21. Maks
Na niebie zebrały się ciężkie chmury. Pomruki odległych grzmotów niosące się ponad lasem sprawiały, że czułam dziwny niepokój. Stałam na rozdrożu. Wiatr targał moimi włosami, zaczesując je to w jedną, to w drugą stronę. Po mojej prawej stronie rozciągał się wysoki, gęsty las, ciemny i mroczny. Porywisty wiatr nadchodzącej burzy wyginał korony drzew mających liście w różnych odcieniach czerwieni. Szeleściły poruszane wiatrem, szeptały między sobą, wydawało mi się że mówią o mnie. Spojrzałam w bok. Droga, która prowadziła do drugiego lasu była mocno wydeptana, w przeciwieństwie do tamtej, wąskiej i krętej. Zachęcała jaskrawą zielenią, łagodnie szumiącymi koronami drzew i spokojnym śpiewem ptaków. Miałam wrażenie, jakbym znała ten las. Ścieżka wydawała mi się znajoma, tak jakbym przychodziła tu już wiele razy. Tak, poznawałam tamto rozgałęzione drzewo, które swoim kształtem przypominało zająca. Byłam tu z rodzicami. Wieki temu.
Obudziłam się wyrwana ze snu przez jakiś głuchy odgłos przesuwania czegoś ciężkiego. Zmrużyłam oczy i zerknęłam na zegar. Ósma rano...
Szybko zgarnęłam z szafy jakieś ciepłe, wygodne ciuchy i poczłapałam pod prysznic. Zimna woda skutecznie wyrwała mnie z sennego odrętwienia. Przypomniałam sobie wszystkie wydarzenia z poprzedniego dnia. Rozmowę z Mentorem. Jego dotyk. Poczułam ogarniające mnie uczucie zawstydzenia pomieszanego z ekscytacją.
Maksymilian Rozdrażewski ostrzegał mnie, że wchodzenie w świat jego spraw i tajemnic jest niebezpieczne, jednak mimo wszystko pragnęłam wejść na to nieznane terytorium.
Wychodząc z łazienki i osuszając włosy ręcznikiem zauważyłam jakiś ruch za oknem. Podeszłam do parapetu i odsunęłam zasłonę. Zdążyłam zaobserwować, jak Mentor wraz z Łysolem i jeszcze jednym ochroniarzem, chyba Faworem, wsiadają do czarnego SUV-a.
Nie wiedzieć czemu zrobiło mi się przykro. W zamyśleniu wpatrywałam się w tył odjeżdżającego samochodu. No tak... Hrabia Rozdrażewski miał swoje sprawy, obowiązki... Nie musiał mi się z niczego tłumaczyć ani informować o swoich planach. Właściwie niewiele o nim wiedziałam. Nie miałam pojęcia co dokładnie robi, czym się zajmuje na co dzień. Nie powiedział mi nawet, ile ma lat. Podejrzewałam, że on o mnie wiedział prawie wszystko, biorąc pod uwagę jego dociekliwość i wypełniony przeze mnie kwestionariusz. Postanowiłam przy najbliższej okazji zadać mu kilka pytań.
Wczorajsze wydarzenia w gabinecie, filmik, na którym śpiewałam przyciągnęły odpychane przez kilka lat wspomnienia. Czy Szymon dowiedział się, że zostałam porwana? Pewnie tak, ale czy się przejął, zmartwił? Rok temu jakaś znajoma mówiła, że spotkała go w Warszawie. Podobno był sam i podobno bardzo się zmienił.
Do tej pory nie wiedziałam, dlaczego tak nagle i bez wyjaśnień postanowił zerwać. Chodziliśmy kilka miesięcy, byliśmy razem na mojej studniówce, snuliśmy plany na przyszłość. Wydawało się, że pasujemy do siebie. Szymon był dość skryty, ale mnie to zupełnie nie przeszkadzało. Nasza wspólną pasją było strzelectwo. Jego ojciec pracował w policji, więc syn miał wiedzę teoretyczną i praktyczną z obsługi broni. To on nauczył mnie strzelać, to on cieszył się ze mną z pierwszych sukcesów, to z nim przeżyłam swój pierwszy pocałunek. A potem tak nagle wszystko się skończyło, jakby nasz związek był niczym więcej, jak przelotną licealną znajomością. Moje pierwsze zauroczenie tak naprawdę skończyło się, zanim na dobre się rozpoczęło.
Siłą rzeczy musiałam o Szymonie zapomnieć, jednak od tamtej pory byłam ostrożna w lokowaniu swoich uczuć, właściwie unikając kontaktów z przedstawicielami płci przeciwnej. Wciąż pamiętałam ten ból i rozczarowanie. Nie chciałam przeżywać tego poraz kolejny.
A Maksymilian Rozdrażewski? Nasza relacja przeniosła się wczoraj na nieco inny grunt, co w kontekście nieprzyjemnych doświadczeń w temacie uczuć zaczynało mnie niepokoić. Nie powinnam pozwalać sobie na tak szybkie zauroczenie. A jednak ten mężczyzna w jakiś sposób nie dawał spokoju moim myślom.
Ponure wspomnienia i rozmyślania towarzyszyły mi niemal przez cały dzień. Pani Helenka wraz z kilkoma sprzątaczkami robiła świąteczne porządki. Stanowczo zabroniła mi w nich udziału, kiedy zaproponowałam pomoc. Popołudnie upłynęło mi więc na samotnym przeglądaniu pałacowej biblioteki. Hrabia posiadał pokaźny zbiór polskiej i zagranicznej literatury, przede wszystkim starej dobrej klasyki. Życia by mi nie starczyło na przeczytanie wszystkich powieści znajdujących się na sięgających sufitu półkach. Trafiłam też na dział, gdzie większość pozycji dotyczyła różnych dziedzin psychologii. Było tego mnóstwo. Jako że byłam w tym temacie prawie totalnym laikiem, niektóre tytuły były dla mnie wręcz niezrozumiałe. Z pewnością hrabia miał to wszystko w małym paluszku. Największą część zbioru stanowiły podręczniki, monografie i opracowania traktujące o psychologii osobowości, ale także społecznej czy nawet wojskowej. Z zaskoczeniem odkryłam, że autorem kilkunastu różnych, dość grubych publikacji był Maksymilian Rozdrażewski we własnej osobie.
Z rosnącym zainteresowaniem przeglądałam po kolei wszystkie dzieła, które wyszły spod jego ręki. Posiadały naprawdę intrygujące i zachęcające do zagłębienia się w ich treść tytuły. Już po pobieżnej lekturze stwierdziłam, że zawartość niektórych z pewnością umiliłaby mi długie jesienne wieczory. Moją uwagę szczególnie przykuło należące do najstarszych, bo sprzed niemal dwudziestu lat, opracowanie dotyczące szesnastu typów osobowości. Słyszałam o tym gdzieś na studiach. Test MBTI stworzony na podstawie koncepcji Carla Gustava Junga był swego czasu niezwykle popularny nie tylko wśród naukowców zajmujących się tą dziedziną, ale też pracodawców, którzy stosowali kwestionariusz przy rekrutacji pracowników. Hrabia w swojej publikacji szczegółowo opracował każdy z typów, i z tego co zdążyłam wychwycić, skupił się głównie na genezie powstawania danego typu i czynników go kształtujących. Postanowiłam zapytać Mentora o pozwolenie, chociaż domyślałam się, że nie będzie miał nic przeciwko, abym pożyczyła sobie kilka książek z jego zbiorów. W końcu dał mi wolny dostęp do biblioteki, a więc do wszystkiego, co się w niej znajdowało.
No właśnie... Mentor. Zaśmiałam się w głos, kiedy na jednej z pierwszych stronic w oczy rzucił mi się spis wszystkich szesnastu typów, spośród których jednym był nie kto inny jak mentor. Czyżbym odkryła, dlaczego ochroniarze zwracali się do hrabiego właśnie tym określeniem? Szybko odnalazłam właściwą stronę i zaczęłam czytać o osobowości typu mentora lub inaczej protagonisty.
Już na samym wstępie dowiedziałam się, że tego typu osobowość stanowi nieliczną grupę wśród wszystkich ludzi, bo niecałe dwa procenty. Sam fakt, że był to jeden z najrzadziej z występujących typów mógł świadczyć o wyjątkowości takich osób. Im bardziej zagłębiałam się w konstrukcję charakterologiczną i behawioralną typu mentora, tym więcej podobieństw odnajdowałam w Maksymilianie Rozdrażewskim. Mimo, że opis dotyczył jakiejś hipotetycznej grupy ludzi, to miałam wrażenie, jakbym czytała tylko o jednej, konkretnej osobie.
Według opracowania człowiek posiadający osobowość mentora z jednej strony jest wrażliwym idealistą, a z drugiej potrafi twardo stąpać po gruncie rzeczywistości. Z tego co już zdążyłam się dowiedzieć o Rozdrażewskim, to stwierdzenie pasowało do niego idealnie.
Protagoniści to naturalni liderzy, pełni pasji i charyzmy.
To by się zgadzało. Już zdążyłam się domyślić, że Maksymilian Rozdrażewski przewodzi jakiejś grupie ludzi, wśród których z pewnością znajdowali się jego ochroniarze, być może jeszcze inni, których dotychczas nie miałam okazji spotkać.
Dzięki swojej naturalnej pewności siebie, która pomaga im w wywieraniu wpływu na otoczenie, protagoniści często stają na czele wspólnego wysiłku na rzecz doskonalenia samych siebie i ogółu społeczeństwa.
Kolejny fragment, który pasował jak ulał do tej układanki. Aż sama dziwiłam się, jak to wszystko łączyło się w jedną spójną całość.
Pochłaniałam kolejne strony z zapałem, odkrywając coraz więcej podobieństw do hrabiego.
Ludzie o typie osobowości mentora są pełnymi pasji altruistami, którzy nie obawiają się przyjmować na siebie konsekwencji, gdy z poświęceniem stają w obronie idei, w które wierzą.
Przypomniałam sobie podsłuchaną rozmowę hrabiego z tą Yvette. Rzeczywiście, wydawało się, że atakowała ona jakiś projekt, jakąś ideę, za której prowadzenie był odpowiedzialny sam Rozdrażewski. Jeśli wierzyć jej słowom, był za to przez niektórych szkalowany i wyśmiewany. On jednak twardo stał przy swoim stanowisku. Tak... To była niemal dokładna analogia. Ciekawe ile Rozdrażewski był w stanie poświęcić dla dobra idei?
Książka, która wpadła mi w ręce powiedziała mi o tym człowieku więcej, niż sama mogłam zaobserwować i wywnioskować. Dziwne, że dopiero tekst był w stanie uświadomić mi niektóre fakty.
Byłam również ciekawa, który typ osobowości przedstawiałam ja sama, jednak postanowiłam zająć się tym innym razem. Podejrzewałam, że hrabia już mnie rozpracował i właściwie wystarczyło go zapytać, a on wskazałby mi właściwą odpowiedź.
Zagłębianie się w psychologiczny świat pochłonęło mnie do tego stopnia, że nawet nie zauważyłam, jak za oknem zrobiło się ciemno. Oczy piekły mnie od intensywnego długotrwałego czytania. Przetarłam je palcami i uniosłam ręce, żeby rozprostować spięte od siedzenia w jednej pozycji mięśnie. Nie sądziłam, że czytanie może być tak męczące.
W głowie huczało mi od różnych określeń, opisów zachowań i cech charakteru. Musiałam się przewietrzyć, odetchnąć świeżością.
Ubrana w swój bordowy płaszcz i kremową czapkę wyszłam przed pałac, z radosnym zaskoczeniem obserwując wirujące w świetle lamp płatki pierwszego w tym roku śniegu. Zdążyły już pokryć cienką, białą warstwą wszystko dookoła, przez co ogród wyglądał iście bajkowo. Srebrzysty puch iskrzył się jak brokat w świetle ogrodowych lamp.
Z zachwytem spacerowałam pośród tej cudownej scenerii, niemal nie czując mrozu szczypiącego w policzki. Wdychałam w nozdrza mroźne powietrze przesycone wonią nadchodzącej zimy. Uwielbiałam ten zapach. Zawsze wtedy mówiłam, że czuć święta w powietrzu. Ciepła łza potoczyła się po moim zmarzniętym policzku. Ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że moja tęsknota za bliskimi nieco przygasła. Nie doskwierała mi tak bardzo, jak jeszcze kilka dni temu.
Śnieg chrzęścił pod moimi nogami, kiedy spacerowałam w pobliżu altany w najdalszym zakątku ogrodu, dokąd nie docierały już żadne odgłosy z pałacu, a najbliższa lampa oddalona była o jakieś dobrych kilkanaście metrów. Mój oddech zamieniał się w kłęby pary. Stopy traciły czucie pod wpływem mrozu przenikającego podeszwy zamszowych kamaszy.
Nie chciałam wracać. Podczas tego spaceru miałam wrażenie jakbym znalazła się w jakiejś odległej, cudownej i szczęśliwej krainie. Bez widma ciążącego nade mną zadania i wiążących mnie okoliczności. Mogłam o wszystkim zapomnieć, odetchnąć, sycić się chwilowym spokojem. Wirowałam z rozłożonymi ramionami pośród sypiących się z nieba śnieżynek, śmiejąc się w głos i płacząc za utraconą wolnością, której wspomnienie mogłam poczuć przez tę jedną, ulotną, topniejącą jak płatek śniegu chwilę.
Zatrzymałam się, słysząc jakiś szelest ze strony kończącej się przy ławce ścieżki. Odwróciłam głowę i wtedy go dostrzegłam. Odniosłam ulotne wrażenie, że to dowódca ochrony... Ale nie... Przecież to była tylko gra. Ubrany w czarną, pełną kieszeni kurtkę i czarne spodnie bojówki wyglądał jak podczas wycieczki. Oparty o pień drzewa przyglądał mi się chyba już od dłuższego czasu, sądząc po zasypanych śniegiem śladach jego kroków oraz cienkiej warstwie puchu na ramionach. Musiał podejść niepostrzeżenie jakiś czas temu.
— Dobrze wiedzieć, że lubi pani tańczyć... — Usłyszałam jego niski głos, niosący się gładko w cichym parku.
— Wcale nie tańczyłam... — odparłam całkowicie bez sensu. Żeby ukryć konsternację zajęłam się poprawianiem czapki, która opadła mi na oczy. — Więc wysnuł pan mylny wniosek, nie przepadam za tańcem! — zawołałam.
— Wydawało mi się, że kręcenie się w kółko sprawiało pani niesamowitą radość. Żałuję, że zakłóciłem to urocze powitanie zimy... Przepraszam...
— Nie ma za co... Nie przeszkodził mi pan w niczym... Po prostu spacerowałam i rozmyślałam — odpowiedziałam cokolwiek, wciąż zmieszana tym, że widział moje dziecinne zachowanie.
— Ma pani ochotę się trochę rozgrzać? — zapytał, a ja automatycznie poczułam, jak robi mi się gorąco. Jeśli taki był jego cel, to udał mu się natychmiast.
Chyba zauważył moje zawstydzenie, bo po chwili dodał:
— Miałem na myśli grzane wino. Pani Helenka przyrządza je doskonale. Ma swój sekretny przepis — wyjaśnił, obdarzając mnie lekkim uśmiechem. Nie spuszczał ze mnie wzroku, a mi pod jego spojrzeniem robiło się coraz bardziej gorąco. Wino nie było wcale konieczne, ale odetchnęłam głęboko i przystałam na propozycję hrabiego. Ruszyłam w jego stronę, przedzierając się poprzez dość grubą już warstwę śnieżnego puchu.
— Mogę wiedzieć, dlaczego ucieszył się pan z tego, że lubię tańczyć? — zapytałam. — Chociaż wcale nie lubię — dodałam dla bezpieczeństwa, w razie gdyby Mentor miał jakieś plany związane ze mną i parkietem.
Ja i parkiet? Nie ma mowy.
— Cóż... Mam zamiar zabrać panią jako osobę towarzyszącą na Bal Mikołajkowy. Oczywiście jeśli wyrazi pani chęć uczestniczenia w tym wydarzeniu — uściślił, tak jakbym rzeczywiście miała jakiś wybór. Wątpiłam, żebym miała możliwość odmowy. Zapewne hrabia tak długo by mnie namawiał, aż wreszcie bym się zgodziła.
— Bal Mikołajkowy? W jakimś przedszkolu czy jak? — zdziwiłam się, a moje brwi powędrowały aż pod czapkę.
Mężczyzna roześmiał się i pokręcił głową, strącając z moich ramion topniejący śnieg.
— No nie... Nie w przedszkolu, bynajmniej — odpowiedział, powstrzymując się od śmiechu. Jego oczy zwęziły się przyjaźnie. Znów zobaczyłam w nich jakieś niezrozumiałe ciepło. Dlaczego tak na mnie patrzył?
— A gdzie by to było? — zapytałam, czując zażenowanie z powodu poprzedniego, bardzo naiwnego założenia.
— Wolałbym, żeby to była niespodzianka. Ośmielę się jednak z góry założyć, że się pani spodoba — odparł, kiedy już wkraczaliśmy na zasypaną żwirową ścieżkę prowadzącą w kierunku drzwi wejściowych.
— Sama nie wiem... Pewnie za uroczą niewinną nazwą kryje się tak naprawdę impreza dla napuszonych, arystokratycznych, bogatych snobów, którzy chcą sprawiać wrażenie, jak to bardzo są szczodrzy i hojni dla biednych, maluczkich, zwyczajnych ludzi — powiedziałam, patrząc badawczo na reakcję mężczyzny.
Lekko się skrzywił ale nie zaprzeczył.
— Czy ja wiem... — westchnął po dłuższej chwili zastanowienia. — Może jest w tym trochę prawdy, ale nie do końca — odpowiedział, podtrzymując mnie za ramię, kiedy potknęłam się o wystający kamień, podstępnie zamaskowany białą kołderką śniegu. — Część gości być może ma niekoniecznie szlachetne intencje, jednak liczy się sam cel, prawda?
— Nie sądzę, żebym pasowała do takiego towarzystwa... — powiedziałam, chcąc szczerze przedstawić swoje obawy. Byłam przekonana, że Yvette miała rację, co do mojej osoby. Nie pochodziłam z ich kręgów, nie miałam błękitnej krwi i z pewnością odstawałabym od wystrojonych dam.
— Narobiłabym panu tylko wstydu, nie mam żadnego pojęcia o tego typu imprezach, nigdy na takiej nie byłam... — ciągnęłam, niezrażona jego niezadowoloną miną.
Mężczyzna zaśmiał się i otworzył przede mną drzwi, a ja otrzepałam kamasze ze śniegu i przekroczyłam próg.
— Pani Michalino, pani skromność jest jednocześnie ujmująca i irytująca. Bardzo bym się ucieszył, gdyby jednak odważyła się pani wziąć w tym udział. Obiecuję, że jeśli chociaż raz poczuje się pani tam niemile widziana, cokolwiek... To zabiorę panią stamtąd jak najszybciej będę mógł. Nie zawsze stereotypy pokrywają się z rzeczywistością. Część z towarzystwa to bardzo mili ludzie, polubią panią — rzucił lekko, stając za mną.
Zorientowałam się, że najwidoczniej zamierzał pomóc mi zdjąć płaszcz. Policzki mi zapłonęły gorącem, kiedy położył mi ręce na ramionach i zsunął z nich okrycie. Wymamrotałam pod nosem jakieś podziękowania, nie patrząc mu w oczy. Hrabia odwiesił płaszcz na wieszak, po czym sam rozebrał się z kurtki. Pod spodem miał sweter w kolorze khaki i wyglądał trochę jak leśniczy. Wyobraziłam go sobie polującego na leśną zwierzynę. Czyż jedną z ulubionych rozrywek arystokratów nie było urządzanie polowań z psami na jakieś kaczki czy inne biedne zwierzęta? Zdusiłam chichot.
— Coś nie tak? — zapytał, widząc moją lekko rozbawioną minę.
— Nie, nic... — mruknęłam, ganiąc siebie w duchu za takie idiotyczne myśli i skojarzenia.
— No przecież widzę. Co panią tak bawi? — nie dawał za wygraną.
— Nie wiem, o czym pan mówi — odpowiedziałam, po czym uparcie milczałam, udając zainteresowanie rodowym herbem wyrzeźbionym na drzwiach.
— Pani Michalino... Doskonale umiem wyczuć kłamstwo.
— To głupstwo... Naprawdę...
— Nalegam.
Zerknęłam w jego zmrużone oczy. Nie wyglądał na zirytowanego, wręcz przeciwnie. Oczy skrzyły mu się dziwnyn blaskiem. Wyglądał tak przyjaźnie w tym swetrze i z lekko odgniecionymi przez czapkę włosami.
— Po prostu przez ten sweter skojarzył mi się pan z leśniczym. Nie wiem czemu mnie to rozśmieszyło, wyobraziłam sobie pana w lesie, na polowaniu...
Mentor zaśmiał się i pokręcił głową, przytrzymując mnie za rękę kiedy zsuwałam ze stóp ośnieżone kamasze.
— I dobrze się pani skojarzyło, bo akurat ten sweter był kupiony w dziale z odzieżą myśliwską. Nie wiem natomiast co w nim takiego śmiesznego? Wyglądam śmiesznie według pani?
Obrzuciłam go taksującym spojrzeniem. Nie. Mentor nie wyglądał śmiesznie. Wyglądał jak zwykle pociągająco ale nie miałam zamiaru mu tego mówić.
— Jest w porządku — odparłam zdawkowo i wzruszyłam ramionami, po czym sięgnęłam po ciepłe klapki, które wcześniej tu zostawiłam.
— W porządku? Czyli woli mnie pani w wersji pod krawatem?
— Właściwie jest mi to obojętne — odparłam wymijająco. Była to prawda, ale nie do końca.
— Rozumiem... — mruknął Mentor. Zauważyłam, że chyba trochę się speszył bo nie ciągnął wątku. Zamiast tego sam pozbył się swoich pokrytych śniegiem butów. W skarpetach wyglądał jeszcze bardziej swojsko. Wyobraziłam go sobie w kraciastych kapciach i znów parsknęłam śmiechem. Odwróciłam się chichocząc pod nosem. Omal się nie zakrztusiłam.
— Co znowu panią tak bawi? — zapytał, sam śmiejąc się w najlepsze.
— Och, skończmy już to... Pan, pani... To takie... Sama nie wiem...
— Wolałbym pozostać przy oficjalnej formie. Będzie łatwiej...
— Utrzymać dystans. Tak, wiem — weszłam mu w słowo.
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. Mentor chyba toczył w głowie jakąś walkę, bo potarł w zamyśleniu zarost, nie spuszczając ze mnie nieruchomego wzroku.
— Maksymilian... Maks... Jak wolisz? — zapytałam, przywołując na twarz przyjazny uśmiech. Jego imię w moich ustach zabrzmiało jakoś dziwnie, ale spodobało mi się. Rozdrażewski miał chyba inne odczucia.
— Niech pani przestanie. To nie jest dobry pomysł — mruknął.
— Niby dlaczego? Uważam, że będzie łatwiej — upierałam się. — Oficjalna forma niczego nie zmienia między nami, tylko niepotrzebnie utrudnia komunikację.
— Być może. Mimo wszystko nalegałbym...
— Proszę cię, daj spokój. Mam dwadzieścia dwa lata...
— Dobrze już. Nie przypominaj mi ile masz lat bo czuję się z tym jeszcze gorzej — sapnął, a ja wyczułam, że cały się spiął. Założył ramiona na piersi i oparł się bokiem o framugę drzwi.
— A co? Mam udawać, że mam trzydzieści? Nie rozumiem...
— Nie chodzi o ciebie. Właściwie biorąc pod uwagę moje plany to nawet dobrze się składa, że jesteś tak młoda.
— Dlaczego?
— W młodości człowiek jest jeszcze plastyczny, skłonny do zmian... Ale zostawmy to. Nie wiem czy moje plany są w ogóle możliwe do realizacji.
— A ty? Ile masz lat? Chyba nie mógłbyś być moim ojcem?
— Prawdę mówiąc, mógłbym... — zaśmiał się z zakłopotaniem i westchnął, po czym szybko pokręcił głową jakby odganiał od siebie tę wizję.
— To ile?
— Czy to ważne? Więcej, niż bym chciał. I jak mówię, nie chodzi tu o panią...
— O ciebie, jeśli już — znów weszłam mu w słowo. — Mieliśmy się zwracać do siebie po imieniu. Zresztą podobno wiek to tylko liczba.
Mężczyzna rzucił mi nieco rozbawione spojrzenie i zrobił minę, która chyba zwiastowała kapitulację.
— Dobrze już... — westchnął.
— Michalina — wyciągnęłam rękę w jego stronę.
— Maks — uścisnął moją dłoń. Jego w przeciwieństwie do mojej była ciepła i silna.
Staliśmy przez chwilę, przedłużając uścisk, aż w końcu zapytał:
— Masz coś przeciwko, żebyśmy spędzili razem wieczór?
Uniosłam do góry brwi, czując że Mentor śledzi bacznie wyraz mojej twarzy.
— Spędzić razem wieczór? To znaczy?
— Chciałbym porozmawiać.
Kiwnęłam głową, chociaż poczułam się lekko rozczarowana, bo myślałam że powie, iż zaprasza mnie na randkę. Kopnęłabym sama siebie w tyłek gdybym mogła.
— Dobrze, możemy porozmawiać — wymamrotałam.
— W takim razie przyjdę po ciebie po kolacji.
— Ale... Mogę przecież przyjść sama, powiedz mi tylko gdzie... — zaprotestowałam zdziwiona.
— Pójdziemy do pokoju, w którym jeszcze nie byłaś. Wolę cię zaprowadzić, bo sama możesz nie trafić — wyjaśnił.
— Aha... Czyli to jest to miejsce. Pokój tortur? To tam chcesz zakończyć mój żywot poprzedzając moją tragiczną śmierć okrutną męczarnią? — zażartowałam, chcąc dowiedzieć się więcej o wspomnianym pokoju.
— Michalino... Nigdy nie żartuj w ten sposób — syknął bez cienia rozbawienia na twarzy. Zobaczyłam w jego oczach dziwny cień. Pierwszy raz dzisiaj zwrócił się do mnie po imieniu, ale akurat w tym wypadku wcale nie zabrzmiało to przyjemnie.
— Czyli to nie jest też zaproszenie na randkę? — rzuciłam siląc się na obrócenie wszystkiego w żart. Mimo wszystko bezwiednie objęłam się ramionami, kuląc w środku z zakłopotania.
— Michalino... Popatrz na mnie — szepnął.
Rzuciłam mu skrępowane spojrzenie.
— Będę zaszczycony, jeśli zgodzisz się dotrzymać mi dziś wieczorem towarzystwa. Jeśli chcesz, możemy to nazwać randką. A co do pokoju... To jest mój ulubiony w tym domu, chciałbym ci go pokazać — powiedział miękko, zdejmując mi z twarzy zabłąkany kosmyk mokrych od śniegu włosów.
— W takim razie chętnie go zobaczę, Maksymilianie.
— Cieszę się. Mam nadzieję, że tobie również się spodoba. I... Mów do mnie Maks. Po prostu Maks.
Posłałam mu nieśmiały uśmiech, a on odwzajemnił go z takim ciepłem w oczach, że nogi się pode mną ugięły jakbym miała się za chwilę rozpłynąć jak te bryłki śniegu na podłodze. To było tak dziwne. Jeszcze wczoraj nie miałam pojęcia, jak wygląda Mentor. Dziś stał przede mną i patrzył na mnie, jakbyśmy się znali od lat.
Maks. Miałam mówić do niego Maks.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro