8. Dylemat
Rzuciłam telefon na biurko i wyszłam wzburzona z gabinetu. Za sobą jeszcze trzasnęłam ostentacyjnie drzwiami. Musiałam pomyśleć. A jeśli to pułapka? Jeśli ten mężczyzna chciał mnie wkręcić w jakąś chorą, psychopatyczną grę w sobie tylko znanym celu? Zgodzę się na jego warunki, a potem okaże się, że facet ściemniał, co było przecież bardzo prawdopodobne. Może mnie tylko zwodził, mówiąc że te próby to nic strasznego? Kto go tam wie? Nawet twarzy nie pokazał, więc jak miałam mu zaufać? Bo powołał się na rodziców, z którymi nie pozwolił mi się skontaktować? Nic się w tym nie kleiło. Wróciwszy od razu do sypialni zaczęłam krążyć po pokoju w tę i z powrotem. Łzy same pociekły z moich oczu.
Nie. Nie dam się wodzić za nos temu bogatemu snobowi! Myśli, że jak ma miliony na koncie to może wyprawiać z ludźmi takie rzeczy?
Tajemnice, niedopowiedzenia, niepewność. Dlaczego po prostu nie mógł mi pomóc? Albo chociaż postawić sprawy jasno? Przedstawił mi swoją ofertę w bardzo enigmatyczny sposób. Przyszło mi do głowy częste powiedzonko dziadka Stefana: "Nigdy nie kupuj kota w worku". No właśnie. Ale czy miałam inne wyjście? Skąd miałam mieć pewność, że mężczyzna mi później pomoże, jeśli teraz odrzucę jego warunki? Nie miałam zamiaru go przecież błagać o litość. Jednak koniec końców chodziło o życie moje i moich rodziców. Byłam gotowa postawić na szali wiele, żeby tylko zapewnić bezpieczeństwo rodzinie. Zatrzymałam się przy oknie. Potrzebowałam wyjść, przewietrzyć głowę, pomyśleć na spokojnie.
W garderobie przyległej do sypialni znalazłam w szufladach jakieś cieplejsze ubrania. Wszystko najwyższej jakości. Kaszmirowe swetry, luksusowe marki. Pewnie nawet na jedną z tych rzeczy nie byłoby mnie stać. Przy każdej z nich wisiała metka świadcząca o nowości. Wybrałam jakiś gruby wełniany sweter i czarne spodnie oraz sportowe buty. Szybko wciągnęłam je na siebie, dobrałam do tego jakaś kurtkę i wyszłam na korytarz. Tym razem nikogo w pobliżu nie dostrzegłam. Otaksowałam spojrzeniem sufit i ściany. Brak kamer, a przynajmniej tych widocznych. W sypialni też żadnej nie zauważyłam. To chyba dobrze... Chociaż trochę szkoda, bo chętnie pokazałabym dupkowi, co myślę o jego propozycji jakimś niewybrednym gestem. Naprawdę mnie zdenerwował. Dlaczego nie powiedział wprost, czego oczekuje, tylko bawił się w takie niedopowiedzenia?
Ruszyłam szybkim krokiem poprzez korytarz, aż dotarłam do schodów. Nimi podreptałam na dół, a następnie pchnęłam drzwi i opuściłam pałac. Kiedy znalazłam się już u stóp schodów odwróciłam się, lustrując okazały budynek. W świetle dnia nie wydawał się aż tak przerażający, jednak nadal budził we mnie jakieś dziwne, niespokojne uczucia.
Wkroczyłam na żwirową alejkę i ruszyłam nią wzdłuż ogrodu, oglądając się co chwilę za siebie. Jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę był zgrzyt kamyczków pod butami.
Dziwne. Chyba ten cały hrabia mówił prawdę, że nie trzyma mnie tu siłą. Ośmielona początkowym sukcesem żwawo kroczyłam pośród ogrodu w stronę bramy wjazdowej. W miarę jak się do niej zbliżałam, docierało do mnie, że tak naprawdę nie mam pojęcia gdzie jestem i w którą stronę mam się kierować. To miejsce znajdowało się gdzieś na obrzeżach. Próżno tu było szukać choćby sąsiadów, nie mówiąc już o przystanku autobusowym czy jakiejś poczcie. Żadnych ludzi. Ba, nawet żadnych zwierząt! Brama oczywiście była zamknięta, a niebotycznie wysoki, gęsty żywopłot nie zachęcał do wdrapywania się na niego.
No jasne... Nie trzymał mnie tu pod kluczem, bo dobrze wiedział, że i tak stąd nie ucieknę.
Obróciłam się na pięcie, zagryzając w rozpaczy wargi. Pociągnęłam nosem kilka razy i rozpłakałam się jak małe dziecko. Co ja miałam robić?
Chciałam odwlec decyzję aż do rozmowy z tatą, ale ten cały Mentor wyraźnie sobie tego nie życzył. Z jakiegoś powodu chciał, żebym zdecydowała się bez ingerencji rodziców. Czy to była jakaś pułapka? A jeśli się nie zgodzę? Czy rzeczywiście wydam wyrok zarówno na siebie, jak i rodzinę? Czy porywacze wciąż dybią na moje życie?
Tylko jedno przychodziło mi do głowy. Musiałam pójść na ten dziwaczny układ, choć wcale mi się to nie uśmiechało. Chłodny wiatr osuszał łzy na moich policzkach i wdzierał się w płuca, sącząc do środka piekące uczucie duszności. Spojrzałam w kierunku pałacu. Ktoś szedł żwirową aleją. W miarę jak się zbliżał, mogłam ustalić jego tożsamość. To był ten, który zaprowadził mnie dzisiaj na śniadanie. Uprzejmy i oszczędny w słowach ochroniarz.
— Jakiś problem? — zawołał w moim kierunku, nie przestając się zbliżać.
— Nie... To znaczy tak... — odkrzyknęłam, starając się żeby mój głos nie zginął w dzielącej nas przestrzeni. Szybko otarłam resztki łez. Nie chciałam, żeby ochroniarz widział mnie zapłakaną. Poczekałam, aż podejdzie i dopiero wtedy odezwałam się ponownie. — Może mógłby mnie pan gdzieś podwieźć? Na przykład na najbliższy posterunek policji?
Ochroniarz zrobił dziwną minę, która chyba wyrażała konsternację. Oparł ręce na biodrach i wbił we mnie badawczy wzrok.
— Nie wiem, co na to szef — odpowiedział w końcu, wzruszając ramionami.
— Mentor nie ma nic przeciwko. Sam mi pozwolił. Mówił, że mogę któregoś z ochroniarzy poprosić o podwózkę — skłamałam gładko, celowo używając ksywki szefa, żeby wzbudzić w mężczyźnie zaufanie.
Ten pokiwał w zamyśleniu głową i zacisnął usta.
— Pozwoli pani, że sam osobiście się co do tego upewnię — mruknął tylko, wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki jakieś urządzenie i powiedział coś cicho do słuchawki. Niestety nie dosłyszałam, co konkretnie, bo wiatr zacinał raz z jednej, raz z drugiej strony.
Miałam okazję przyjrzeć się ochroniarzowi z bliska w dziennym świetle. Ciemne, gęste włosy układały się naturalnie w przyjemną dla oka fryzurę. Lekkie zmarszczki przy kącikach wąskich oczu i kilka siwych włosów przy skroniach zdradzały, że musiał mieć coś około czterdziestu lat. Raczej mniej, zważywszy na jego wysportowaną sylwetkę. Czarny uniform składający się z kurtki oraz spodni bojówek wraz z butami taktycznymi dopełniały wizerunek milczącego twardziela.
— Dobrze, a więc już wszystko wiem... — powiedział mężczyzna. — Szef kazał tylko przypomnieć pani o konsekwencjach takiego wyboru. Jeśli opuści pani teren jego posiadłości, nie będzie już odwrotu — poinformował rzeczowym tonem.
Przełknęłam ślinę, gorączkowo zastanawiając się, jaką decyzję podjąć. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć. Facet mnie odwiezie na policję, a potem... Tylko czy mogłam ufać policji? Skoro w biały dzień po polskich drogach jeżdżą transporty z dziewczynami na sprzedaż?
— Podwiózłby mnie pan? — zapytałam, chcąc wiedzieć na czym stoję.
— Oczywiście. Nawet do samego domu. Jestem do pani dyspozycji — rzekł, rozkładając ramiona jakby pokazując tym, że jest gotowy spełnić wszystkie moje rozkazy. Stanął prosto, chowając ręce za plecami. Nie patrzył na mnie, jednak wiedziałam że czeka cierpliwie na moją ostateczną decyzję. Co miałam zrobić? Zawsze miałam problem z podejmowaniem decyzji, dokonywaniem wyboru.
Niezdecydowanie. Cecha charakteru, którą zawsze tępiła we mnie moja babcia. Potrzebowałam więcej informacji, żeby móc pójść o krok dalej.
— Proszę pana... Czy... Czy pański szef jest dobrym człowiekiem? — zadałam pytanie, które cały czas cisnęło mi się na usta.
— Nie sądzi pani chyba, że będę udzielał informacji odnośnie swojego pracodawcy — sarknął ochroniarz, zerkając na mnie z lekkim rozdrażnieniem.
— Tak, rozumiem. Ale czy myśli pan, że pański szef mógłby zrobić mi... — zawahałam się. Raz kozie śmierć. — Czy sądzi pan, że ten cały hrabia mógłby mi zrobić coś złego? — wykrztusiłam, mając przed oczami postać zamaskowanego Mentora.
Ochroniarz milczał przez chwilę, po czym podszedł do mnie bliżej i zatrzymał się na odległość wyciągniętego ramienia. Przyjrzał mi się uważnie, po czym zapytał cicho:
— Skrzywdził panią? Obraził? Sprawił przykrość?
Uniosłam wzrok, napotykając zmartwione spojrzenie ciemnoniebieskich oczu.
— Nie — zaprzeczyłam natychmiast, zresztą zgodnie z prawdą. — Po prostu zastanawiam się, czy mogę mu zaufać...
— Nie odpowiem pani na to pytanie. Musi pani sama zdecydować. Wybór należy do pani.
Łatwo powiedzieć. Gorzej zrobić.
Spojrzałam na ochroniarza, który w międzyczasie zdążył odejść kilka kroków. Wciąż jednak mi się przypatrywał. Nie wiedziałam dlaczego, ale on, w przeciwieństwie do tego całego Mentora, w jakiś sposób budził moje zaufanie. Był spokojny, opanowany, rzeczowy i taktowny.
Jeśli on tutaj będzie, nic mi nie grozi. W razie czego wszystko mu powiem, a on na pewno by mi pomógł. Wyglądał na człowieka godnego zaufania. Chyba ułatwił mi wybór.
Poza tym nie uśmiechało mi się ukrywanie przed jakimiś przestępcami. Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia gdzie się schować, do kogo zwrócić po pomoc. Polskiej policji nie mogłam ufać za grosz. A jeśli któryś z funkcjonariuszy był skorumpowany i zdradziłby miejsce mojego pobytu? To całkiem prawdopodobne. Po tym, co przeżyłam, mogłam stwierdzić że to państwo nie chroni obywateli na tyle, żeby unicestwić takie procedery, jakim ja sama padłam ofiarą.
Może przystanie na propozycję Mentora nie było takie złe. Może warto było rzucić serce za przeszkodę i zgodzić się na te jego warunki. Myśl, że mogłabym znów trafić w ręce porywaczy, albo co gorsza tego obrzydliwego Niemca, sprawiła, że łatwiej mi było zadecydować.
W ten sposób mój dylemat częściowo się rozwiązał. Postanowiłam pójść na współpracę z tajemniczym hrabią. Chyba będę mogła się wycofać, to przecież nie jakiś pakt z diabłem. A w razie czego będę miała pod ręką tego ochroniarza. Dobrze mu z oczu patrzyło.
— Wie pan co, chyba wrócę na razie do pałacu. Zmieniłam zdanie.
Ochroniarz zlustrował mnie nieco zdziwionym wzrokiem a jego brwi powędrowały do góry. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ucieszył go mój wybór.
— Świetnie — skwitował krótko. — Ma pani ochotę na obiad? Z tego co mi wiadomo, pani Helenka przygotowała dzisiaj coś wyjątkowego.
Jak na zawołanie zaburczało mi w brzuchu. Zaczerwieniłam się ze wstydu. Żołądek, ten zdradziecki organ...
— Yyy... Jak pan słyszał, nie mam nic przeciwko. A orientuje się pan, czy hrabia będzie obecny podczas obiadu? — spytałam niby od niechcenia.
— Cóż... Szef ostatnio zwykł jadać posiłki w samotności — odparł mężczyzna.
— Szkoda, chciałabym go zobaczyć — westchnęłam.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Po prostu. Jest tu gospodarzem. Mam się z nim dogadać, więc wolałabym widzieć jego twarz. Poza tym wydaje mi się interesujący — rzuciłam bez zastanowienia.
— Być może — mruknął tylko ochroniarz.
Czy wszyscy ochroniarze muszą być tacy mrukliwi i nachmurzeni? Tak jakby wszystkie problemy tego świata zwaliły im się na głowę.
— Czyli jeśli spytam pana o coś, co dotyczy pańskiego szefa, to pan oczywiście nie udzieli odpowiedzi? — zagadnęłam, patrząc zamyślona w stronę pałacu.
— Zgadza się. Nie udzielę. Jeśli chce pani się o nim czegoś dowiedzieć, proszę zapytać bezpośrednio jego samego.
— I on by odpowiedział, jakbym go zapytała wprost, czy jest dobrym człowiekiem?
— Nie wiem. Nie wiem, co by pani odpowiedział — odparł ochroniarz w zamyśleniu.
Westchnęłam. Niczego się od niego nie dowiem. Ale przynajmniej w jego obecności czułam się nieco bezpieczniej.
— To jak? Wracamy? Jest dość chłodno. Zmarznie pani bez czapki.
Ruszyliśmy zatem ramię w ramię aleją z powrotem do pałacu. Czułam się dziwnie skrępowana w obecności ochroniarza. On chyba też, bo ewidentnie unikał mojego wzroku.
— Martwi się pan czymś? — zagadnęłam.
— Tak. Zastanawiam się, czy zostanie mi coś z obiadu — mruknął.
— Pan żartuje — zauważyłam ze zdziwieniem, oceniając go wcześniej jako nie posiadającego poczucia humoru faceta z kamienia. — Humor panu do twarzy — skierowałam z lekkim uśmiechem.
— Ani trochę nie żartuję — zaperzył się. — Ostatnio był tort bezowy i nic dla mnie nie zostało — burknął tym swoim poważnym tonem, a ja parsknęłam śmiechem.
Może nie będzie tak źle. W towarzystwie pana ochroniarza było całkiem przyjemnie.
Mogłabym tu zostać na jakiś czas. Przejdę te głupie próby Mentora i pojadę do domu. Będzie dobrze.
— Jak panu na imię? — zapytałam, gdy zbliżaliśmy się już do schodów wejściowych. Przystanęliśmy, zderzając się spojrzeniami.
— Nie mogę zdradzać swoich personaliów. Przykro mi — odburknął ochroniarz, a po jego dobrym humorze nie został żaden ślad.
— Szkoda. Ale do mnie może pan mówić po imieniu. Michalina jestem — wyciągnęłam do niego rękę z uśmiechem. — Bez pani, dobrze? Jestem za młoda na tego typu uprzejmości — zażartowałam. Ochroniarz zerknął na moją wyciągniętą dłoń i o dziwo nie uścisnął jej. Cofnęłam rękę, czując się strasznie głupio. Chciałam zdobyć sojusznika w tej lwiej jaskini, ale to chyba nie było zbyt mądre posunięcie. Ochroniarz obrzucił mnie twardym wzrokiem i zacisnął nieznacznie szczęki.
— Jest pani tutaj gościem, a ja mam tylko dbać o pani bezpieczeństwo. Tyle. Lepiej pozostać przy oficjalnej formie — powiedział cicho, przeszywając mnie chłodnym spojrzeniem. Ruszył w górę stopni, a ja podążyłam krok w krok za nim.
— Boi się pan, że szef się dowie? Spokojnie, to zostanie między nami — rzuciłam przyciszonym głosem, wciąż starając się zamaskować zakłopotanie uśmiechem.
Chyba go tym zdenerwowałam, bo nagle zatrzymał się i z nieodgadnionym wyrazem twarzy przysunął się do mnie i pochylił, tak że poczułam jego ciepły oddech na twarzy.
— Nic nie zostanie między nami. Dopóki pani przebywa w jego posiadłości, on o wszystkim wie. Więc nie radzę pani organizować oddolnej konspiracji wśród ochroniarzy ani próbować się z nimi spoufalać. Proszę o tym pamiętać — wyszeptał, po czym otworzył mi drzwi.
Uniosłam brwi w zdumieniu. Policzki mi płonęły ogniem. Ogarnęło mnie poczucie wstydu, chociaż nic wielkiego się nie stało. Ot, zwykłe nieporozumienie. Ale to dobrze, ochroniarz był lojalny. To oznaczało, że naprawdę był godny zaufania. Uśmiechnęłam się do niego promiennie, chociaż tak naprawdę miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
— Oczywiście. Będę o tym pamiętać — skwitowałam, ponownie przekraczając próg pałacu.
W uszach wciąż brzmiały mi jego ostrzegawcze słowa wypowiedziane przed chwilą, wiec nie ośmieliłam się już więcej odzywać nie proszona.
W jadalni jak w ukropie krzątała się pani Helenka, rozstawiając nakrycia i półmiski z potrawami. Pomagała jej jakaś młoda dziewczyna, która unikała patrzenia innym w oczy. Wokół unosił się obłędny zapach, więc mój żołądek ścisnął się niebezpiecznie, grożąc rychłym wydaniem kompromitujących dźwięków, toteż zapobiegawczo wciągnęłam brzuch. Sama nie wiedziałam, czemu tak bardzo krępowałam się ochroniarza. Przecież powinno mi być obojętne, co sobie o mnie pomyśli jakiś obcy mężczyzna...
— No nareszcie, ileż można czekać? Zebrać was wszystkich w jednym momencie to rzecz prawie niemożliwa. Nie dam wam kiedyś obiadu, to się nauczycie przychodzić na czas — przywitała nas gderliwie pani Helenka machając ostrzegawczo palcem wskazującym, ale sekundę później uśmiechnęła się promiennie do towarzyszącego mi ochroniarza, co zupełnie złagodziło jej pogróżki. — A potem narzekają, że zimne. Zimne, bo zimne, co ja poradzę, że prawa fizyki tak działają, że jedzonko raczy stygnąć... — westchnęła sama do siebie, zarzucając na ramię koronkową ściereczkę. Za oknem dostrzegłam kilku rozmawiających ze sobą ochroniarzy. Młoda dziewczyna w czarno-białym uniformie wymknęła się niepostrzeżenie z jadalni.
Prawie automatycznie zajęłam miejsce na odsuniętym mi przez ochroniarza krześle. Tym razem nie zapomniałam podziękować. Spodziewałam się, że usiądzie obok, jednak z pewnym rozczarowaniem spostrzegłam, że mężczyzna wyszedł na taras, żeby dołączyć do kolegów.
Obserwowałam, jak przywitał się ze wszystkimi, ściskając każdemu po kolei dłoń. Humory chyba im dopisywały, bo mężczyźni co chwila wybuchali gromkim śmiechem. Naszła mnie absurdalna, chociaż wciąż bolesna myśl, że może naśmiewają się ze mnie... To było prawdopodobne. Szef kupił sobie laleczkę, więc jest z czego się pośmiać...
— Prawie wszyscy chłopcy już jedli — wyjaśniła pani Helenka. Mój wzrok automatycznie powędrował w kierunku okna. Ładni mi chłopcy. Raczej napakowane testosteronem chłopy robokopy. Zdusiłam w sobie nerwowy śmiech.
— To są wszyscy ochroniarze? — zapytałam nucącej coś pod nosem Helenki, która kroiła właśnie pieczonego indyka na schludne porcje.
— A gdzie tam! — machnęła ręką, jakby opędzała się od natrętnej muchy. — Jest jeszcze pięć razy tyle, ale w innym miejscu. Tamci pracują w terenie, a większość... — urwała, zaciskając usta w wąską linię.
— W terenie? To czym dokładnie się zajmują? — próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej o pracownikach hrabiego, jednak gosposia zasznurowała usta i nabrała w nie wody. Nic już z niej nie mogłam wyciągnąć, a że nie chciałam jej do siebie zrazić, uśmiechnęłam się tylko i poprawiłam na krześle.
Nagle pomieszczenie skurczyło się o dobrych kilka metrów kwadratowych, bo do środka wparowało pół tuzina rosłych mężczyzn, z których każdy przewyższał mnie co najmniej o głowę.
Większość z nich tylko kiwnęła na znak powitania i szybko opuściła jadalnię. Został jedynie jasnowłosy, znany mi już z widzenia ochroniarz, który jechał w samochodzie wraz z szefem oraz ten starszy, którego spotkałam przed pałacem.
Obaj zasiedli na przeciwko mnie, a pani Helenka zaczęła nas obsługiwać. Głupio mi było tak siedzieć bezczynnie, jednak nie miałam śmiałości zaprotestować w jakikolwiek sposób. Podziękowałam za swoją porcję i poczekałam, aż wszyscy dostaną własną.
Pomimo dziwnego napięcia i zawstydzenia zaczęłam jeść czując, że jeśli za chwilę czegoś nie przełknę, moje wnętrzności zaczną wygrywać Marsz Turecki Mozarta. Co jakiś czas czułam na sobie wzrok obu ochroniarzy, jednak starałam się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego.
— Pani Michalinko... — odezwał się nagle młodszy z ochroniarzy. — Szef kazał pani przekazać, że życzy sobie, aby po obiedzie zjawiła się pani w gabinecie — oznajmił, mrugając do mnie prawie niezauważalnie. Kiwnęłam głową, czując jak lodowata łapa zdenerwowania chwyta mnie za gardło. Z trudem przełknęłam kęs indyka.
Czy on ze mną flirtował? Dlaczego zwracał się do mnie w tak poufały sposób, skoro wcześniej nawet nie rozmawialiśmy? Na twarzy blondyna błąkał się ledwo zauważalny uśmieszek. Szybko opuściłam wzrok, ale zdążyłam zauważyć, że cały czas wpatruje się we mnie jakoś zbyt intensywnie. Zaczerwieniłam się po same uszy, przez co na pewno wyglądałam teraz jak matrioszka.
Nie znosiłam takich cwaniackich typów i ich końskich zalotów. W restauracji dosyć się nasłuchałam wypalających czerwone plamy na policzkach tekstów.
Zerknęłam na starszego z ochroniarzy. Był wściekły. Zacisnął szczękę, jego przedramiona spięły się, tak że zauważyłam napięte mięśnie i ścięgna wystające spod rękawów białej koszuli. No pięknie... Jeden pożerał mnie wzrokiem, drugi chciał mnie nim zabić.
Co ja takiego zrobiłam?
Po skończonym posiłku z ulgą podniosłam się od stołu i podziękowałam, chcąc jak najszybciej opuścić jadalnię, w której atmosfera stała się tak gęsta, że aż dusząca. Wbiegłam po schodach i weszłam do gabinetu, a telefon rozdzwonił się niemal natychmiast. Drżącym palcem nacisnęłam zieloną słuchawkę.
— Rad jestem, pani Michalino, że rozsądku pani nie brakuje... — odezwał się mój tajemniczy "wybawca".
— Postawił mnie pan pod ścianą. Jeśli moja zgoda ma zapewnić bezpieczeństwo mojej rodzinie... Poza tym ja się jeszcze na nic nie zgodziłam. Chcę przedyskutować warunki... Co do zapewnienia bezpieczeństwa.
— Pani rodzice będą w takim układzie bezpieczni, ma pani moje słowo, gwarantuję to pani...
— A jaką z kolei może pan dać gwarancję mojego bezpieczeństwa? Skąd mam mieć pewność, że nie zrobi mi pan krzywdy?
— Pani Michalino... Nie sądzi pani, że gdybym chciał wyrządzić pani krzywdę, to zrobiłbym to już dawno temu nie bawiąc się w takie półśrodki? — obruszył się, ale jego słowa wcale mnie nie uspokoiły. — Zapewniam panią, że nie chce pani krzywdy. Chcę tylko współpracy.
Czułam, że jest w tym jakiś haczyk, jakiś podstęp, drugie dno...
— Widzi pani... skoro się już pani zgodziła, to jest jeszcze jedna sprawa...
— Tak?
Mężczyzna westchnął, jakby z trudem zbierał się do odpowiedzi.
— Otóż musi być pani świadoma, że jeśli przejdzie pani pozytywnie większość prób, będę dążył do tego, żeby została pani moją żoną... — oznajmił spokojnie, tak jakby rozmawiał o jutrzejszej pogodzie.
Zamurowało mnie. Co za cholerny manipulant! A więc o to mu od początku chodziło!
— Jak to... "będzie pan dążył"? Co to ma znaczyć? Dlaczego mówi mi pan o tym dopiero teraz?! — warknęłam, a grunt coraz bardziej sypał się pod moimi nogami.
— Bo wcześniej chciała pani opuścić mój dom, więc po cóż miałem pani o tym wspominać?
— Więc postanowił pan o tym wspomnieć już po mojej zgodzie! Jest pan wstrętnym manipulantem.
— Mówiłem już, ostateczny wybór należy do pani. Chce się pani wycofać? Droga wolna. Ale nie obiecuję, że pani wraz z rodzicami będzie bezpieczna...
— To jest szantaż! — krzyknęłam, zupełnie tracąc już panowanie nad sobą.
Mężczyzna z kolei był najzupełniej niezwruszony moimi krzykami.
— Nie. To jest propozycja zawarcia umowy. Nie wypada mi znów przypominać, ile mnie kosztowało sprowadzenie pani w bezpieczne miejsce.
— Czyli nie jest pan bezinteresownym rycerzem na białym koniu? Coś za coś, tak? Pan mnie wykupił, więc mam się odwdzięczyć... Wybaczy pan, ale to jest...
— Niech pani dobrze to rozważy. Ja zapewnię pani oraz pani rodzicom bezpieczeństwo, a pani w zamian za to zgodzi się przebywać w moim domu jakieś dwa miesiące i weźmie udział w sprawdzianie. Czy to tak wiele? Po tym czasie będę już wiedział, czy...
— Czy nadaje się na pańską żonę? Proszę wybaczyć, ale nie jestem zainteresowana pańską podejrzaną, dziwaczną, absurdalną... Ofertą — dokończyłam kulawo, ledwo dając radę sklecić zdania z powodu oburzenia, jakie mną owładnęło.
— Rozumiem, że może być to dla pani szok, ale jest to dla mnie bardzo ważna sprawa... Nie robiłbym tego, gdybym nie musiał...
— A ktoś panu każe? Po co te gierki, sprawdziany? Nie rozumiem tego. Do czego to wszystko ma zmierzać?
— Niestety nie mogę teraz tego pani powiedzieć. Być może za jakiś czas powiem pani więcej... Proszę mi zaufać. Nie zrobię pani krzywdy. Chodzi o naprawdę istotną sprawę, o której wolałbym na razie pani więcej nie mówić.
— Zdaje pan sobie sprawę z tego, jak to brzmi?
— Tak. To jak będzie? — rzucił, siląc się na beztroski ton. Ale wyczułam, że bardzo zależy mu na odpowiedzi. Tylko dlaczego? Co ukrywał? O jakiej sprawie mówił?
Dobra, wygląda na to że byłam w stanie się zgodzić na te jego dziwną propozycję, ale jeśli myślał, że zgodzę się zostać jego żoną, to się grubo mylił. To był jakiś absurd. Istne szaleństwo... Nie znam człowieka, a on chce się ze mną żenić. Cyrk! Telefon, który trzymałam w spoconej z nerwów dłoni zamilkł. W gabinecie nastała grobowa cisza, ale w mojej głowie brzęczało od tysięcy chaotycznych myśli, kłębiących się niczym rój wściekłych pszczół.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro