44. Rozdarcie
Maksymilian po zażyciu morfiny zasnął na kanapie. Przykryłam go kocem, upewniając się, że jest mu ciepło i wygodnie. Oddychał miarowo, leżąc na wznak, z głową przechyloną w kierunku oparcia. Miałam ochotę zanurzyć ręce w jego włosach, poczuć pod palcami dotyk jego zarostu i ciepłej skóry. Odsunęłam te pragnienia, zdusiłam je. Siedziałam więc na podłodze nieruchomo, opierając się głową o nogi zgięte w kolanach, co jakiś czas ocierając z policzków łzy, których nie potrafiłam powstrzymać.
Wpatrywałam się w spokojną twarz mężczyzny, próbując złożyć w całość rozrzucone myśli. A wszystkie krążyły wokół jednego, paskudnego słowa "śmierć". Nie chciałam, żeby umarł. Krwawiło mi serce na myśl, że prawdopodobnie za kilka lat odejdzie, zniknie. Nie zasługiwał na taki los! A jednak on i jego brat nosili na sobie to brzemię. Dziedzictwo przedwczesnej śmierci.
Miałam różne opcje do wyboru, ale czy wszystkie ostatecznie nie prowadziły do jednego? Do cierpienia, bólu, straty i żalu? Każdy wybór niósł konsekwencje. Rozważałam w głowie wszystkie za i przeciw. Jeśli zgodziłabym się na ślub i tym samym pomogła Rozdrażewskiemu odzyskać depozyt, nie groziłaby mu przynajmniej śmierć z rąk ludzi, którzy zabili Tukendorfa. Tylko że zostałabym żoną, a wkrótce później wdową ze złamanym sercem na całe życie. Może lepiej wycofać się już teraz? I spróbować żyć normalnie, spróbować o tym wszystkim zapomnieć?
Westchnęłam ciężko, tłumiąc jęk bezsilności ściśniętą w pięść dłonią. Kogo ja chciałam oszukać? Nie było możliwości, żebym potrafiła zapomnieć. W każdym scenariuszu czekało mnie cierpienie, co najwyżej w różnym nasileniu albo odwleczone w czasie.
Co zrobić? Jak się zachować?
Byłam wyczerpana. Zrównana z ziemią gorzkiej rzeczywistości. Przeorana aż do najgłębszych warstw psychiki. Okrutna prawda spadła na mnie znienacka, roztrzaskując wszystkie mrzonki i złudzenia. Ale nie uczucia. Patrząc teraz na Maksymiliana wiedziałam, że nie potrafię go znienawidzić. Owszem, skrzywdził mnie ukrywaniem prawdy. Miałam mu to za złe i nie potrafiłam przejść nad tym do porządku dziennego. Ale wciąż czułam, że jest mi bliski, mimo, że sam się wycofał. Po rozmowie przy kominku wyczułam w nim jakiś chłód i rezygnację. Tak jakby założył, że nie ma sensu mnie przekonywać. Rozumiałam to, chociaż była to bolesna demonstracja. Nie zamierzał mnie prosić. Nie zamierzał mnie nakłaniać. Był na to zbyt dumny, ale i zbyt honorowy. I wcale nie był egoistą, w przeciwieństwie do mnie.
Tak. Wszystko analizowałam pod kątem własnego cierpienia, własnych przeżyć i konsekwencji, które mogą dotknąć mnie, a nie jego. W swoim rozżaleniu skupiłam się przede wszystkim na sobie, zapominając o tym, że Maks cierpi równie mocno, a nawet jeszcze bardziej. Ile rzeczy od niego zależało? Ile projektów? Ilu ludzi na niego liczyło? On myślał o tym wszystkim, walczył do końca, chociaż nie miał z tego tak naprawdę nic.
Przysunęłam się do kanapy i delikatnie położyłam głowę na jego piersi, wsłuchując się w miarowy rytm serca. Ten głuchy dźwięk koił w dziwny sposób mój ból i smutek. Ogarniał mnie spokój. Słuchałam, jak serce Maksymiliana pompowało krew, utrzymując go przy życiu. Ile jeszcze uderzeń mu zostało? Czy naprawdę istniała możliwość przedłużenia mu życia? Czy wybaczyłabym sobie, jeślibym nie spróbowała go uratować? Czy wybaczyłabym sobie, jeślibym podjęła próbę, która by się nie powiodła?
Nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi we własnym sumieniu. Ale w głębi serca czułam, że jakkolwiek bym nie postąpiła, i tak będzie mnie to prześladować już zawsze. Chyba, że...
Nie. Nie mogłam tak zaryzykować. Zerwałam się i odsunęłam od śpiącego Maksa. Nawet nie drgnął. Morfina przytłumiła jego zmysły.
Udałam się do ciemnej i ponurej kuchni. Z tego wszystkiego zapomniałam zadzwonić do mamy. Pewnie razem z tatą już wrócili do domu. Zerknęłam na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia. O tej porze rodzice zwykle kładli się spać, ale przecież musiałam im chociaż napisać, że wszystko w porządku, żeby się nie zamartwiali. Chociaż tak naprawdę nic nie było w porządku.
W kuchni na stole Ludwik zostawił swój telefon. Pomyślałam, że na pewno nie miałby nic przeciwko, więc szybko napisałam uspokajającą wiadomość do mamy, zapewniając, że jutro zadzwonię. Dla pewności nagrałam się też na pocztę głosową.
I nagle mnie olśniło. Miałam przecież w ręku telefon i nikt nie mógł mnie podsłuchać! Sprawdziłam gorączkowo, czy urządzenie posiada dostęp do Internetu. Nacisnęłam ikonkę przeglądarki i z ulgą oraz rosnącą ekscytacją zauważyłam, że wszystko działało.
Maksymilian Rozdrażewski.
Wyskoczyło mnóstwo różnorakich wyników. Z pobieżnej lektury kilku artykułów dowiedziałam się, że Maks jest znanym w wielu kręgach filantropem, działaczem społecznym i jednym z dziesięciu najbogatszych ludzi w Polsce. Nic nowego i szokującego. Chociaż kiedy zobaczyłam jego wizerunek na stronie jednej z warszawskich uczelni, dotarło do mnie, że rzeczywiście jest profesorem. I to z całkiem sporym dorobkiem naukowym. Poczułam w żołądku chłód niepokoju i mdlących wyrzutów sumienia. Życie tak zasłużonego człowieka zależało od mojej decyzji. Świadomość wagi mojego wyboru jeszcze bardziej mi ciążyła. Nie mogłam od tego uciec. Mogłam się zgodzić, lub odmówić. Nic pomiędzy.
Żeby odciągnąć nieco myśli na inne tory i wrócić do nich z być może świeżą perspektywą postanowiłam wykorzystać dostęp do sieci w poszukiwaniu innych informacji.
Wpisałam w wyszukiwarce imię oraz nazwisko dawnego chłopaka i zaczęłam przeglądać wyniki. Już po minucie odnalazłam numer telefonu do Szymona. Serce zabiło mi szybko. Zerknęłam na godzinę. Może jeszcze nie śpi. Upewniłam się, że jestem sama, zamknęłam kuchenne drzwi, po czym zaznaczyłam numer i nacisnęłam ikonkę zielonej słuchawki.
Nie wiedziałam, po co dzwoniłam. To był impuls. Czułam irracjonalny strach, że odbierze, i jeszcze większy, że tego nie zrobi. Już miałam rezygnować, gdy po kilku sygnałach odebrał.
- Szymon Onyszkiewicz, słucham? - zapytał niepewnym głosem, który poznałam już po pierwszej sylabie, chociaż przez te pięć lat stał się niższy i głębszy. Przełknęłam nerwowo ślinę, opanowując drżenie całego ciała. Odchrząknęłam i zebrałam się w sobie.
- Cześć, Szymon - wydusiłam z trudem.
- Yyy... A kto mówi?
- To ja. Michalina... - zaczęłam nienaturalnie wysokim tonem.
- Michaśka! Boże! Gdzie ty jesteś? Szukam cię od kilku tygodni! Właściwie od kiedy zaginęłaś! - zawołał przejętym głosem. - Wiem, że rozstaliśmy się... Że zawaliłem. Ale miałem powód... Ojciec postawił ultimatum. Nie mogłem się mu sprzeciwić, wiesz jaki on jest. Nie popierał naszego związku. Od początku tego żałowałem, ale zachowałem się jak tchórz. Stwierdziłem, że i tak już nie mam u ciebie szans, więc już nawet nie próbowałem... Ale dość o mnie... Wszystko z tobą w porządku? Jesteś cała? Nic ci nie zrobił?
- Tak... Jestem cała. To znaczy... Nie do końca... - zaczęłam kręcić, nie wiedząc, co tak naprawdę chcę mu powiedzieć. Lawina przytłaczających uczuć odebrała mi zdolność rozumowania. Byłam w tym wszystkim sama. Wrzucona w wir wydarzeń, kręciłam się jak bezwolną marionetka. Z całej siły łaknęłam spokoju. Wrócić do czasu sprzed porwania. Do beztroskich czasów, kiedy z wolną głową i sercem spacerowałam po lubelskich parkach z Szymonem. Zaszlochałam z telefonem przyciśniętym do ucha, jakby był moją ostatnią deską ratunku.
- Jesteś teraz u tego faceta? - zapytał Szymon ostrym tonem, w którym wyczułam napięcie i niepokój.
- Tak... - potwierdziłam, nie widząc sensu w okłamywaniu go.
- Gdzie dokładnie? Przyjadę po ciebie... Czekaj tam na mnie, tylko powiedz, gdzie...
- Ale ja jestem we Francji... - zaczęłam tłumaczyć.
- Nosz kur... - zaklął połowicznie, w ostatniej chwili gryząc się w język. - Przepraszam... Po prostu nie spodziewałem się, że wywiózł cię za granicę - westchnął. - No nic... Posłuchaj mnie teraz uważnie - powiedział poważnym tonem.
- Ale...
- Posłuchaj. Jak się dowiedziałem, u kogo jesteś, postanowiłem trochę powęszyć. I do czegoś dotarłem... Ten facet jest podejrzany. Nie ufaj mu - oznajmił twardo.
- Dlaczego? - bąknęłam, wyłamując sobie palce w lewej dłoni, przyciskając ją do blatu.
- Trochę poszperałem, trochę popytałem i dowiedziałem się, że to stary kiejkuciarz.
- Że co?
- Kojarzysz nazwę Stare Kiejkuty? - zapytał konspiracyjnym tonem.
Chwilę szukałam w głowie informacji.
- No to jest ta miejscowość, w której za komuny była szkoła wywiadu...
- Dokładnie, a później ośrodek służył w podobnych celach - przerwał mi. - Pamiętasz sprawę tajnych więzień CIA w Polsce?
- No coś kojarzę. Było o tym głośno parę lat temu. Podobno torturowali tam kogoś... Nie pamiętam, wybacz ale co to ma wspólnego z Ma... Z Rozdrażewskim?
- Ma dużo wspólnego. Cała rzecz w tym, że Rozdrażewski tam wtedy pracował. A wcześniej jego ojciec. To jest służbowa szycha, Michaśka... Lepiej trzymać się od niego z daleka.
- Boże... Nie wiedziałam, że aż tak jest zamieszany w służby... Coś tam wspominał... Ale żadnych konkretów... - mówiłam, czując dziwne odrętwienie. Tak wiele tajemnic, tak wiele kłamstw. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, kim w istocie jest Maksymilian Rozdrażewski.
- No jasne, że ci nie powiedział. Bo nie ma się czym chwalić, nie? I lepiej nie zdradź się z tą wiedzą, dla własnego bezpieczeństwa. On może być niebezpieczny. Bardzo niebezpieczny. Słuchaj... Kiedy będziecie wracać? Będziesz mogła dać mi zawczasu znać?
- No nie wiem, Szymon... Nie chcę narobić problemów... Moi rodzice się z nim dogadali.
- Zaufaj mi. Chcesz się uwolnić od tego człowieka? Nie wiem, jaki układ jest między wami, ale możesz mi zaufać, chcę ci pomóc. Chcę tylko, żebyś wróciła bezpiecznie do domu. Zmartwiłem się, kiedy się dowiedziałem, że zniknęłaś. A potem dowiedziałem się od twojego ojca o tym Rozdrażewskim. Zacząłem szperać... Nie powinnaś się z nim zadawać. Podaj mi datę i miejsce przylotu. Odbiorę cię na lotnisku... Zaopiekuję się tobą.
Zawahałam się. Szymon wydawał się szczerze zmartwiony. Naprawdę mógł mi pomóc.
- Dobrze... Dam ci znać -
odpowiedziałam niepewnie, a po chwili podskoczyłam na krześle, słysząc jakieś kroki na korytarzu. - Muszę kończyć, pa...
Rozłączyłam się i wyprostowałam, przybierając na twarz neutralny wyraz. W kuchennych drzwiach pojawił się Maks.
- Z kim rozmawiałaś? - rzucił, wchodząc do kuchni i zapalając małe światełko przy kredensie.
- To moja sprawa... - odparłam trochę zbyt ostro.
Zacisnął szczęki i kiwnął głową. Podszedł do szafki i nalał sobie wody do szklanki. Ręce mu drżały.
- Lepiej ci już? - zapytałam cicho, odkładając telefon na blat stołu. Zauważyłam, że Maksymilian wodzi za nim wzrokiem. I na pewno spostrzegł moje drżące z nerwów dłonie.
- Tak... Dziękuję za pomoc - odparł, wypijając duszkiem wodę.
- Nie ma sprawy - odpowiedziałam nieco sztywnym tonem, uciekając wzrokiem w bok.
Teraz to ja go oszukiwałam. Nastała moja kolej w tym formującym się orszaku kłamstw. Bo na jednym zapewne się nie skończy. Jedno małe kłamstwo, a później kolejne, coraz większe, jak koła zębate w całej maszynerii wielkiego oszustwa. Spojrzałam mu w oczy, jednak nie potrafiłam wyznać prawdy. Rozmowa z Szymonem zasiała we mnie kolejne wątpliwości. A jeśli Szymon miał rację i lepiej było trzymać się od Rozdrażewskiego z daleka? W końcu nie chciałam wyrządzić mu krzywdy. Chciałam się jedynie uwolnić, wrócić do domu, wrócić do starego życia. Czy to tak wiele?
- Chcesz mi coś powiedzieć? - zapytał Maks, siadając na przeciwko mnie i przyglądając mi się z lekko przechyloną na bok głową.
- Ja... - zawahałam się, przez ułamek sekundy zawieszając wzrok na telefonie Ludwika. - Kiedy wracamy do Polski? - wypaliłam.
- Czemu pytasz?
- Tęsknię za rodziną. Chciałabym chociaż część świąt spędzić z nimi. Poza tym potrzebuje czasu, żeby wszystko przemyśleć - wypaliłam bez namysłu, starając się brzmieć przekonująco.
- Rozumiem... - odparł cicho, zaciskając nieznacznie usta. - W takim razie umówię lot na pojutrze.
Pokiwałam głową i zagryzłam wargi. Mogłam się jeszcze wycofać. Ale właściwie chyba lepiej się zabezpieczyć i dać znać Szymonowi? W razie gdyby Maksymilian na lotnisku zmienił zdanie.
Kiedy kwadrans później znów byłam sama, bo Rozdrażewski poszedł na górę do łazienki, napisałam SMS-a Szymonowi z datą i miejscem przylotu do Warszawy. Odbierze mnie na lotnisku, zawiezie do rodziców. Co jak co, ale kiedy zaginęłam, nie stał z boku tylko wziął się do poszukiwań. To chyba świadczyło o nim dobrze, że nie byłam mu obojętna...
A Mentor stracił moje zaufanie. Nie mogłam wierzyć w jego słowa. Musiałam odzyskać wolność. Chciałam znów decydować o sobie. Oswobodzić się spod jego nieustannej, wszechwładnej kontroli. Odetchnąć i znów żyć po swojemu.
Klamka zapadła.
***
Następnego dnia Maksymilian zabrał mnie na wycieczkę po rozświetlonym Megève. To miał być nasz ostatni dzień we Francji. Spodziewałam się, że Maks będzie mnie jeszcze przekonywał, prosił, przedstawiał argumenty. Jednak on milczał, krocząc obok mnie z rękami schowanymi w kieszeniach swojej czarnej kurtki.
Ja sama nie potrafiłam znaleźć żadnych odpowiednich do sytuacji słów. Między nami wszystko się zmieniło.
Spacerowaliśmy po wybrukowanym rynku, obserwując wysoką choinkę ufundowaną przez znaną jubilerską firmę. Wokół nas pary szły za rękę, ciesząc się beztroską. Oczy zapiekły mnie, kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym Maks zaledwie tydzień temu opowiedział mi trochę więcej o sobie. Czy cały czas udawał kogoś, kim nie jest? Czy grał i oszukiwał, żeby tylko dopiąć swojego celu?
- Michalino, chciałbym ci coś dać... - odezwał się, kiedy zatrzymaliśmy się tuż przy rozświetlonej złotym blaskiem choince.
- Ale... Maks... Ja nie mam nic dla ciebie, a przecież są twoje urodziny. Naprawdę... Nie musisz.
- Proszę, po prostu to przyjmij - przerwał mi łagodnie. - Chciałem ci to wręczyć w innych okolicznościach, z odpowiednim pytaniem... Ale cóż... - przełknął ślinę i wyjął z kieszeni czarne, welurowe pudełeczko, upstrzone malutkimi brylancikami przywodzącymi na myśl rozgwieżdżone nocne niebo. I moją sukienkę z balu.
- Nie... - wyszeptałam, jednak Maksymilian uciszył mnie, kładąc mi palec na ustach.
- To dla ciebie, od początku było tworzone z myślą o tobie. I nie oczekuję odpowiedzi, żadnej reakcji, wdzięczności. Po prostu zrób mi taki prezent i sama go przyjmij - uśmiechnął się, mrużąc oczy.
Wyciągnęłam drżącą dłoń, a Maksymilian położył na niej okrągłe pudełeczko.
- Nie mogę tego przyjąć. Przecież wiesz, że ja i ty...
- Wiem. Potraktuj to jako przeprosiny za wszystko, co ci zrobiłem. Nic mnie nie tłumaczy, ale wiedz, że ogromnie żałuję - wyszeptał. - Wierzysz mi?
W jego oczach dostrzegłam taki ból, że w moich natychmiast pojawiły się łzy. Stałam wpatrzona w jego twarz, jego lśniące dziwnym blaskiem błękitne lodowcowe oczy. Miałam wrażenie, jakby całe szczęście obecne niegdyś w jego spojrzeniu ulotniło się, rozdarło w szwach i rozsypało w proch.
- Otwórz - odezwał się, przerywając pełną napięcia, rozdzierającą ciszę między nami.
W środku był pierścionek z dość sporym diamentowym oczkiem, od którego odbijały się tysiące światełek, tworząc na brylancie iskrzącą taflę mieniących się złotem drobnych punkcików.
- Jest przepiękny... - westchnęłam drżącym głosem. - Ale naprawdę nie mogę go przyjąć - pokręciłam głową, przytłoczona nadmiarem emocji i wyrzutów sumienia.
- To tylko pamiątka. Żadna deklaracja. Nie bój się tego... Nie będę uważał cię za swoją narzeczoną - zażartował, a mnie nie wiedzieć czemu zabolały jego słowa.
Zamknęłam z głuchym dźwiękiem wieczko, walcząc z napływającymi do oczu łzami. Nie tak wyobrażałam sobie te święta. Nie tak wyobrażałam sobie nasze pożegnanie. Właściwie w ogóle nie wyobrażałam sobie rozstania, więc gdy przyszło co do czego, miałam wrażenie, jakbym nagle spadała w ciemną przepaść.
Ale tym właśnie był ten podarunek. Pożegnaniem, zamknięciem drzwi. Pojedyncza łza skapnęła z mojego policzka na szalik, a po chwili kolejne. Byłam w rozsypce i nie potrafiłam się pozbierać. Poczułam dotyk ciepłych palców Maksa, który otarł mi delikatnym ruchem łzy z zimnych od mrozu policzków.
- Tylko o dwie rzeczy chcę cię prosić, Michalino - wyszeptał z przejęciem.
Drgnęło mi serce, tak jakby pojawiła się w nim iskierka nadziei. Jednak szybko zgasła, kiedy usłyszałam, o co chciał mnie poprosić.
- Wybacz mi pewnego dnia. A jeśli już to zrobisz, rozwiń skrzydła i wznieś się wysoko. Zapomnij o tym, co złe. Zapamiętaj tylko to dobre. Obiecaj mi to - szepnął, pochylając się, tak że czułam jego ciepły oddech na twarzy.
Kiwnęłam głową i ścisnęłam go za rękę.
Już w tej chwili mu wybaczyłam.
Ale nie sobie.
***
Następnego dnia Ludwik przygotował pożegnalne śniadanie. Nawet do końca nie byłam świadoma, co jem, bo myślami byłam obecną gdzieś w kłębach burzowych chmur. Wstępna decyzja, którą podjęłam, przerażała mnie swoimi skutkami. Nawet przyszło mi do głowy, by napisać do Szymona i odwołać jego planowany przyjazd na lotnisko, ale nie było już czasu na telefony, pisane i usuwane ukradkowo SMS-y. Stchórzyłam, uciekłam od konsekwencji swojego wyboru nie robiąc nic, by im zapobiec. Zupełnie bez sensu, ale tak właśnie postąpiłam. Skupiłam się tylko na jednym. Przerwać tę sytuację. Zakończyć to wszystko.
Miałam wrażenie, że Ludwik coś podejrzewał. Podczas śniadania rzucał mi badawcze spojrzenia. O nic nie pytał. Nie komentował.
Kiedy już staliśmy z bagażami na ganku, przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił.
- Nie żałuj nas, Michalino. Nie patrz za siebie. Idź do przodu, wolna. Żyj - szepnął, a ja pomyślałam, że być może widzę go ostatni raz w życiu. Rozpłakałam się, nie będąc w stanie wykrztusić choć słowa.
Lot upłynął nam jak nocny koszmar. Wydawał się nigdy nie mieć końca, jednak nagle znaleźliśmy się nad polską ziemią, nagle samolot zaczął kołować nad lotniskiem i już chwilę później straż graniczna przeglądała nasze dokumenty i bagaże. Opuściliśmy terminal dla VIP-ów i ruszyliśmy korytarzem w stronę podziemnego parkingu, gdzie Fawor podstawił samochód szefa.
Nagle rozległy się krzyki, kiedy zza samochodów wyskoczyło kilku uzbrojonych i zamaskowanych mężczyzn w kamizelkach kuloodpornych. Wszystko działo się tak szybko.
- Policja! Ręce do góry! - krzyknął jeden z mężczyzn. Doskoczył z wyciągniętym karabinem w stronę Maksymiliana. - Na ziemię! Gleba! Już!
Poczułam czyjeś ręce wokół talii, odciągające mnie od całej sceny.
- Jest pan aresztowany pod zarzutem przetrzymywania uprowadzonej wbrew jej woli. Ma pan prawo zachować milczenie - poinformował policjant służbowym tonem, wypranym z jakichkolwiek emocji.
Przerażona i zrozpaczona obserwowałam, jak funkcjonariusz policji brutalnie przygwoździł Maksa do ziemi i skuł mu ręce kajdankami. Drugi przytrzymywał Rozdrażewskiemu głowę, chociaż ten wcale się nie wyrywał.
- Nie! To nieporozumienie! Zostawcie go! - krzyknęłam, jednak ktoś położył mi rękę na ustach, tłumiąc mój sprzeciw.
- Już dobrze, Michaśka. Już dobrze, jesteś bezpieczna. Spokojnie - Usłyszałam przy uchu głos Szymona.
- Ale on jest niewinny. Nie możecie go aresztować - załkałam. Nie miałam pojęcia, że Szymon wywinie taki numer.
- Spokojnie. Zabiorą go na komisariat. Zostanie przesłuchany. Ty również. Możesz wnieść przeciwko niemu oskarżenie. Zamkną go. Nie bój się, już nic ci nie grozi - mówił uspokajającym tonem, który tylko bardziej mnie rozsierdził.
Przez łzy zobaczyłam, że prowadzą Maksymiliana w stronę radiowozu.
- Maks! - krzyknęłam w rozpaczy.
Nie odwrócił się. Nie odezwał. Kroczył przed siebie pewnym krokiem. Dumny. Wyprostowany. Spokojny. Znikł mi z oczu kiedy zapakowali go do radiowozu.
Jak w transie pozwoliłam Szymonowi poprowadzić się do jego samochodu. Zapiął mi pasy i przyjrzał się z troską. A ja nie czułam nic prócz dojmujących wyrzutów sumienia.
Co ja najlepszego zrobiłam?
- Wypuścicie go, jeśli nie wniosę oskarżenia? - zapytałam, kiedy już nieco ochłonęłam.
- Zapewne tak. Ale sprawa jest podejrzana. Wygląda na to, jakby ci groził, żebyś nic nie mówiła. Albo jakby cię przekupił...
Pokręciłam głową i prychnęłam z wściekłością.
- Nie groził mi - warknęłam. - Nie mam zamiaru o nic go oskarżać. Uratował mnie... - wyszeptałam, a Szymon tylko popatrzył na mnie ze współczuciem, mrucząc coś o syndromie sztokholmskim.
Nie było sensu się spierać. I tak by nie zrozumiał. Moja relacja z Maksymilianem wymykała się wszelkim schematom i próżno byłoby ją tłumaczyć.
- Zawiozę cię do rodziców, a dopiero jutro na komisariat, dobrze? Musisz odpocząć.
Zgodziłam się, kiwając głową. Szymon wyjechał na prostą drogę na trasie Warszawa-Lublin i włączył radio.
W samochodzie rozbrzmiały dźwięki jakiejś ballady. Miałam wrażenie, jakby tekst płynął prosto z chorego, zranionego serca Maksymiliana Rozdrażewskiego.
Zapłakałam, kryjąc twarz w dłoniach, bo zrobiłam coś, czego będę żałować do końca życia.
Zabiłam w sobie miłość. Zabiłam ją w innym człowieku. I co z tego, że byłam wolna, skoro stałam się więźniem własnego sumienia?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro