Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13. Ściany

Kolejne dni spędzone w pałacu były zaskakująco spokojne i pozbawione specyficznych konwersacji z hrabią. Z jednej strony cieszył mnie ten nagły brak zainteresowania, a z drugiej zastanawiałam się, co on jeszcze planuje. A planował na pewno. Zresztą, kogo ja chciałam oszukać? Byłam na siebie zła i wręcz nie dowierzałam swoim odczuciom, bo jakaś nieodkryta do tej pory, ryzykowna część mnie z niecierpliwością wyczekiwała jakiegokolwiek starcia z Mentorem. Nigdy nie miałam do czynienia z kimś tak interesującym i intensywnie stymulującym mój umysł i emocje.

Moje relacje z ludźmi były bardzo często płytkie i powierzchowne, ze względu na moją introwertyczną naturę, swoistą skrytość, której nauczyłam się w domu rodzinnym. Od zawsze dopuszczałam blisko siebie tylko kilka najważniejszych osób. A jeśli już to się stało, byłam z nimi związana tak silnie, że jakiekolwiek problemy czy niesnaski pomiędzy nami były dla mnie niczym niszczycielski żywioł trawiący emocjami moje wnętrze. Unikałam więc konfliktów jak ognia.

Z Mentorem było inaczej. Ciągłe niedopowiedzenia i jego specyficzne podejście sprawiało, że czułam się zaintrygowana. Coś sprawiało, że chciałam dowiedzieć się, co siedzi w jego głowie.

Któregoś leniwego popołudnia telefon w mojej kieszeni zawibrował.

Pani Michalino,
w gabinecie zostawiłem gotowy do ponownego uzupełnienia test. Proszę tym razem przyłożyć się do szczerych odpowiedzi.

M.

Byłam nieco rozczarowana tym sposobem kontaktu. Poza tym sądziłam, że nie będzie oczekiwał ode mnie ponownego wypełnienia tego głupiego kwestionariusza, jednak widocznie zależało mu na nim bardziej, niż myślałam.

Postanowiłam tym razem nie drażnić wilka i podeszłam do sprawy rzetelnie i uczciwie. W miarę jak Mentor wykładał na stół więcej swoich kart, uświadamiałam sobie, że początkowe uczucie przerażenia czy złości zastąpiło ostrożne zaciekawienie. Tak, zdawałam sobie sprawę z tego, że nie powinnam tak szybko osiadać na laurach. Nigdy nie mogłam być pewna, co do jego prawdziwych intencji. Mimo wszystko nie zrobił niczego, przez co mogłabym go podejrzewać o jakieś złe zamiary. Owszem, nie był do końca szczery, ukrywał przede mną wiele kwestii. Tłumaczyłam to sobie tym, że przecież nie miał obowiązku wyjawiać mi wszystkich swoich sekretów i spraw. Byłam dla niego kimś obcym. Tak jak sam powiedział, oboje musieliśmy zapracować na wzajemne zaufanie.

No właśnie, zaufanie.

Pewnego popołudnia z trudem osiągnięty przeze mnie jako taki spokój ducha został kolejny raz zburzony. Miałam zamiar odnieść wypełniony już kwestionariusz do gabinetu, kiedy mój wzrok przykuł obraz, który widziałam już wiele razy, ale wcześniej nie przyglądałam mu się z należytą uwagą. Był to portret, który przedstawiał młodą jasnowłosą dziewczynę. Na samym dole zauważyłam jakieś bazgroły i rok. Szybko obliczyłam, że obraz został namalowany jakieś siedemnaście lat temu. Czy był to ktoś z rodziny hrabiego? Mężczyzna wspominał przy okazji ostatniej rozmowy, że nie był żonaty. Zatem musiała to być siostra lub narzeczona. Odwróciłam się w stronę drzwi gabinetu, kiedy do moich uszu dobiegł niewyraźny głos hrabiego. Byłam pewna, że należał do niego. Z początku nie mogłam jednak zlokalizować źródła, z którego dochodziły odgłosy. Wydawało się, jakby dźwięki dobiegały zza ściany. Przyłożyłam ucho i wychwyciłam pojedyncze słowa. Mężczyzna mówił coś o jakiejś konferencji, wykładach, prelegentach... Przebiegłam wzrokiem po ścianie. Żadnych drzwi. Na końcu korytarza znajdowało się okno. Jeśli pokój ten przylegał do gabinetu, musiało się do niego wchodzić z innej strony. Ale jak to możliwe, skoro według moich amatorskich ocen architektonicznych, pomieszczenie za ścianą musiało być umiejscowione w rogu pałacu, a z tego co pamiętałam, z tej strony budynku na zewnątrz nie było żadnych balkonów ani schodów? Podumałam jeszcze przez chwilę nad tą zagadką, po czym weszłam do gabinetu. Odłożywszy plik zapisanych kartek na blat biurka kolejny raz rozejrzałam się po wnętrzu. Wodząc wzrokiem po ścianie, za którą najprawdopodobniej przebywał obecnie hrabia, natrafiłam na sporej wielkości lustro. Wcześniej nie przykuwało zbytnio mojej uwagi. Ot, zwyczajne lustro, bardziej element wystroju niż obiekt użytkowy. Teraz stanowiło punkt mojej koncentracji. Odpowiedź powoli nabrała kształtów i wypłynęła na wierzch mojego umysłu niczym oliwa zbierająca się na tafli wody.

Lustro weneckie...

Czyżbym miała rację? Przesunęłam palcami po obramowaniu, które rzeczywiście zdawało się jakby wtopione w ścianę. Nie było to z całą pewnością zwyczajne lustro. Czyżby hrabia za każdym razem, gdy przebywałam w gabinecie, obserwował mnie zza jednostronnie przezroczystej tafli? Przystawiłam palec do szkła. Stykał się ze swoim lustrzanym odbiciem, co oznaczało tylko jedno. Mentor mnie podglądał!

Mój kilkudniowy spokój i zalążek zaufania szlag trafił. Z wściekłości chwyciłam kwestionariusz i gwałtownie rozdarłam go na pół. Dysząc rzuciłam papiery w stronę lustra, a one rozsypały się po podłodze. Wybiegłam na korytarz, czując w kieszeni luźnych spodni wibrowanie dzwoniącego telefonu. Zbiegając po schodach nacisnęłam zieloną słuchawkę.

— Nie ma pan wobec mnie żadnych złych zamiarów, tak? Tylko obserwuje mnie niczym małpę w klatce! Jest pan psychopatą! — krzyknęłam, wymijając po drodze zdumionego Fawora. Chyba chciał mnie zatrzymać, ale widząc moją minę przepuścił mnie na schodach. Z satysfakcją usłyszałam w telefonie stłumione westchnięcie Mentora. Co, misterny plan się posypał?

— Pani Michalino, niech się pani uspokoi. Wyciąga pani pochopne wnioski. Zaraz wszystko wytłumaczę — powiedział tym swoim spokojnym, gładkim i zimnym jak lód głosem.

— A co tu jeszcze tłumaczyć? Jest pan jakimś psychopatą albo walniętym profesorem, który wymyślił sobie jakiś cholerny eksperyment... Nie mam zamiaru robić za szczura doświadczalnego! Słyszy pan? Nie piszę się na takie wariactwa, to jest... — ciągnęłam, z oburzenia nie mogąc sklecić poprawnie zdania.

— Pani Michalino... Niech pani się zastanowi... Czy naprawdę jest się o co tak wściekać? Lustro jest w gabinecie od dawna, prawdę mówiąc od kilkudziesięciu lat... Co w tym złego, że wykorzystałem je, by obserwować panią podczas rozmowy? — zapytał.

— Co w tym złego?! Pan sam siebie słyszy? To jest chore... — wysyczałam, chwytając się poręczy schodów, bo ze zdenerwowania robiło mi się ciemno przed oczami.
Odetchnęłam głęboko i przysiadłam na najniższym stopniu.

— Pani Michalino... Naprawdę robi pani burzę w szklance wody. Rozumiem, że czuje się pani w jakiś sposób oszukana, ale to naprawdę nic takiego. Korzystałem z tego lustra tylko podczas naszej pierwszej rozmowy. Byłem ciekawy, przyznaję, ale później już tego nie robiłem — ciągnął dalej te swoje bezwartościowe tłumaczenia.

— I niby mam panu uwierzyć? Za kogo pan się ma? Myśli pan, że jak ma na koncie miliony, to może traktować innych jak marionetki? Jak jakieś obiekty do obserwowania i eksperymentowania na nich? Ja się wypisuję z tego cyrku. Niech pan załatwi mi jakiegoś kierowcę. Niczego nie podpisywałam i w dupie mam, że na zewnątrz coś mi grozi, że wybulił pan na mnie pół miliona czy ile to tam było. Chce stąd wyjechać! — wyrzuciłam z siebie potok nieskładnych zdań. Rzadko kiedy używałam wulgarnych słów, jednak moje zdenerwowanie było tak silne, że nie panowałam nad tym, co wydostawało się z moich ust.

Musiałam opuścić to przeklęte miejsce. Nie mogłam pozwolić na dalszy rozwój tej chorej sytuacji.
Zdziwiłam się i jednocześnie poczułam ukłucie niepokoju, słysząc dźwięk nagle urwanego połączenia. Obejrzałam się z przestrachem za siebie w obawie, że hrabia postanowił puścić się za mną w pogoń. Ale nie... Nikogo nie słyszałam. Fawor też gdzieś zniknął.

Dobra, czas się stąd zabierać.  Wróciłam na piętro, wpadłam do sypialni i w locie porwałam kurtkę i czapkę. Narzuciłam na siebie byle jak i wypadłam na korytarz. Czas opuścić ten nawiedzony dwór. Ledwo dopadłam drzwi wyjściowych, kiedy telefon w mojej kieszeni znów zawibrował. Pewnie Mentor chce mnie jeszcze przekonywać. Nie. Nie ma takiej opcji. Nie patrząc na wyświetlacz odrzuciłam połączenie i zbiegłam po schodach zewnętrznych, kierując się w stronę bramy. Miałam nadzieję, że uda mi się wymyślić jakiś sposób na wydostanie się z terenu posiadłości. Ruszyłam żwirową alejką, a w kieszeni wciąż czułam wibracje telefonu.

Zatrzymałam się tuż pod bramą i w rozpaczy przebiegłam wzrokiem po ścianie ogrodzenia. Nigdy nie byłam jakoś specjalnie wysportowana, a wdrapywanie się na kilkumetrowy żywopłot uznałam za zadanie przerastające moje możliwości. Cholerna ściana nie do pokonania. Wściekła na cały świat odebrałam połączenie i niemal dostałam zawału słysząc głos swojej mamy.

— Halo? Michasiu? Jesteś tam?

— Mama?

— Michasiu! Dzwonił ten pan... Mówi, że chcesz wyjechać. Co to ma znaczyć?

No tak. Już im doniósł, cholerny lis. Chwytał się czego może.

— Tak... Chcę wracać. Nie mam zamiaru tu dłużej tkwić — rzuciłam drżącym z emocji głosem.

— Dziecko, posłuchaj nas uważnie — wtrącił się ojciec.

— Ale ja naprawdę nie będę tu...

— Cicho Michasiu, nie przerywaj — upomniała mnie mama. 

— Michalino...

Ojciec użył pełnej formy mojego imienia, co oznaczało że jest śmiertelnie poważny.

— Ja wiem, że nie jest ci lekko, może cię to trochę przerasta. Ale naprawdę, pomyśl... Czy nie za bardzo histeryzujesz? Miro naprawdę ręczy za tego człowieka. To jest znany facet, nie zrobiłby nic złego, przecież nie ryzykowałby w taki sposób. Po prostu jesteś mu potrzebna. I taką okazję na okazanie wdzięczności trzeba wykorzystać. Pomyśl, co by z tobą było, gdyby nie on.

Osunęłam się na ziemię, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w dal. Wiedziałam, co usłyszę. Hrabia przedstawił siebie jako rycerza na białym koniu ratującego im córkę z opresji.

— Mamo...

— Córeczko, posłuchaj. Tak się o ciebie baliśmy. Już myśleliśmy, że się nie odnajdziesz, ale Miro załatwił tego znajomego. Zapłacił tyle pieniędzy... Boże... — ciągnęła mama jak w transie, nie słuchając mnie.

— Ale mamo! To jest jakiś psychopata! Ja muszę stąd uciec! Muszę wrócić do was, do domu!
—  krzyknęłam.

— Psychopata? Ale jak to? — do rozmowy znów wtrącił się żywo zaniepokojony tata, a w jego tubalnym głosie dało się wyczuć zawahanie. — Skrzywdził cię? Powiedz mi wszystko, Michasiu! Coś ci zrobił? Zaręczał, że włos ci z głowy nie spadnie pod jego dachem!

— Nie no... Nie zrobił mi nic złego — wydusiłam, nie wiedzieć czemu zanosząc się płaczem. — Po prostu... Chcę wrócić do was, do domu, nie chcę tu dłużej być... — załkałam.

— Nie, córeczko. Myśmy się z nim dogadali, masz na razie zostać w jego domu —  odparł tata.

— Tato, ja przepraszam, że was nie słuchałam... Nie powinnam była wracać z pracy o tej porze... Mówiliście mi tyle razy...

— Teraz to już nieważne... Masz na razie zostać tam, gdzie jesteś, rozumiesz? Tak żeśmy się na ten moment z nim dogadali... Tak wypada po prostu. To nie jest kwestia naszego widzimisię.

— Tato, o czym ty mówisz? — wyszeptałam przez łzy.

Dlaczego oni chcieli, bym tu została? Czy hrabia im groził? Szantażował ich? Co im takiego nagadał?

— Michasiu, posłuchaj... To jest właściwe, tak trzeba. Ten mężczyzna, który cię wykupił... Ja go znam... — powiedział, ale za chwilę urwał, jakby tego pożałował. — On cię nie skrzywdzi... Po prostu... Jesteś mu potrzebna. Nie wiem do czego, ale obiecał nam, że cię nie skrzywdzi. A to jest człowiek honoru. Jesteśmy mu to winni. Gdyby nie on... — urwał wyraźnie poruszony.

Jeszcze nigdy nie słyszałam ojca tak przejętego. Jego głos drżał, ale miał w sobie jednocześnie jakąś dziwną pewność. Na czym opierał swoje przekonanie o rzekomej honorowości Mentora?

— Ale tato... Dlaczego? Skąd wiesz, że można mu ufać? Skąd go znasz? To jakiś znany człowiek? On nawet twarzy mi nie pokazał... Ukrywa się. Coś kręci — próbowałam przemówić im do rozumu.

— Nie dziwne, że ci się nie pokazał. Może później zrozumiesz, dlaczego. Obiecaliśmy, że nie powiemy ci o nim nic więcej. Prosił nas o to. On nam pomógł, to najważniejsze. Gdyby nie ten facet, ty już byś była gdzieś w Niemczech, a my nigdy byśmy cię nie odnaleźli. Dlatego z wdzięczności powinniśmy się zgodzić na tę prośbę — zakończył, oddając telefon mamie.

— Tak, Michasiu — przytaknęła mama. — Tata ma rację, musisz zgodzić się na współpracę z tym człowiekiem. Nie ma innego wyjścia. Po prostu nie ma — dodała.

— A nie możecie zadzwonić na policję? — zapytałam w bezsilności.

— Miro twierdzi, że to nie jest dobry pomysł.  Uwierz nam córeczko, tak będzie lepiej. Proszę cię, nie rób niczego głupiego. Nie uciekaj stamtąd, nie rób głupstw. Póki jesteś pod jego kuratelą, będziesz bezpieczna. My za radą Mira też się ukryliśmy. Na wszelki wypadek. Ten człowiek naprawdę nam pomógł. Obiecał nam, że kiedy wszystko ucichnie i załatwi z twoją pomocą kilka spraw, będziesz mogła do nas wrócić — Głos taty był opanowany. Skąd w nim ten spokój?

— Michaśka, weź odłóż na bok swoje jakieś uprzedzenia, nie rób nam wstydu.

Odwróciłam się w stronę pałacu hrabiego i spojrzałam na spowity w wieczornej mgle budynek.

— Dobrze mamo, już dobrze. Nie wiem czemu mam mu wierzyć, ale zrobię, co uważacie za słuszne. Postaram się jakoś przez to wszystko przebrnąć — wyszeptałam, ni to do siebie, ni do rodziców.

— Nie martw się niczym — powiedział tata. — Odezwiemy się za jakiś czas.

— Trzymaj się córeczko. Bardzo cię kochamy — usłyszałam, po czym nastąpiła głucha cisza, przerywana tylko monotonnym dźwiękiem zerwanego połączenia.

— Ja was też — wyszeptałam w próżnię.

Przejechałam dłońmi po zapłakanej twarzy. No to pięknie. Hrabia używając sobie tylko znanych sztuczek w jakiś sposób omamił moich rodziców. Dlaczego tak łatwo mu zaufali? Mentor dobrze wiedział, że inaczej mnie tu nie zatrzyma. Sięgnął po swoją najlepszą kartę. Miał asa w rękawie i użył go w odpowiednim momencie.

Byłam zrozpaczona. Bezsilność  osaczała mnie zewsząd, tak samo jak ściana gęstej mgły. Ruszyłam poprzez kłębiące się tuż ponad ziemią opary z powrotem do pałacu. Zrezygnowana. Wściekła. I zdezorientowana.

Humoru nie poprawił mi widok czekającego przy schodach ochroniarza-Mruka. Rzucił mi ponure spojrzenie, w którym mogłam wyczytać pogardę.

***

Leżałam w łóżku, wpatrując się w ciemność ponad moją głową. Nie miałam pojęcia, w co się wpakowałam, ale wiedziałam, że moi rodzice byli ludźmi rozsądnymi, szczególnie tata. Zawsze podejmował racjonalne decyzje, oparte na solidnych przesłankach i zazwyczaj w konsekwencji okazywały się słuszne. Ufałam rodzicom, ceniąc ich zdanie ponad wszelkie inne. Nie mogłam postąpić inaczej, niż tylko iść za ich poleceniem. Mentor postawił mnie pod ścianą i nie dał pola do manewru.

Zastanawiałam się, czym ten mężczyzna przekonał moich rodziców? Dlaczego mu zaufali? Ojciec wspomniał, że go zna... Niby skąd? Mój tata prowadził firmę zajmującą się oczyszczaniem basenów w różnych obiektach użyteczności publicznej, począwszy od jakichś aquaparków, przez baseny przydomowe, hotelowe lub SPA. Niby jakim cudem mógł znać hrabiego?

Ocknęłam się tuż nad ranem, słysząc krótki dźwięk powiadomienia o przychodzącej wiadomości SMS.

Pani Michalino,
jeśli stan pani nogi na to pozwoli (pani Helenka twierdzi, że tak) jutro z rana czeka Panią wyjazd w związku z drugą próbą. Helenka przygotuje ubiór. Proszę zjeść porządne śniadanie. I proszę przestać się na mnie złościć. Naprawdę nie ma pani powodu.

M.

Zagotowałam się z irytacji. Nie mam powodu? Wszystko było jednym wielkim powodem do odczuwania złości. Nie powinno mnie tu w ogóle być. Przed północą odważyłam się napisać  wiadomość do Mentora.

Żądam możliwości spotkania na żywo z rodzicami. Inaczej nici z naszej umowy.

Kilka minut później mężczyzna odpisał. Chyba uderzyłam w czuły punkt, bo po łagodnym podejściu nie było ani śladu.

To ja tu stawiam warunki, niech Pani o tym nie zapomina. Poza tym dotąd mniemałem, że jest Pani dorosła. Chyba już najwyższy czas odciąć pępowinę? Jutro próba druga. Radzę pani dobrze się wyspać.

Kiedy odczytałam te słowa, w brzuchu zawirowało mi z irytacji. Jeszcze śmiał mnie pouczać! To chyba normalne, że w takiej sytuacji chciałam mieć nieograniczony kontakt z rodzicami? Nawet nie próbowałam się domyślać, na czym będzie polegało to kolejne zadanie. Ze stresu przez pół nocy przewracałam się z boku na bok i wcale się nie wyspałam. Ledwo zwlokłam się z łóżka. Pod prysznicem przyjrzałam się oparzeniu. Goiło się szybko i już prawie nie bolało. Widocznie rana nie była tak poważna, jak z początku sądziłam. Zza drzwi dobiegł mnie głos pani Helenki.

— Panienko, ja tylko na chwilunię. Mam tu dla pani ubrania na dzisiaj. Pan hrabia życzył sobie, żeby je pani założyła! — zawołała, a mnie przeszył lodowaty dreszcz strachu.

Co on tym razem wymyślił?

Wypadłam z łazienki i pospiesznie podeszłam do drzwi, za którymi znalazłam stertę ubrań przyniesionych przez panią Helenkę. Ze zdziwieniem uniosłam brwi. Czego jak czego, ale takich rzeczy się nie spodziewałam. Wszystko w kolorze ciemnego khaki, oprócz czarnych, nowiutkich kamaszy. Na pierwszy rzut oka ubrania wyglądały mi na takie, które można kupić w jakimś sklepie militarnym dla świrów żyjących w przeświadczeniu, że za chwilę nastąpi koniec świata i będą musieli funkcjonować w świecie postapo, tułając się po rozwalonych kataklizmami ruinach miasta z kałachem w rękach i innym pseudowojskowym szpejem.

Po pobieżnych oględzinach stwierdziłam, że odzież była najwyższej jakości. Wstrzymałam oddech zastanawiając się, co za misję wymyślił dla mnie hrabia, że musiałam być wyposażona w takie rzeczy? Termoaktywna koszulka i sweter z jakiegoś miękkiego i zbitego materiału. Do tego kurtka wyglądająca jakby mogła uchronić mnie przed każdą ulewą lub nawet sztormem na morzu. Oczywiście rozmiar każdej rzeczy z osobna się zgadzał, nawet butów. Westchnęłam z rezygnacją i zrzuciłam z siebie szlafrok, po czym zaczęłam ubierać wszystko po kolei, włącznie ze sportowym stanikiem i wymyślnymi, specjalnymi skarpetkami.

Coraz bardziej zaczynałam podejrzewać Mentora o to, że cierpi na jakieś zaburzenia psychiczne. Sprowadził sobie do domu dziewczynę i obmyślał dla niej jakieś durne zadania. Zaklęłam pod nosem, chwyciłam pod pachę kurtkę i skierowałam się do jadalni. Buty były, jak na solidne kamasze, zaskakująco wygodne i ciche. Czułam się jak jakiś, nie przymierzając, kadet wojskowy.

Moje studia były niejako związane z wojskowością, jednak generalnie miały charakter cywilny i dotyczyły jedynie teoretycznych kwestii bezpieczeństwa państwa. Owszem, kilka razy na semestr mieliśmy wyjazdy na strzelnice czy obozy survivalowe, jednak była to raczej zabawa niż prawdziwe ćwiczenia czy szkolenia. Zresztą dziewczyny miały taryfę ulgową, nie uczestnicząc we wszystkich zadaniach tak intensywnie jak męska część naszej grupy.

Weszłam do jadalni, gdzie przy stole siedziało już kilku ochroniarzy. Od razu zauważyłam mojego milczącego towarzysza Mruka, a także równie małomównego, najstarszego z ekipy. Rozmawiali o czymś cicho, ale widocznie byli w dobrych nastrojach, bo co rusz któryś rzucał jakimś żartem, na co reszta wybuchała śmiechem.

Pani Helenka uwijała się wokół nich jak w ukropie, a widząc moją niepewną minę, gestem zaprosiła mnie do stołu. Podziękowałam jej uśmiechem i zasiadłam obok Mruka. Nawet się nie przywitał, gbur. Najstarszy jednak uprzejmie skinął mi głową i mogłabym przysiąc, że oczy rozbłysły mu na mój widok. Miał w nich jakieś ciepło, jakąś dziwną otuchę, dzięki czemu uspokoiłam się nieco, a nerwy przed nieznanym mi zadaniem trochę przygasły.

— Jak się pani czuje? — zapytał ochroniarz, a ja w myślach nadałam mu przydomek "dowódcy straży", ponieważ roztaczał wokół siebie aurę swego rodzaju zwierzchnictwa w tym stadzie wilków. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że on pełnił tu prócz Mentora funkcję najwyższej instancji, toteż postanowiłam sobie w duchu poraz kolejny spróbować wkupić się w jego łaski.

— Czuję się świetnie, dziękuję — odparłam z nieco wymuszonym uśmiechem, starając się brzmieć pewnie i przyjaźnie.

— Pojedzie pani dzisiaj razem z nami. Proszę się nastawić na aktywnie spędzony dzień. Jedna bułeczka to zdecydowanie za mało — mruknął, sugestywnie patrząc na moje skromne śniadanie nałożone na talerzyk.

Mruknęłam coś niewyraźnie o braku apetytu, ale nałożyłam sobie jeszcze jeden rogalik z czekoladą. Drgnęłam, kiedy na moim pustym już talerzyku wylądowała porcja kanapek z szynką, a obok miseczka owsianki. Pan dowódca straży jak gdyby nigdy nic rozporządził moim talerzem i żołądkiem.

— Nie zmieszczę tyle! — zaprotestowałam z nieudawanym oburzeniem, na co ten tylko wzruszył ramionami i najspokojniej w świecie zaczął nalewać sobie kawy.

Zaobserwowałam, że wszyscy ochroniarze korzystali z kubków. No jasne, biedne filiżanki rozpadłyby się w ich wielkich łapskach.

Pół godziny później siedziałam już z tyłu obok pana Mruka. Litości... Z kolei pan Dowódca jako ostatni wsiadł z przodu na miejscu pasażera, po czym kierowca ruszył żwirową alejką w stronę bramy. Zmierzyłam wzrokiem siedzącego obok mnie jak zwykle naburmuszonego ochroniarza. Pełen sprzęt, kabura z giwerą przy pasie, kamizelka taktyczna z mnóstwem kieszonek naładowanych zapewne magazynkami z amunicją. Ze swoją poważną miną wyglądał, jakby miał ochraniać co najmniej królową Elżbietę.

Przez jakiś czas nikt się nie odzywał, aż nagle na jakiejś prostej drodze przecinającej wysoki las samochód gwałtownie przyhamował.

— Kurwa mać, łoś! Widziałeś? — krzyknął łysy kierowca, omijając szerokim łukiem uciekające z drogi zwierzę.

— Yhm... cały czas widzę — mruknął pan dowódca w odpowiedzi, na co ja parsknęłam śmiechem. Mężczyzna odwrócił się nieznacznie w moją stronę. Mogłabym przysiąc, że mrugnął do mnie porozumiewawczo, a kącik ust leciutko mu zadrgał.

Ach tak, więc poważny pan Dowódca jednak znał się na żartach?

Od tamtego momentu atmosfera w samochodzie znacznie się rozluźniła. Wszyscy trzej, o dziwo nawet Mruk, żartowali w najlepsze i opowiadali coraz to śmieszniejsze historie.

— I wtedy — opowiadał kierowca, a głos już trząsł mu się od z trudem powstrzymywanego śmiechu — patrzę, a tu Braciak ile sił w nogach pędzi w stronę ambony, a za nim zapierdala locha z małymi dziczkami! Myślałem, że posikam się ze śmiechu! Przysięgam! A Braciak mało co też się nie posikał, ino ze strachu — wydusił, po czym samochód zatrząsł się od gromkiej uciechy wszystkich, włącznie ze mną. — I słuchajcie, wierzcie mi lub nie, ale locha nie chciała odejść od ambony, a Szeluś wtedy woła do Braciaka: Stary, spodobałeś jej się! Pewno chce, żebyś zajął się jej warchlaczkami! Chłopa jej trzeba!

Od śmiechu bolał mnie już brzuch i mokre od łez policzki. Musiałam przyznać, że trzech ochroniarzy stanowiło zaskakująco przyjemne i ciekawe towarzystwo. Otarłam oczy, wciąż lekko chichocząc. Dawno się tak nie uśmiałam. To była miła odmiana po ostatnich dniach pełnych strachu i niepewności.

Zastanawiałam się, co w tej chwili porabiał Mentor. Ciekawe, czy byłby zadowolony widząc, na jakie słownictwo pozwalają sobie ochroniarze w moim towarzystwie. Tak właściwie to jeden, bo panowie Dowódca i Mruk trzymali fason, starając się nie przeklinać, jednak łysy kierowca widocznie nie przejmował się konwenansami i klął jak szewc. W myślach nazywałam go Łysolem z powodu jego ogolonej na zero głowy.

— No dobra, zaraz dojeżdżamy — oznajmił kilka minut później Łysol, a ja wyjrzałam za okno z ciekawością. Znajdowaliśmy się gdzieś w całkowitej głuszy, w dodatku wokół nas piętrzyły się ściany wąwozu. Jedynym elementem w tym dzikim krajobrazie świadczącym, że dotarła tutaj jakakolwiek cywilizacja, była wysypana żwirem droga i metalowa brama. Tuż za nią rozciągały się jakieś drewniane wiaty, stoliki i ławki oraz schludne baraki, a dalej pośród drzew zauważyłam coś na kształt parku linowego.

Czyli to miała być ta próba druga?

No to się zdziwisz, panie hrabio... Bo strome ścianki to moja pięta achillesowa. Próba druga zapewne będzie zawalona bez specjalnego starania się. Świetnie.

Podjechaliśmy pod jeden z baraków, a pan Dowódca zarządził wysiadkę. Za nami dojechał jeszcze jeden wóz wypełniony po brzegi pracownikami ochrony.

Jaki miły rodzinny wypadzik do parku rozrywki. Uroczo.

Wszyscy widocznie czuli się jak u siebie, krążąc pośród budynków i rozprawiając beztrosko, żartując i śmiejąc się. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna poszła na tory strzeleckie, a my skierowaliśmy się prosto w stronę małpiego gaju dla dużych, napakowanych testosteronem dzieci. Cudownie. Jakoś nigdy nie przepadałam za tego typu atrakcjami, jednak miałam okazję sprawdzić swoje możliwości podczas wyjazdów na studiach. Nie wyróżniałam się jakoś specjalnie w żadną stronę. Wykonywałam zadania zazwyczaj poprawnie i bez większych przeżyć. Była jednak pewna przeszkoda, której nie cierpiałam i zawsze omijałam szerokim łukiem. Ścianka wspinaczkowa. Brzmi niewinnie, jednak dla mnie nazwa ta kojarzyła się z potworem, który tylko czeka, żeby strącić mnie w otchłań.

W dzieciństwie podczas wspinania się na tego typu ścianę niefortunnie poślizgnęłam się tak, że całym ciałem zawisłam na lince, która pechowo była nieprawidłowo zapięta. Leczyłam potem kontuzję kręgosłupa przez wiele miesięcy. Jak na złość zauważyłam tego typu ścianki w przynajmniej kilku miejscach całego toru, do którego zbliżaliśmy się równym marszem. Chociaż, może to i dobrze, biorąc pod uwagę mój cel zawalania prób.

— Jak tam? Strach panią obleciał? — rzucił w moją stronę Łysol, zapewne wnioskując z mojej miny, że nie w smak mi nadziemne atrakcje. I miał trochę racji.

— Chyba nie muszę tego robić?

— Cóż, szef wyraził się jasno, że mamy zrobić wszystko, aby jednak pani odważyła się wziąć udział w zabawie.

W zabawie. No tak. Ładna mi zabawa. Dyndanie na lince na wysokości drugiego piętra. Czy ja wyglądałam im na córkę Tarzana?

— Świetna zabawa, już nie mogę się doczekać — sarknęłam pod nosem naburmuszona, co Łysol skwitował krótkim rozbawionym prychnięciem. Poklepał mnie przyjacielskim gestem po ramieniu.

— Zobaczy pani, nie będzie tak źle. Poza tym będziemy panią asekurować. Nie ma co się bać. Dzisiaj tylko rozgrzewka. Mamy pani nie przeforsować.

— Jasne, od razu czuję się uspokojona — zażartowałam, rzucając niepewne spojrzenie w stronę górującej nad nami ścianki. Należała do tych trudniejszych, bo zwisała niczym klif, dodatkowo utrudniając pokonanie jej.

— To jak? Panie mają pierwszeństwo — zawołał uśmiechnięty ochroniarz, a ja chcąc nie chcąc, czerwona jak burak zaczęłam wspinać się na górę po szczebelkach drabinki umiejscowionych wzdłuż pnia drzewa. Kiedy stanęłam na drewnianej, solidnej platformie, zerknęłam w dół na wpatrujących się we mnie ochroniarzy. Musieli mieć przed chwilą niezły widok na mój opięty czarnymi bojówkami tyłek.

— Napatrzyliście się, panowie? Dacie radę teraz sami wejść, czy podać wam rączkę? — zawołałam, a widząc rozbawioną twarz Łysola, kiedy pospiesznie wdrapywał się za mną na górę, zachichotałam z uciechy.

— Zaraz zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni — rzucił ochroniarz. Dołączył do niego Mruk oraz Fawor, który musiał przyjechać drugim samochodem. Z pewnym rozczarowaniem odkryłam, że pochmurny pan Dowódca został na dole. Szkoda, czułabym się pewniej, gdyby mnie asekurował. Widziałam, że czujnie obserwował nas z dołu, mówiąc coś do swojego ochroniarskiego walkie-talkie.

Kilka godzin później ku mojemu zdziwieniu stwierdziłam, że był to najlepiej spędzony czas w ciągu kilku ostatnich lat mojego życia. Ochroniarze byli pomocni, przyjacielscy i skorzy do udzielania wszelkiego rodzaju porad. Z ich asekuracją sprawnie pokonywałam wszelkie przeszkody. A to jakieś trasy zrobione z wiszących lin, a to chwiejące się mostki czy inne słupki. Dawno się tak dobrze nie bawiłam. Nawet mocno ubrudzone błotem spodnie mi nie przeszkadzaly. Było wspaniale, do czasu gdy dotarliśmy do końca trasy, gdzie czekała na nas stroma ścianka z niewielką ilością wystających skałek, przywodząca na myśl gębę szczerbatej, wyszczerzonej w szyderczym uśmiechu wiedźmy.

— O nie, panowie, ja się w tym momencie poddaję — powiedziałam, unosząc ręce do góry. — Nie ma mowy, nie dam rady się na to wspiąć.

— E tam... Niech chociaż pani spróbuje! Będzie frajda! — zawołał Łysol.

Zapierałam się jak tylko mogłam, podając prawdziwe i naciągane powody mojej niechęci do wspinania.

Po kilku minutach słownej walki z zaskoczeniem zauważyłam dołączającego do nas dowódcę ochroniarzy, który zaoferował pomoc. Długi czas przekonywał mnie do zaryzykowania.
Musiałam przyznać, że jego spokojny głos koił moje nerwy.

— Będę tuż przy pani, będzie pani podpięta do kilku lin. Nie ma prawa stać się pani żadna krzywda — mówił cicho, pochylając się nade mną i zapinając wokół mojej talii uprząż. Ciepło rozlało się na moich zmarzniętych policzkach i w innych miejscach ciała, kiedy poczułam dotyk silnych rąk przy biodrach. Poczułam subtelną, drzewno-żywiczną woń. Może to wiatr przywiał ją z pobliskiego lasu?

Spojrzałam w oczy ochroniarza, które były ciemnoniebieskie niczym wnętrze lodowca nocą. Nieodkryty, tajemniczy granat. Groźny, i jednocześnie piękny w swej surowości. Zamrugałam i odwróciłam z pewnością zaczerwienioną twarz, by ukryć zawstydzenie i emocje, jakie wzbudziła we mnie bliskość dowódcy.

Dziewczyno, opanuj się, facet jest sporo starszy od ciebie. Zejdź na ziemię.

Odgoniłam od siebie natrętne myśli i postanowiłam spróbować. Obecność opanowanego ochroniarza pomogła mi się zdecydować. Z jednej strony stanowił da mnie nieocenione wsparcie psychiczne, a z drugiej motywację, ponieważ nie chciałam przy nim wyjść na słabeusza i tchórza. Z pomocą wskazówek ochroniarza pokonałam połowę drogi, lecz coraz bardziej napierająca na mnie ściana unieruchomiła moje nogi na którymś z szerszych stopni.

— Jak tam? Da pani radę? Jeszcze kilka kroków i zdobędzie pani szczyt! — zawołał, a ja nie śmiałam ruszyć się choćby o centymetr, przytulona z całej siły do znienawidzonej przeze mnie ściany. Paradoks. Miałam ochotę rozłupać ją na kawałki, a potem  rozdeptać.

— Chyba pan sobie żartuje. To jest nie do przejścia. Poddaję się! — zawołałam, czując że ramiona za chwilę omdleją mi z wysiłku. Perspektywa zawiśnięcia na linie była tak przerażająca, że kurczowo trzymałam się ściany, niemal tracąc czucie w palcach.
— Nie dam rady — wyjęczałam, słysząc jak ochroniarz zbliża się z prawej strony na odległość wyciągniętego ramienia. Sam musiał mocno wytężyć mięśnie, żeby podejść do mnie na tyle blisko, żeby mnie asekurować.

— I tak daleko pani zaszła — mruknął, zajmując miejsce tuż za mną. Odwróciłam głowę w bok, a on spojrzał na mnie z góry.

Zawiodłam go. Na pewno myślał, że zdołam przejść tę ściankę.  Tylko... Dlaczego zależało mi na jego opinii? Przecież był dla mnie zupełnie obcym facetem. Nie powinno mnie obchodzić, co sobie o mnie myślał.

Z pomocą ochroniarzy, głównie pana dowódcy, zostałam sprowadzona z powrotem na ziemię. Kiedy poczułam twardy grunt pod nogami, wypuściłam powietrze z płuc i spojrzałam na swoje drżące dłonie. Mogło być gorzej. Nie było tak źle. Więc czemu czułam się, jakbym poniosła porażkę? Łzy zebrały się w moich oczach. W zamyśleniu nawet nie zdawałam sobie sprawy, że spływały po moich policzkach jedna za drugą.

Nagle, niczym kolejna ściana, wyrósł przede mną dowódca ochroniarzy. Spuściłam głowę w dół, unikając jego z pewnością pełnego rozczarowania albo politowania spojrzenia.

— Hej, nic się nie stało — wyszeptał tak cicho, bym tylko ja go usłyszała. — Była pani bardzo dzielna. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że zajdzie pani tak daleko — ciągnął tym swoim uspokajającym tonem. — Dobrze się pani spisała, naprawdę.

Ujął palcami moja brodę i pociągnął do góry, tak że spojrzałam mu prosto w oczy.

— Powinna pani być z siebie dumna — szepnął i otarł szorstkim kciukiem ostatnią łzę z mojego płonącego żywym ogniem policzka.

Miałam ochotę przytulić się do tej człowieczej ściany. Co było ze mną nie tak? Był przecież kimś zupełnie dla mnie obcym. Odsunęłam się od mężczyzny i ruszyłam za resztą ochroniarzy, nie oglądając się za siebie.

Nie wiedzieć czemu, opanowało mnie poczucie jakiejś dziwnej, niewytłumaczalnej pustki. Jakiegoś braku i tęsknoty. Przeszywającej na wskroś samotności, której nawet towarzystwo tuzina ochroniarzy nie było w stanie zagłuszyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro