9. Słowa
Po tym wszystkim, czego doświadczyłam w pałacu, nie potrafiłam dłużej w nim przebywać. Podjęłam decyzję już w momencie, kiedy Ludwik wyszedł z mojej sypialni, a później w rozmowie z Michaśką tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że szybki wyjazd to jedyne dobre wyjście. Michaśka uprosiła mnie, żebym została na ostatni dzień, bo chciała spędzić ze mną wieczór panieński. Zgodziłam się. Nie mogłam przecież pozwolić, żeby moja przyjaciółka nie miała panieńskiego przed swoim ślubem. Może i nie była to wymarzona przez nią impreza, może i nie wyglądała jak porządny wieczór panieński, ale przynajmniej dobrze się bawiłyśmy. Co prawda ja dopiero od momentu, kiedy opuściła nas pani Helenka. Ta urocza gaduła raczyła nas opowieściami o wspaniałych braciach Rozdrażewskich i wychwalała pod niebiosa kochanego Ludwika. Musiałam tam sterczeć i wysłuchiwać, jaki to on nie jest godzien współczucia romantyk i wrażliwiec. Prychałam pod nosem na te helenkowe zachwyty.
Następnego dnia Exe pomógł mi znieść bagaże do podstawionego pod drzwi samochodu. To on miał mnie odwieźć do Puław. Michaśka utuliła mnie jakbyśmy miały się nie spotkać co najmniej przez rok, a potem odwróciłam się i wsiadłam do samochodu.
Patrzyłam na zapłakaną twarz przyjaciółki, kiedy Exe obchodził samochód żeby siąść na miejscu kierowcy. Już miałam posłać jej całusa, ale zastygłam jak posąg na widok mężczyzny, który stanął w otwartych drzwiach wyjściowych. Przeszył mnie nagły prąd, gdy nasze spojrzenia na sekundę się zderzyły, a w następnej już siedziałam odwrócona, czując jakby serce zaraz miało wyskoczyć mi z piersi.
Exe zauważył moje zachowanie i natychmiast rozpalił silnik, po czym niezwłocznie ruszył żwirową alejką w stronę bramy. Nie obejrzałam się za siebie, ale czułam, że Ludwik Rozdrażewski odprowadził samochód wzrokiem. Wiedział, że to z jego powodu postanowiłam wyjechać. Pewnie był zły, że zrobiłam taką szopkę i nastawiłam Michalinę przeciwko niemu.
— Nie przejmuj się tym sk... Tym kretynem — odezwał się Exe. — Widziałem, jak się spięłaś na sam jego widok... Nie warto.
Te proste, oczywiste słowa przelały czarę goryczy. Łzy pociekły po moich policzkach, a moim ciałem wstrząsnął szloch. Drżącymi rękami wyjęłam chusteczkę i starałam szybko się uspokoić.
— Zabiję go — sarknął pod nosem ochroniarz, a jego całe ciało naprężyło się niebezpiecznie. Poczułam się mocno niekomfortowo.
— Przestań, Exe. Po prostu muszę się pozbierać. Zostaw go w spokoju, proszę... Nie rób głupstw — wychlipiałam przez cieknący nos.
— Obrona twojego honoru to nie głupstwo. Nie pozwolę, żeby ten łajdak jeszcze raz doprowadził cię do płaczu.
— Nie doprowadzi... Potrzebuję po prostu spokoju, czasu na poukładanie sobie wszystkiego na nowo. On nie ma wiele wspólnego z moim stanem...
— Nie kłam, Sandra... Wiem, że to on odpowiada za te łzy — wskazał podbródkiem na moją zapłakaną twarz. Dłonie zacisnął mocno na kierownicy.
— Exe... Obiecaj, że nic mu nie zrobisz. Twoja reakcja jest przesadzona. Powinieneś spuścić nieco z tonu, bo za bardzo się nakręcasz — powiedziałam, kiedy już się uspokoiłam.
Exe sapnął i zacisnął szczęki niczym rozjuszony byk. Odetchnął kilka razy głęboko, a jego postawa ciała wyrażała rozluźnienie.
— Masz rację. Przepraszam. Przestraszyłem cię?
— Jeśli mam być szczera, to tak...
— Przepraszam. Po prostu bardzo mi na tobie zależy.
— Rozumiem... W porządku — mruknęłam z zakłopotaniem.
Nie miałam pojęcia, co mogłabym jeszcze dodać. Nie chciałam sprawiać mu przykrości ani ponownie denerwować, więc milczałam, nie odpowiadając na jego deklaracje. Uciekłam wzrokiem gdzieś za szybę, udając że wpatruję się w mijane krajobrazy, jednak tak naprawdę wcale ich nie widziałam. Moje myśli prześladował inny widok. Wspomnienie. Krótkie jak uderzenie błyskawicy. Jeden strzał. Spojrzenie. Sekunda. Prąd.
Co dostrzegłam w jego oczach? Jakiś cień, smutek... Niemą prośbę. Cokolwiek to było, zapewne nie będzie mi dane się dowiedzieć, więc nie powinnam zaprzątać sobie tym głowy, w której i tak znajdowało się już dość innych problemów.
Exe zmienił temat. Pytał o moje plany na najbliższe tygodnie. Radził w sprawie treningów. Sugerował, żebym w tym czasie zadbała o pożywną, pełnowartościową dietę. Nie śmiałam się sprzeczać czy podważać jego pomysłów. Miał chłop rację. Powinnam dobrze się odżywiać. Ćwiczyć. Trenować. Exe poradził mi też relaksację, jednak nie wchodził zbytnio w szczegóły technik. Twierdził, że powinnam po prostu robić to, co sprawia mi przyjemność i daje odpocząć ciału i umysłowi.
Droga upłynęła nam na jakichś niezobowiązujących gadkach-szmatkach i szczerze miałam już dosyć tej podróży. Z całą sympatią dla Exe, facet nie był w moim typie, a świadomość tego, że ja jestem w jego, skutecznie zniechęcała mnie do dłuższego przebywania w jego obecności. Kiedy dojechaliśmy pod mój blok, Exe wyszedł i wniósł mi walizkę na trzecie piętro. Zaprosiłam go na herbatę ale uprzejmie odmówił, po czym pochylił się, jakby miał zamiar mnie pocałować. W ostatniej chwili odwróciłam głowę, tak że jego usta wylądowały na moim policzku.
— Sandra... Ja...
— Exe... Przykro mi. Nie jestem gotowa. Nie chcę ci dawać nadziei. Jesteś wspaniałym człowiekiem, dziękuję ci za wszystko... — wyrzuciłam z siebie, czując ogromne zażenowanie zaistniałą sytuacją.
Exe przez długą chwilę wpatrywał się w moje oczy, jakby chciał odszukać w nich całą prawdę.
— Rozumiem — mruknął i pogładził mnie czule po policzku.
Ten gest nie wywołał we mnie żadnych iskier, dreszczy, nawet lekkiego przyspieszenia bicia serca.
— Przykro mi, naprawdę — wyszeptałam, po czym wspięłam się na palce i złożyłam na policzku mężczyzny krótki pocałunek. Właściwie cmoknięcie.
Zrozumiał. Chrząknął i wymamrotał jakieś słowa pożegnania, a następnie odwrócił się i ruszył w dół po schodach.
Wsunęłam klucz w drzwi i weszłam do mieszkania, w którym pachniało plackami ziemniaczanymi. Skwierczały radośnie w kuchni, skąd dobiegały głosy roześmianej mamy oraz jednej z moich sióstr, Amandy. Moja mama miała dość specyficzny gust co do imion, zresztą sama nosiła oryginalne: Jaśmina. Siostry nazywały się kolejno: Amanda, Syntia, Mirella i ja... Tak. Ja też otrzymałam dziwaczne imię, które nie tak dawno zmieniłam w urzędzie. Nie mogłam znieść tego, że matka nadała mi imię Kasandra. Skróciłam je do Sandry kiedy osiągnęłam pełnoletniość i tak zostało do dzisiaj. Niewiele osób wiedziało, że to skrót. I tak miało pozostać.
— O, Kasandra, jesteś! — zawołała mama, która oczywiście wciąż używała tej znienawidzonej przeze mnie, pełnej wersji imienia. — Wróciłaś wcześniej? Siadaj, zaraz ci nałożę placków. Super wyszły. Chrupiące — zachęcała, całując mnie w czoło na powitanie.
— A nałóż mi z kilka, kiszki mi marsza grają — westchnęłam i uściskałam Amandę.
Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak mi ich brakowało. Siostry miały już swoje rodziny i wpadały do nas od czasu do czasu. Tylko ja zostałam na szarym końcu, jako najmłodsza z czwórki.
— Chcesz sosu czosnkowego? — zapytała mama.
— Pewnie — odparłam obojętnym tonem i zasiadłam przy stole.
— A tobie co się stało w ręce? — zawołała mama stawiając przede mną talerz placków. Jej wzrok utkwiony był w moich zabandażowanych dłoniach, z których w jednym miejscu, tam, gdzie skaleczyłam się nożem, przeciekło trochę krwi.
— A, to... To jest... To był wypadek, przewróciłam się — skłamałam, nie patrząc matce i siostrze w oczy.
— Wypadek? Nie wygląda mi to na wypadek. Niby jak żeś to sobie zrobiła? Wsadziłaś ręce do tostera czy jak? Kasandra! — warknęła siostra, używając swojego ostrego tonu przed którym w dzieciństwie mocno drżałam.
— Amanda, weź daj mi spokój... — burknęłam, zabierając się za placki. Wepchnęłam ogromny kawał do ust żeby uwolnić się od konieczności rozmowy. Jak tylko przełknęłam, natychmiast wpakowałam w siebie kolejny kęs.
— Jak tam było? Powiesz coś? — zagadnęła mama, stawiając na blacie kubek ze świeżo zalaną kawą mieloną. W całej kuchni rozniósł się cudowny aromat.
— Mhm, zaraz wam opowiem... Mi też zrobisz? — poprosiłam, na co mama od razu doskoczyła do dzbanka. Kawa oznaczała jedno w naszym domu. Pogaduchy.
Kiedy już wszystkie uzbrojone byłyśmy w klasyczną fusiarę z cukrem, mama i siostra obsiadły mnie, utkwiwszy wygłodniały rewelacji wzrok w mojej twarzy.
— No więc mieszkałam w pałacu — zaczęłam.
— To już wiemy.
— Pomogłam Michaśce wybrać suknię i załatwić inne sprawy — dodałam.
— A ten jej narzeczony? Jaki on jest? W internecie różne rzeczy o nim piszą.
— W internecie piszą bzdury. Tak naprawdę on jest... Cóż... Idealny. Przynajmniej takie sprawia wrażenie. Miły, kulturalny, przystojny i bogaty. Po całym pałacu chodzą ochroniarze, tak jak i wokoło...
— O, robi się coraz ciekawiej. Poznałaś jakiegoś? Ten mięśniak, co cię przywiózł też jest ochroniarzem? — zapytała Amanda, a w jej głosie dało się wyczuć niezdrowe podekscytowanie.
— Tak... Ale wybijcie sobie z głowy te głupie myśli. Nic między nami nie było, nie ma i nie będzie. Nie mój typ. Zresztą nie w głowie mi żadne takie atrakcje — westchnęłam, upijając łyk mocnej kawy.
— No tak... Czyli wszystko się udało — uśmiechnęła się mama.
— Racja. Za niecałe dwa tygodnie ślub. Na początku maja.
— A w czym pójdziesz? I z kim? — zapytała siostra.
— Jeszcze nie wiem w czym. I z nikim — burknęłam.
— Może zaproś jakiegoś kolegę... Zawsze to raźniej.
— Nie.
Mama z siostrą postanowiły odpuścić. Znały mnie całe życie i wiedziały, że łatwo nie zmieniam zdania. Pomogłam im posprzątać po obiedzie i udałam się do swojego pokoju. Podczas mojej nieobecności mama zrobiła w nim generalne porządki. Wszystko lśniło i pachniało świeżością. Zwinęłam się w kłębek na łóżku i łzami wylałam z siebie ból i gorycz. Łkałam w poduszkę, żeby nikt niczego nie usłyszał. Bolało jak cholera. Wszystko mnie w środku bolało.
************
Obudziłam się o piątej rano, bo zdążyłam już przywyknąć do wczesnych pobudek na trening z Egzekutorem. Powlokłam się do łazienki i spojrzałam w lustro. Zapuchnięta twarz. Potargane włosy. Poziom piękna — zerowy. Poziom samopoczucia — poniżej zera. Gdyby mnie ktoś teraz namalował, stworzyłby obraz nędzy i rozpaczy.
Ogarnęłam się na tyle, na ile się dało i z poczuciem beznadziei poczłapałam do kuchni. Wlałam w siebie kubek kawy i wcisnęłam do tego kawałek suchej chałki. Czas na trening, cieniasie.
Wsunęłam na stopy buty sportowe, sięgnęłam po siatkę z puchatymi kapciami i zbiegłam na dół. Ominęłam wzrokiem miejsce na parkingu, gdzie prawie trzy tygodnie temu zatrzymał się fagas. Już zawsze będzie mi się z nim kojarzyć. Tak jak i wiele innych rzeczy. Podeszłam do kosza i wrzuciłam do niego torbę z klapkami. Gdyby można było wyrzucić wspomnienia, zrobiłabym to bez zastanawiania się.
Pobiegłam do pobliskiego parku i okrążyłam nasze blokowisko, a następnie skierowałam się w stronę rzeki. Dwadzieścia minut biegu i byłam na miejscu. Widok płynącej Wisły zawsze mnie uspokajał i często zachodziłam nad jej brzeg. Usiadłam na piasku, oddychając ciężko po wysiłku. Moja kondycja wciąż nie była najlepsza, ale dzięki poradom Exe i ćwiczeniom pod jego okiem przestałam prezentować poziom denny, godny największego nerda siedzącego dniami i nocami przed kompem.
Wdychałam woń płynącej rzeki, obserwowałam jej nurt, gdzieniegdzie pojawiające się wiry... Było to w jakiś sposób hipnotyzujące. Zadrżałam, kiedy moją mokrą od potu skórę owiał chłodny, poranny wiatr. Wstałam więc, otrzepałam tyłek z piasku, poprawiłam bluzę i ruszyłam w drogę powrotną.
***
Dni powoli mijały jeden za drugim. Michaśka codziennie dzwoniła. Chyba żeby upewnić się, że wszystko ze mną w porządku i nic sobie nie zrobiłam. Nie dziwiłam się jej zaniepokojeniu. W końcu sama zdarłam sobie pięści do krwi, zdradzając tym skłonność do autodestrukcji. Obiecałam sama sobie, że nigdy już nie pozwolę na taką utratę kontroli nad życiem. Przestraszyłam się tego, co mogłam zrobić. Nie posłuchałam jednak Maksa i nie poszłam do pani psycholog. Stwierdziłam, że żadne słowa nie są w stanie mi teraz pomóc.
Myliłam się. Były słowa, które mogły podnieść mnie z dna. Pewnego dnia wróciłam z południowej przebieżki i przed drzwiami mieszkania zastałam kuriera.
— Przepraszam, a pan do kogo?
— Do szanownej pani Sandry Jaworskiej. Przesyłkę mam. Od Michaliny Domańskiej.
— Tak. To dla mnie — odparłam, wyciągając z kieszeni dowód osobisty.
— Zatem tylko podpis tutaj poproszę i oddaje paczuszkę w pani rączki.
— Dzięki... — mruknęłam, po czym z paczką pod pachą weszłam do mieszkania. Czyżbym czegoś zapomniała z pałacu?
Zdjęłam buty i pospiesznie wpadłam do pokoju. Rozerwałam papier bąbelkowej koperty, z której wypadła kartka i czarny, welurowy woreczek zawiązany wstążką. Co u licha? Zerknęłam na dołączoną kartkę.
Wybacz, Kochana. Pozwoliłam Ludwikowi użyć mojego nazwiska, bo inaczej pewnie nie odebrałabyś tej przesyłki. Zajrzyj do środka, proszę Cię. Zapewniam, że nie ja to wymyśliłam i przysięgam, że nic nie mówiłam, tak samo Maks. Ściskam i pozdrawiam.
Michalina
Zmarszczyłam brwi i sięgnęłam po aksamitny woreczek. Z mocno bijącym sercem, drżącymi rękami rozwiązałam tasiemkę. Na mój podołek wypadła elegancka koperta i zapakowane w złoty papier podłużne pudełeczko z jakąś ciężka zawartością. Przez chwilę walczyłam ze sobą, żeby rozedrzeć kopertę na strzępy i nigdy nie czytać tego, co się w niej znajdowało, ale ciekawość ostatecznie zwyciężyła. Wyjęłam z koperty kartkę eleganckiego papieru listowego, na którym pochyłym pismem było napisane kilkanaście zdań.
Sandro,
wiem, że powinienem to zrobić stojąc przed Tobą i patrząc Ci w oczy ale rozumiem, że nie zniosłabyś mojego widoku, tak jak i głosu. Nie miałem i nie mam wątpliwości, że nie zasłużyłaś nawet na jedno krytyczne słowo, które padło z moich ust. Wyrządziłem Ci ogromną krzywdę, czego bardzo żałuję. Nie zwykłem nikogo o nic prosić, ale tym razem to robię. Proszę, przyjmij moje przeprosiny. Nie śmiałbym oczekiwać przebaczenia, liczę tylko na to, że wyrzucisz moje słowa z głowy i zechcesz uznać je za garść niewartych wspomnienia kłamstw. Proszę Cię też o to, byś zechciała przyjąć moje zadośćuczynienie za brutalne potraktowanie Twoich bagaży i stłuczenie perfum. Szukałem podobnych, które najlepiej oddałyby Twoją kokosową słodycz. Mam nadzieję, że kiedyś Twój ból minie na tyle, że będziesz w stanie ich użyć.
Nic mnie nie tłumaczy, bo zachowałem się jak największy cham i łajdak. Chciałem Cię do siebie zniechęcić, i cel osiągnąłem, ale niestety Twoim kosztem. Przykro mi, że będziesz musiała jeszcze raz mnie zobaczyć na ślubie. Obiecuję, że po wszystkim uwolnię Cię raz na zawsze od mojego towarzystwa.
Ludwik Rozdrażewski
Przez długą chwilę siedziałam jak skamieniała, ściskając w rękach list od fagasa. W głowie szumiało mi od nadmiaru myśli. Co to miało niby znaczyć? Jeszcze nie wiedziałam, co mam o tym myśleć, ale ten nieznośny ciężar na sercu jakby zelżał, a pojawił się inny...
Nagle drzwi do mojego pokoju otworzyły się i do środka tanecznym krokiem władowała się siostra.
— Kasandro, idziemy dzisiaj na zakupy. Został tylko tydzień. Czas kupić ci porządną suknię. I nie z jakiejś sieciówki. Idziemy do tego sklepu Martusi, gdzie mają ekskluzywne włoskie... — urwała, gapiąc się na rozwalone na łóżku rzeczy. — Co tam masz? Co to za złote cacuszko?
— Zostaw... — zaprotestowałam, ale Amanda była szybsza.
W bordowych szponach już trzymała złoty kartonik.
— Dostałaś to? Czemu nie otwierasz?
— Bo... Ej!
Amanda wyrwała mi z ręki list, przeczytała go pobieżne, rzuciła z powrotem na łóżko i bez dalszych ceregieli rozerwała złote opakowanie, z którego wyciągnęła jakieś zafoliowane pudełeczko.
— O, stara... Wow... — wydusiła, patrząc na to, co trzymała w dłoni.
— Co to?
— Nie wierzę... — powachlowała się teatralnie ręką. — To są cholernie drogie perfumy. Widziałam kiedyś w takim zestawieniu luksusowych zapachów świata... Kasandra, ty kokieciaro... Zawróciłaś temu... Ludwikowi w głowie. Ot co — powiedziała i puściła mi perskie oko. Prychnęłam pod nosem.
Wzruszyłam ramionami i zaczęłam sprzątać cały rozgardiasz na łóżku jakby to, co powiedziała Amanda wcale mnie nie ruszyło.
— Mogę otworzyć? — zapytała jak małe dziecko.
— Możesz sobie to wziąć. Nie użyję ich.
— Daj spokój. Wiesz, co ja ci powiem? Otóż moja droga, wyjaśnię ci, co oznacza taki list — wskazała palcem na zapisaną kartkę — i taki prezent od faceta. Prosta dedukcja. Zależy mu na tobie. Bardzo, ale to bardzo — poruszyła sugestywnie brwiami.
— Daj spokój. Po prostu zagłusza wyrzuty sumienia — sprostowałam z kwaśną miną.
— To też. Ale nie tylko. Słuchaj, znam się na facetach lepiej od ciebie. Ja nigdy nie dostałam listu, nie mówiąc już o perfumach, i to takich! Patrz, co jest na nich napisane...
Spojrzałam znudzonym wzrokiem na wyryte w złocie słowa, oczywiście po francusku i uniosłam brwi.
voulez-vous coucher avec moi
— No i? Co to niby ma znaczyć?
Siostra zamiast odpowiedzieć, zaśpiewała łamanym francuskim robiąc przy tym tak głupie miny, że miałam ochotę parsknąć śmiechem i walnąć ją czymś po głowie.
— Voulez-vous coucher avec moi, ce soir... Wiesz co to znaczy?
— Nie.
— W bezpośrednim tłumaczeniu brzmiałoby to mniej więcej tak: Czy zechciałaby pani pójść ze mną do łóżka? — wyszeptała podekscytowanym szeptem i zapiszczała z uciechy.
— Żartujesz...
— Nie. Oj, Kasandra... Facet ewidentnie cię podrywa.
Zębami rozerwała niecierpliwie folię i ze złotej, wytłaczanej w jakiś wzór szkatułki wyjęła flakonik, wyglądający sam w sobie jak istne dzieło sztuki. Amanda chciwie dobrała się do ozdobnego korka, po czym psiknęła perfumami w powietrze.
— Uuu... Tu jest jakby luksusowo... — mruknęła, zginając komicznie rękę i robiąc minę lalki barbie.
— Przestań — warknęłam, ale nie mogłam powstrzymać się od parsknięcia śmiechem.
— Jeśli facet kupuję ci TAKIE perfumy, to wiedz, że coś się dzieje — westchnęła siostra po czym z widoczną rozkoszą wciągnęła nosem zapach, którego opary dotarły również do mnie.
Pachniały jak kokosowy deser oblany sosem waniliowym i czymś jedwabiście kremowym i miękkim, ale na koniec wyczuwało się coś pieprznego, ostrego, jednym słowem zmysłowego i seksownego.
Nigdy nie miałam takich perfum. Wszystkie inne wydały mi się w tej chwili nędzną imitacją sztuki perfumiarskiej. Musiałam przyznać, że te przysłane przez Ludwika zostawiały daleko w tyle każdy zapach, który dotychczas mi się podobał. Zarumieniłam się chyba aż po cebulki włosów.
— No, kochana, sexi... Będę pożyczać — westchnęła Amanda.
— Możesz sobie je wziąć — rzuciłam, siląc się na obojętny ton.
— Nie. Ty pierwsza ich użyjesz. Na to całe wesele.
— Nie mam zamiaru — burknęłam ponownie.
— Właśnie, że użyjesz, a temu fagasowi aż wszystko...
— Dobra już. Skończ, Mendo.
— To co, jedziemy po kieckę? Zadzwoniłam do kumpeli. Ona ma taki elegancki outlecik, spodoba ci się. No już. Ubieraj się. Masz dziesięć minut — rzuciła, po czym ze czcią odstawiła złoty flakonik perfum na półkę. W reprezentacyjnym miejscu rzecz jasna. Pasował do mojego pokoju jak kwiatek do kożucha.
Przewróciłam oczami i padłam bez sił na łóżko. Myśl o kupowaniu sukienki napawała mnie dziwnym lękiem. Jakbym już z góry wiedziała, że cokolwiek założę będę wyglądać źle.
Nie mogłam jednak zawieść Michaśki. Byłam druhną i musiałam ubrać się jak przystało na moją funkcję. Nie mogłam narobić jej wstydu przychodząc w jakimś worku na kartofle.
Pół godziny później krążyłyśmy już po sklepie w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się na ślub.
— Słuchaj, Kasandra... Musi to być coś, w czym będziesz wyglądać jak bogini, żeby temu twojemu fagasowi szczęka opadła, a coś innego się...
— Amanda! — syknęłam i zatkałam jej usta dłonią, uciszając siostrę.
Przeglądała sukienki na wieszakach, aż w końcu wyjęła coś w głębokim, śliwkowym fiolecie wpadającym w bordo.
— Kasandra... Chyba mam coś, co się nada... I są do tego rękawiczki, zakryjesz nimi te paskudne strupy...
Oczy jej się zaświeciły, kiedy pokazała mi swoje znalezisko. Na moje usta wypłynął uśmieszek, którego nie potrafiłam powstrzymać. Siostra zanuciła piosenkę z tym zawstydzającym francuskim tekstem i zaciągnęła mnie do przymierzalni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro