem powstrzymując się od płaczu. Tak bardzo martwiłam się o Sandrę. Prawdę mówiąc o Rozdrażewskego także.
— Zrobię wszystko, co będę mógł — odparł. — Liczę, że ty również — dodał, patrząc na mnie znacząco.
— Jeśli obawiasz się, że mam zamiar powiedzieć hrabinie prawdę, to możesz być spokojny. Ale nie zamierzam jej zwodzić i opowiadać kłamstwa na swój temat.
— Wiem. I tylko tego od ciebie oczekuję — odparł cicho, podchodząc do mnie. — Weź to. W razie czego — szepnął, zapinając mi przy pasie niewielką kaburę z pistoletem. Od razu poczułam ciężar u boku.
— Ale przecież... Nie mogę, to nielegalne — próbowałam odpiąć saszetkę, jednak przytrzymał moją rękę. — Michalino, musisz mieć coś do obrony. Pamiętasz tę podrzuconą karteczkę? Słuchaj... W walizce jakby co masz dokumenty...
— Ale... Co? Załatwiłeś mi pozwolenie na broń?
— Tak. Do celu obrony osobistej. Nie patrz tak na mnie. To konieczne, jeśli zadajesz się ze mną.
— Ale... Jak? Kiedy?
— Nieważne. Masz to nosić przy sobie. Jest cały magazynek, wystarczy tylko przeładować. Tak samo telefon, miej go cały czas przy sobie. Obiecaj mi to — warknął przyciszonym głosem, zapewne nie chcąc, żeby ciotka zaniepokoiła się odgłosami dochodzącymi z przedpokoju.
Westchnęłam i kiwnęłam głową. Nie było sensu się kłócić. Poza tym uciekały cenne sekundy.
— Jedź już — wykrztusiłam, poprawiając kaburę i przykrywając ją swetrem. Był na tyle luźny, że bez problemu nadawał się do tego celu. Miałam wrażenie, że Mentor to przewidział. Wszystko zaplanował, wszystko zorganizował, nawet mój strój.
Patrzyłam, jak narzuca na siebie kurtkę i spogląda na mnie ostatni raz. Chłodna barwa jego oczu jakby przygasła. Wzrok miał nieobecny. Nie mogłam znaleźć żadnego odpowiedniego słowa. Wydawało mi się, że nawet milczenie było zbyt głośne w tej sytuacji.
Wyszedł bez słowa. Usłyszałam tylko jego kroki na schodach i wyjrzałam przez niewielkie okienko w ganku. Hrabia siedział już za kierownicą i cofał. Spojrzał ostatni raz w stronę dworu, po czym dynamicznie ruszył w kierunku bramy. Patrzyłam na tył samochodu, dopóki nie zginął w mroku.
A jeśli nigdy więcej go nie zobaczę?
Dni spędzone pod dachem hrabiny Krasnodębskiej były zaskakująco wyczerpujące pod względem psychicznym. Kobieta jak na swój podeszły wiek wykazywała spore zainteresowanie moją osobą, wypytując niemal o wszystko. Pytanie o to, czy Maksymilian mnie "uszanował", należało do tych łagodniejszych.
— Bo widzisz, mężczyznom w tych sprawach nigdy nie można do końca ufać. Nawet Maksymilianowi — skwitowała moje zapewnienia.
Czułam się nieswojo odpowiadając na jej coraz to dziwniejsze pytania. Już drugiego dnia zostałam gruntownie przemaglowana poobiednim przesłuchaniem.
Czy jestem wierząca?
Czy jako dziecko słuchałam się rodziców?
Czy noszę sukienki przed kolano?
Czy choruję na jakieś przewlekłe schorzenia?
Czy w rodzinie ktoś chorował na raka, choroby genetyczne?
Czy regularnie miesiączkuję?
Ile dzieci bym chciała urodzić?
Co sądzę o Maksymilianie?
Na kogo głosowałam w wyborach prezydenckich?
Pytania sypały się jedno za drugim, a hrabina wsłuchiwała się w moje odpowiedzi z takim skupieniem, jakby od tego zależało jej życie. Z jednej strony czułam się skrępowana jej dociekliwością, a z drugiej cieszyłam się, że mogę zająć czymś myśli.
W trakcie pobytu w domu hrabiny nie dostałam żadnej wiadomości od Rozdrażewskiego. Niepewność i napięcie z tym związane przygnębiały mnie, lecz tłumaczyłam zaniepokojonej staruszce, że po prostu tęsknię za Maksymilianem, co nie było tak dalekie od prawdy.
Fawor z Adamem trzymali się z boku, przy stole milcząc i nie chcąc udzielić mi żadnej informacji. Nie miałam pojęcia, czy utrzymują kontakt z szefem. Czasem wydawało mi się, że coś wiedzą, że ich miny były bardziej ponure, niż zwykle, jednak nie byłam w stanie niczego się od nich dowiedzieć. Pewnie szef zabronił im zdradzać cokolwiek. Fawor był uprzejmy jak zwykle, jednak wyczuwałam w nim jakąś zmianę. Był spięty, czujny, nieskory do pogawędek nawet z hrabiną.
A pani Krasnodębska była w swoim żywiole. Dawno nie miała tylu gości. Pomimo swojej wścibskiej natury była bardzo opiekuńcza i dbała o wszystkie moje potrzeby. Piątego dnia podczas śniadania przyjrzała mi się z uwagą. Zdążyłam się już przyzwyczaić do jej świdrującego spojrzenia wyblakłych oczu. Czasem odnosiłam wrażenie, jakby w końcu zwietrzyła podstęp, jednak po chwili uspokajałam się, kiedy zmieniała temat lub po prostu utwierdzała się w jakimś przekonaniu, rozmawiając sama ze sobą. Tym razem jej pytanie mogło mnie zdekonspirować natychmiastowo.
— Zuzanno... Farbowałaś włosy? Wydaje mi się, że kiedyś miałaś jaśniejsze. Teraz są jakieś takie... Jakby nieco rdzawe. Płukanka z cebuli?
Zesztywniałam i automatycznie odgarnęłam kosmyk włosów za ucho. Przełknęłam ślinę i spojrzałam ze strachem na kobietę.
— Nie... Po prostu, zimą są ciemniejsze, a latem jaśnieją — odparłam zgodnie z prawdą.
Rzeczywiście na tym portrecie w pałacu Zuzanna miała jasny blond.
— Ach, no tak... Rzeczywiście, tak bywa... Piękne masz te włosy. Jak miód...
Swietłana też tak sądziła. Nawet użyła takiego samego porównania. Poczułam dziwne pieczenie, łzy nabiegły mi do oczu.
— Byłabym zapomniała — odezwała się znowu hrabina, wyciągając ku mnie swoją pomarszczoną dłoń. — Jak ci się podobał twój portret? Zamówiłam go u znajomego malarza... Potrafi namalować ze zdjęcia...
Ach... No tak, to był portret Zuzanny... Tylko dlaczego Maks powiesił w swoim domu portret zmarłej w tajemniczych okolicznościach narzeczonej? Czyżby nie powiedział mi całej prawdy? Może wciąż darzył ją jakimś uczuciem?
— Przepiękny, naprawdę... — zdołałam tylko wykrztusić, ale staruszce to wystarczyło, bo obdarzyła mnie uradowanym spojrzeniem i szerokim uśmiechem. Ciarki przebiegły mi po plecach.
Przecież nie byłam Zuzanną. I nigdy nie będę.
Apolonia Krasnodębska była święcie przekonana o tym, że codziennie trzeba sprawdzać, co dzieje się na świecie.
— Nawet jeśli moja chata z kraja... To nie może mi umknąć wybuch kolejnej wojny — mawiała, zasiadając na sofie przed telewizorem z pilotem w ręku. Jednym palcem naciskała czerwony przycisk akurat w porę, żeby zobaczyć początek wieczornych wiadomości. Za każdym razem życzyła sobie, bym towarzyszyła jej siedząc tuż obok.
Prezenter podawał kolejne wiadomości z kraju i ze świata.
Donald Trump. Władimir Putin. Angela Merkel. Andrzej Duda.
Śledziłam serwis z umiarkowanym zainteresowaniem. W pewnym momencie jednak moje serce zatrzymało na moment swój bieg, żeby po chwili rzucić się szaleńczym cwałem na widok twarzy Sandry. Zdjęcie mojej przyjaciółki ilustrowało kolejną porcję wiadomości.
— Zaginiona niespełna tydzień temu dwudziestotrzyletnia Sandra Jaworska została odbita z rąk porywaczy w brawurowej akcji grupy antyterrorystycznej — oznajmił z udawanym przejęciem prezenter. — Akcja zakończyła się sukcesem dzięki dobrze zorganizowanej operacji policji we współpracy z innymi służbami — mówił komendant główny, a w tle pokazywano fragmenty nagrań, na których zamaskowani antyterroryści forsują jakieś drzwi. Podejrzewałam, że wideo miało tylko zobrazować sytuację i nie było oryginalnym przedstawieniem akcji odbicia mojej przyjaciółki. — Dziewczyna obecnie przebywa pod opieką psychologa. Dla dobra wciąż toczącego się śledztwa nie udzielamy więcej informacji — zakończył wypowiedź rzecznik prasowy Policji.
A więc udało się! Rozdrażewski uruchomił swoje kontakty w służbach, dzięki czemu Sandra została uwolniona z rąk porywaczy. Westchnęłam z ulgą, zaciskając ręce w pięści, walcząc z napływającymi do oczu łzami. Zdziwiłam się, że nie wspomniano nic o ujęciu sprawców. Jedynie rzecznik prasowy wydał krótkie oświadczenie o rozpoczęciu śledztwa w celu ustalenia tożsamości porywaczy. Ciekawe... Czyżby Niemcowi udało się uniknąć schwytania? Chwilę później moje wątpliwości zostały rozwiane. Pod koniec serwisu przedstawiono z pozoru niezwiązaną z porwaniem Sandry informację o znalezieniu zwłok mężczyzny na moście granicznym w Słubicach.
— Tuż nad ranem przypadkowy przechodzień natknął się na porzucone przy moście zwłoki mężczyzny — mówił prezenter. — Tożsamość ofiary została szybko ustalona. To pięćdziesięcioletni polsko-niemiecki biznesmen, właściciel kilku prosperujących przedsiębiorstw na rynku nieruchomości.
Pokazano jego twarz, na co hrabina Krasnodębska prychnęła z odrazą, nie omieszkając rzucić kilku niepochlebnych komentarzy w stronę Niemca.
— Po gębie widać, że zbir. Doigrał się z pewnością. Należało mu się — zagdakała z niesmakiem.
— Ciało nosiło ślady długotrwałych tortur, świadczących o tym, że przeprowadzająca je osoba miała na celu uzyskanie od ofiary informacji — poinformował monotonnym głosem dziennikarz. Poczułam, jakby krew zamarzła mi w żyłach. Słuchałam dalszych słów wstrzymując oddech.
— Mężczyzna miał między innymi wyrwane paznokcie, zmiażdżone dłonie, poparzenia, ślady podduszania i liczne złamania kości twarzoczaszki — kontynuował prezenter, a mnie zaczęło kręcić się w głowie. Poczułam silne mdłości, miałam ochotę zwymiotować. — Polska policja podejrzewa, że morderstwo to jest związane z porachunkami lokalnych grup przestępczych. Śledztwo w tej sprawie ze względu na obywatelstwo ofiary przejęła policja niemiecka, deklarująca współpracę w polskimi organami ścigania...
Czy za tymi wszystkimi obrażeniami stał Rozdrażewski? To w tym celu były mu potrzebne narzędzia perswazji? Nie byłam w stanie się poruszyć. Nie słyszałam zjadliwych komentarzy hrabiny, nie słyszałam pożegnalnych słów kończących serwis informacyjny. Przez chwilę nie docierały do mnie żadne bodźce zewnętrzne.
A więc tym się zajmował Mentor. Torturował ludzi... Być może robił to na zlecenie. Jako wytrawny psycholog dobierał odpowiednie tortury i wyciągał z ofiar informacje, zeznania, prawdę.
Był katem. Mordercą. Sadystą.
Był potworem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro