Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Znikąd

— Dzięki, że zostajesz. Ja już dosłownie padam na twarz. Jeszcze chwila, a zacznę się potykać o własne nogi. Te weekendowe zmiany mnie kiedyś wykończą — mruknęłam przeciągle, pocierając palcami załzawione oczy.

— Widzę... Leć już bo jutro na zajęcia nie wstaniesz. Jeszcze ostatnia partia i ja też się stąd zmywam. Wszystko pozamykam.

— Dzięki, naprawdę. Ratujesz mi życie. Odwdzięczę się jakoś — odparłam, a koleżanka tylko kiwnęła głową. Ziewnęłam szeroko.

— Leć, leć. Nie ma o czym mówić — machnęła ścierką, którą kończyła wycierać ogromny szklany pojemnik.

— To widzimy się w piątek, pa.

Z ulgą zobaczyłam, że koleżanka naprawdę bez żalu zgodziła się, aby zostać pół godziny dłużej i wyjąć ostatnie naczynia ze zmywarki. Do domu miała rzut beretem, ja wręcz przeciwnie. Było już grubo po północy, a mnie czekała jeszcze dość długa podróż do mieszkania. Wyszłam na zaplecze i pchnęłam ciężkie drzwi, które prowadziły na tyły starej kamienicy. Od razu w twarz uderzył mnie podmuch zimnego i przesyconego kroplami deszczu wiatru. Wicher dosłownie napluł mi w twarz.

— No nie... — jęknęłam pod nosem, kolejny raz tej jesieni żałując, że nie mam samochodu. I kolejny raz plując sobie w brodę, że zgubiłam czapkę w autobusie miejskim. Konieczne musiałam sprawić sobie nową, bo pogoda z dnia na dzień robiła się coraz gorszą.

Jako studentka ledwo wiążąca koniec z końcem musiałam przemierzać drogę z pracy do domu na piechotę. Nie ważne, czy był to wieczór, czy środek nocy. Zmianę kończyłam o różnych porach, w zależności od ilości klientów w restauracji. Nocne autobusy nie wchodziły w grę z kilku powodów. Nie znosiłam tego wyczekiwania na przystanku, a jeszcze bardziej opędzania się od pijanych nastolatków szukających wrażeń lub co gorsza natrętnych bezdomnych proszących o pieniądze lub papierosy. Wolałam już półgodzinny spacer niż takie atrakcje.

Deszcz nie deszcz, wiatr nie wiatr, trzeba było ruszać w drogę. Zarzuciłam na głowę kaptur i opatuliłam się szczelniej połami kurtki. Przeskoczyłam kilka kałuży i wyszłam na nierówny chodnik.

Lublin... Mijałam obdrapane kamienice i stare bloki. Tylko kilka miejsc w tym mieście mogłam uznać za ładne. Reszta to szare budynki, równie szare skruszałe chodniki i wszechobecna nuda.

Być może moja awersja do tego miasta wzięła się też z tego, że pierwsze kroki stawiałam tu w towarzystwie mojego pierwszego i jak dotąd jedynego chłopaka. Teraz każdy zaułek mi o nim przypominał, chociaż minęło już trzy lata odkąd ostatni raz mieliśmy kontakt. Urwał się tak szybko, jak zaczęła się nasza licealna znajomość. Łzy już dawno wyschły, jednak wspomnienia wciąż nie dawały mi spokoju. A właściwie jedno pytanie. Dlaczego?

Wkroczyłam do parku, po którym tyle razy spacerowaliśmy, trzymając się za ręce i snując plany o przyszłości... Nie. Dość już tego. Nie powinnam sobie zaprzątać nim głowy. Rzucił mnie przez głupi SMS, jakbym nie zasługiwała nawet na tę ostatnią rozmowę i wyjaśnienie.

Westchnęłam, w ostatniej chwili omijając kolejną kałużę. Jesień tego roku była wyjątkowo paskudna. Przenikliwy chłód, wszędobylski wiatr i te okropne, przelotne deszcze, które pojawiały się znikąd, by po chwili ustać i dać złudną nadzieję poprawy pogody. Człowiek już z ulgą chował parasol do torebki, a tu znów ten nieubłagany chlust prosto na głowę, jakby mało w niej było zmartwień.

Stawiałam szybkie i drobne kroki, omijając kałuże zbierające się w zagłębieniach nierównej dróżki, wysypanej gdzieniegdzie żwirem chrzęszczącym pod stopami. W ostatniej chwili uniknęłam nadepnięcia na pustą butelkę po jakimś tanim winie. Kolejny przejaw tego, że studenci panoszyli się wszędzie.

— Nosz co za... Jak tak można rzucać pod siebie? — syknęłam pod nosem i kopnęłam butelkę na pobocze. Wolałam jej nie dotykać rękami, a tak przynajmniej już nikt inny się o nią nie potknie.

Byłam wyczerpana po niemal całym dniu obsługiwania klientów. Wilgotne od drobnego deszczu włosy kleiły mi się do twarzy. Co rusz odgarniałam kosmyki dłonią, ale złośliwy wicher jakimś cudem ciągle znajdował drogę do moich oczu. Kaptur, który nasunęłam na głowę, jak na złość nie chciał się na niej trzymać, przegrywając pod naporem wyjącego z uciechy wiatru.

Byle szybciej przemknąć przez ten ponury, opustoszały park. Wyczerpanie wielogodzinną pracą sprawiło, że parłam do przodu jak w transie.

Było jednak coś, co rozświetlało nieco moje czarne myśli. Sandra. Już nie mogłam się doczekać spotkania z przyjaciółką. Wyjechała na weekend do domu, ale właśnie dziś miała wrócić. Ona zawsze wiedziała, jak poprawić mi humor. Jej samej optymizm prawie nigdy nie opuszczał. Ciekawe, czy na mnie czekała. Było już późno, jednak przyjaciółka należała do gatunku ludzi, którzy mogą bez znużenia siedzieć do czwartej, a potem,  oczywiście bez żadnych wyrzutów sumienia, spać w najlepsze do południa. Bo przecież zajęcia można odrobić na konsultacjach, a notatki spisać od kolegów. Na pewno czekała z jakimś piwem smakowym w zanadrzu i całym zestawem sałatek i ciast od mamy. Uśmiechnęłam się na samą myśl i wybrałam jej numer w telefonie. Stwierdziłam, że przyda się trochę otuchy, bo akurat z duszą na ramieniu wkroczyłam w odcinek ścieżki, który zawsze wzbudzał we mnie dziwne poczucie niepokoju ale ostatecznie wybierałam go, bo dzięki niemu nadrabiałam sporo drogi. Może mój strach brał się z powodu wysokich zarośli oddzielających ten fragment od reszty parku, a może faktu, że kilka lat temu doszło w tym miejscu do gwałtu, o którym rozpisywały się lokalne gazety.

Sandra odebrała po drugim sygnale. Ulżyło mi, kiedy usłyszałam jej głos.

— No stara, gdzie ty się podziewasz? Nie mogę znaleźć korkociągu. A ty masz ten taki, no... Breloczek do otwierania.

— Już wracam, będę za dziesięć minut — sapnęłam zdyszana. 

— No to raz dwa, szybciutko bo bigos od mojej mamy stygnie... Pierwsza klasa. Nabrałam chyba z sześć słoików.

— Lecę jak na skrzydłach — zaśmiałam się.

— Dawaj, dawaj... Galopem — zarechotała Sandra.

Ten wieczór chyba nie będzie taki zły. Jeszcze tylko ze sto metrów przez ten gąszcz. Z jednej strony gęste krzaki odcinały ścieżkę od jezdni, a z drugiej wznosił się wysoki żywopłot. Wyobraźnia każdorazowo podsuwała mi przeróżne, coraz to straszniejsze obrazy i zawsze przyspieszałam w tym miejscu kroku, prawie biegnąc, tak aby jak najszybciej wydostać się znów na odsłoniętą, bezpieczną część alejki. Sandra coś trajkotała, a ja dostosowalam rytm kroków do jej paplaniny.

Nagle znikąd pojawiły się czyjeś ramiona, które chwyciły mnie mocno w talii. Nie zdołałam nawet krzyknąć, bo już po chwili ktoś zakrył mi usta jakimś materiałem. Moje nozdrza wypełnił dziwny zapach. Szarpałam się i wierzgałam nogami, ale napastnik był silniejszy, w dodatku moje ciało jakby nie chciało mnie słuchać i powoli wiotczało, tracąc resztki energii. Telefon wypadł z trzaskiem na chodnik.

— Miśka? Co tam się dzieje? Halo? Miśka, odezwij się! — usłyszałam przerażony głos przyjaciółki.

Próbowałam coś z siebie wydusić, ale nagle poczułam bolesne ukłucie w ramię, obraz przed moimi oczami rozmazał się i pociemniał, jakby ktoś pogasił wszystkie lampy w parku, a po chwili ja sama rozpłynęłam się w ciemności.

Ocknęłam się... Chyba na czymś leżałam... Na wodzie? Nie... W głowie mi się kręciło i miałam wrażenie, jakbym dryfowała na falującej tratwie. Odchrząknęłam z trudem, bo wnętrze zaklejonych taśmą ust wyschło na popiół. Wszystkie mięśnie były obolałe i słabe, zwłaszcza prawe ramię.  Gwałtownie skuliłam się w sobie, kiedy moim ciałem targnęły odruchy wymiotne. Do ust napłynęła ślina, a wraz z nią pojawił się gorzki posmak w ustach, sączący się prawdopodobnie z kleju taśmy. Podłoże pode mną nadal falowało,  jakbym przed chwilą zeszła z karuzeli. Z trudem nabierałam każdy oddech.

Co ja tu robię? Skąd się tu do jasnej cholery wzięłam?

Z pamięci wyłuskałam niewyraźne okruchy wspomnienia. Tak... Wracałam z pracy przez park. Ktoś mnie napadł... Ktoś podał mi strzykawką środek odurzający. Stąd te zawroty głowy i mdłości.  Ile minut lub godzin mogło upłynąć od tamtego momentu? Bo chyba nie dni? Nabrałam mocny wdech przez nos. Wokół wyczułam smród dymu papierosowego i jakiejś dziwnej, chemicznej substancji.

Spróbowałam się poruszyć, przez co zdałam sobie sprawę, że ręce ktoś związał mi z tyłu ciała. Poruszyłam stopami. Nogi chyba pozostały wolne. Pod policzkiem mogłam wyczuć szorstką fakturę wykładziny. Przy próbie rozprostowania nóg natrafiłam na opór. Przekręciłam się na plecy i stopami wyczułam nisko osadzony dach. A więc musiałam znajdować się w bagażniku, nie było innej opcji.  Wokoło głowy ktoś zawiązał mi opaskę uniemożliwiającą dostrzeżenie spod niej czegokolwiek.

Zaczęłam jęczeć przez taśmę i tłuc nogami o ściany bagażnika. Może ktoś mnie usłyszy. Musiałam robić cokolwiek, próbować... Ale wokół wciąż panowała ciasna i niewzruszona cisza.

To się nie mogło dziać! Przecież takie rzeczy są tylko w filmach, a nie w realnym życiu! To miał być jakiś ponury żart? Jakiś popaprany eksperyment?

To absurdalne, chore, nie do pomyślenia. Ale jednak byłam tu... Leżałam tu na pastwę losu jak kukła, związana w tym cholernym bagażniku...

Porwana. Zostałam porwana... I pewnie na tym się nie skończy, bo coś prawdopodobnie wkrótce się ze mną stanie. Wróci ten facet, będzie czegoś chciał. Tylko czego?

Początkowy szok ustępował miejsca coraz większej panice.  Łzy nabiegły mi do oczu i  znieruchomiałam, szarpana jedynie spazmatycznym płaczem. Zaczynało brakować mi tchu. Boże... Uduszę się tutaj! Chciałam zerwać tę cholerną taśmę, ale przylegała szczelnie do ust.  Zmusiłam się do uspokojenia. Z zatkanym nosem i zaklejonymi ustami, w skulonej pozycji i bez dostępu świeżego powietrza umrę z uduszenia. Chociaż... Może to nie byłby najgorszy scenariusz? Może uniknęłabym tego wszystkiego, co zapewne nieuchronnie miało się w najbliższej przyszłości wydarzyć? Bo jakie mógł mieć wobec mnie plany ten porywacz? Mogłam się tylko domyślać najgorszego i biernie oczekiwać wprowadzenia w życie jego chorych zamiarów.

Jeszcze niedawno narzekałam w duchu na swój marny los, na nudę, na pogodę... Przecież nie mogłam wiedzieć, że jeszcze będę tęsknić do tej mojej szarej i wypłowiałej studenckiej rzeczywistości. Sądziłam, że mogę samotnie szwendać się po mieście nocną porą i nic mi się nie stanie. Wygląda na to, że za swoją głupotę i naiwność przyszło mi zapłacić najwyższą cenę. A moi bliscy mnie ostrzegali. Gdybym tylko potrafiła cofnąć czas. Gdybym posłuchała słów matki, ostrzeżeń ojca, przestróg babci... Mogłam przyjąć pieniądze na samochód. Ale nie... Ja chciałam sama na niego zarobić. Do czego doprowadziła mnie duma i upór...   Teraz mogłam tylko przysiąc sobie, że jeśli jakimś cudem się z tego wykaraskam, już nigdy więcej nie będę tak ryzykować i kupię ten cholerny samochód, nawet za pieniądze rodziców. Na myśl o nich znów łzy pociekły w dół, po skroni, wsiąkając w wykładzinę.

Czego porywacz mógł ode mnie chcieć? Co planował ze mną zrobić? A może było ich więcej? Może to jakieś działanie zorganizowanej grupy przestępczej, a nie pojedynczego psychopaty? Czy skończę jak jedna z tych zaginionych, nigdy nie odnalezionych dziewczyn, po których pozostały tylko zdjęcia w artykułach gazet?

Nagle uderzyło mnie niewyraźne  wspomnienie. Obraz z poprzedniego wieczoru pojawił się przed moimi oczami, jakby ktoś podsunął mi pod nos prawdziwą, ale słabej jakości fotografię. Wczoraj to zignorowałam, ale rzeczywiście jilkukrotnie zauważyłam, że jakiś ponury, rosły mężczyzna przypatrywał mi się wczoraj przy barze, a potem, wracając do mieszkania, miałam wrażenie, jakby ktoś mnie śledził. Czyżby ten facet upatrzył sobie mnie jako ofiarę? Czy to on złapał mnie w tym zaułku, odurzył i teraz trzymał w bagażniku w sobie tylko wiadomym celu?

A jeśli chodziło o handel organami ludzkimi? Sama myśl o takiej możliwości sprawiła, że ścisnęło mnie w żołądku z przerażenia. A może porwali mnie na handel żywym towarem? Tak... Ta opcja była bardziej prawdopodobna ze względu na fakt, że byłam młoda. Gdyby porywacz chciał mnie zgwałcić, chyba nie zwlekałby z tym tyle czasu? A może właśnie w tej chwili napawał się moim strachem i planował mnie wkrótce wykorzystać? Mogłam tylko leżeć i snuć przypuszczenia. Niczego nie byłam pewna. Czy dożyję jutra? A jeśli tak, to jak ten dzień będzie wyglądać?

Podświadomie czułam, że chodzi o pieniądze. Chociaż wydawało się to niedorzeczne, to rzeczywiście mogłam być łakomym i łatwym kąskiem dla przestępców parających się tego typu okropieństwami. W głowie zadźwięczały mi obrzydliwe słowa, których dokładne znaczenie niedawno poznałam na zajęciach. Stręczycielstwo. Sutenerstwo. Prowadzący przedstawił nam jedno z zagrożeń współczesnego świata, podając suche fakty na temat handlu ludźmi. Przypomniałam sobie niezbyt przemawiające do wyobraźni tabelki i statystki. Nigdy bym nie pomyślała, że sama mogę paść ofiarą takiego procederu. To był koszmar. Jakaś paranoja!

Po kilku ciężkich oddechach uspokoiłam się na tyle, że byłam w stanie zanalizować sytuację. Byłam związana. Bez wolnych rąk nie będzie żadnej możliwości otworzenia klapy.  Może udałoby mi się znaleźć cokolwiek, co pozwoliłoby mi uwolnić się z tych więzów? Przesunęłam skrępowane ręce wzdłuż ciała, lecz nie wyczułam niczego poza drapiącą wykładziną. Po omacku szukałam czegokolwiek, przesuwając palcami w zakamarkach bagażnika. Nic. Tylko ja i mój strach zamknięte w tym ciemnym pudle. Żadnych szans na wydostanie się.

Nie pozostało mi nic innego, jak czekać, wdychać upływający, lepki od niepewności czas. Słyszeć przyspieszony rytm własnego serca. Powstrzymywać się od popadnięcia w rozpacz i kompletną beznadzieję. Modliłam się, błagałam Boga żeby mnie uratował. Bo tylko cudem mogłam się stąd wydostać. Może Sandra zadzwoniła na policję? Może mnie znajdą?

Po jakimś czasie piszczącą, wdzierającą się w każdy zakamarek umysłu ciszę przerwał dźwięk otwierającej się automatycznej bramy, trzaśnięcie drzwi do jakiegoś samochodu i przygłuszone głosy dobiegające z oddali. Z początku nie rozróżniałam nawet pojedynczych słów, lecz po chwili odgłosy stały się coraz wyraźniejsze. Ktoś nadchodził.  Moje ciało niekontrolowanie zaczęło się trząść, jakbym dostała nagłej gorączki. Wydawało mi się, że za chwilę zemdleję.

— Ta... Szef będzie zadowolony — powiedział ktoś, zbliżając się do samochodu, w którym byłam zamknięta. — Lekarz ją zbadał... Ja pierdolę... Przenajświętsza dziewica niepokalana nam się trafiła, towar deficytowy, kurwa, uwierzysz? — zaśmiał się jakiś mężczyzna o tubalnym głosie, przywodzącym na myśl sporą tuszę.

— No to elegancko, chyba zarobiliśmy premię! Nieźle, nieźle. Nareszcie! Dobrze obstawiłeś! — zawtórował mu drugi głos, dużo bardziej wyższy i piskliwy, tak jakby należał do nastolatka, który zupełnie niedawno przeszedł mutację.

Zaczęłam szybciej oddychać podejrzewając, że przybyli mężczyźni za chwilę wyciągną mnie z tego bagażnikowego grobu. I nie myliłam się. Coś w zamku klapy się poruszyło, po czym w jednym momencie owiało mnie chłodne, pachnące benzyną powietrze. Przez materiał opaski dostrzegłam oślepiające źródło światła.

—No i jak tam, laleczko? Jak się spało? — zarechotał jeden z mężczyzna, szturchając mnie za ramię.

— Kurwa, trzeba ją doprowadzić do porządku raz dwa, jeśli za niedługo ma trafić na targi.  Popatrz na nią, wygląda jak siedem nieszczęść. Gówno nam zapłacą za taki towar — jęknął ten o cienkim, chłopięcym głosie. 

— Spakojna, gniotsa nie łamiotsa. Swietłana nie takie przypadki ratowała, w trymiga będzie jak ta lala. Ty sje nje boj — odezwał się kolejny mężczyzna. Miał wyraźnie wschodni akcent.

Rosjanin, albo Bułgar, w każdym razie ktoś ze wschodu. Tak czy inaczej jeden czort.

Wpadłam w ręce jakichś przestępców, gangsterów, może jakiejś mafii. Szanse na ratunek były równe zeru, tak samo jak moja nadzieja na jakiekolwiek wyjście z tej  sytuacji. Chcieli mnie sprzedać. Nawet nie próbowałam wyobrażać sobie dalszego scenariusza. Nietrudno było przewidzieć, co się ze mną wkrótce stanie.

Przepadłam. Moje życie właśnie się skończyło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro