Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8. Trucizna

Każdej nocy wszystko wewnątrz mnie stawało się boleśnie tkliwe, a myśli spowijały trujące opary wspomnień. Z kolei każdy dzień wymagał ode mnie zakładania maski na twarz. Tak by nie sprawiać wrażenia słabej i pokonanej, chociaż w środku właśnie tak wyglądała rzeczywistość. Byłam niczym wrak roztrzaskanego samochodu na złomowisku. Z rozbitym silnikiem nadawał się tylko do kasacji.

Incydent w kuchni przywołał odczucia, które od kilku miesięcy spychałam w kąt świadomości. Tak naprawdę zapomniałam, że jeszcze takowe posiadam. Byłam przekonana o tym, że strach, który tkwił wewnątrz mnie nie pozwoli mi na cielesną bliskość z żadnym mężczyzną. A przecież z Ludwikiem totalnie się zapomniałam i zatraciłam. Nie wiedziałam, co mam o tym sądzić. Z jednej strony wyrzucałam sobie to, co się stało. To ja zainicjowałam pocałunek, nieważne z jakich pobudek. I musiałam przyznać sama przed sobą, że w tamtym momencie przepadłam. Teraz czułam do siebie pogardę i obrzydzenie, bo lgnęłam do faceta, który mnie przecież niejednokrotnie poniżył i upokorzył. Co było ze mną nie tak?

Westchnęłam i zaklęłam pod nosem, odgarniając potargane włosy do tyłu. Może to jakiś syndrom osoby skrzywdzonej? Może w jakiś chory, pokrętny sposób szukałam takiej toksycznej relacji? A może po prostu ciągnęło mnie do Ludwika wbrew wszystkiemu, bo był najbardziej pociągającym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałam? Tylko że jego serce było równie mocno przesycone goryczą jak moje. Może stąd brało się to niezrozumiałe przyciąganie? Nie umiałam rozeznać się we własnych uczuciach i pragnieniach. Przerastało mnie to. Przerażało. I co najgorsze nie dawało spokoju nawet podczas niespokojnego snu, w który zapadało moje wycieńczone zatrutą przeszłością ciało. Po kilku godzinach tej męczarni nie mogłam dłużej znieść bezczynności i wciąż nawracających jaskrawych obrazów.

Oślepiające czerwone światła. Mrok. Światła. Mrok i on. A potem ból i obleśny dotyk, zadymiony oddech, ekran ze zdjęciami Michaśki... Kiedy zamykałam oczy by ich nie widzieć, on stawał się bardziej brutalny... Jeszcze wiele dni minęło, zanim potrafiłam złączyć powieki bez paraliżującego strachu.

Wciągnęłam na siebie dresy i opuściłam ciemny pokój, w którym już zaczynałam się dusić. Potrzebowałam odetchnąć, wyrwać się z kręgu ponurych rozmyślań. Chciałam zająć się czymkolwiek, co pozwoliłoby mi oderwać myśli od oślizgłych obrazów nawiedzających mnie tej nocy silniej i intensywniej niż w ciągu tych wszystkich miesięcy.

Czułam wściekłość na Ludwika, tak jakby to on był winien temu, co się stało nie tylko poprzedniego wieczora, ale też poprzedniej jesieni. Jakby teraz to on odpowiadał za cały ból w moim życiu. Bo tylko on mógł go usunąć, a nie chciał. Wolał dodawać mi ran i blizn na i tak już poharatanym sercu. Jak to możliwe, że po dwóch tygodniach od poznania tego mężczyzny nie potrafiłam przestać o nim myśleć? Wciąż rozpamiętywałam jego usta na swoich, przedsmak tego, co moglibyśmy mieć, gdybyśmy oboje byli normalni. A nie tak popierdzieleni jak teraz.

Spojrzałam na bladofioletowe niebo rozciągające się ponad moją głową. Śpiew durnych ptaków wwiercał się w moje uszy. Przyroda świergoliła sobie beztrosko, mając gdzieś mój ból. I to się nazywa równowaga? Harmonia? Wszystko, co składało się na piękno tego miejsca wprawiało mnie w jeszcze większe poczucie niesprawiedliwości. Zerwałam się nagle do biegu, chcąc uciec jak najdalej od myśli, od czucia, od wspomnień i teraźniejszości.  Bezrefleksyjnie okrążyłam pałac kilka razy wraz z ogromnym parkiem na tyłach bydynku. Nie panowałam nad tym, co robię. Tak jakbym działała na automacie. Kiedy zupełnie wyczerpana znalazłam się w najbardziej odległym zakątku ogrodu, skąd rozpościerał się widok na pobliskie wzgórza, pozwoliłam łzom wydostać się na zewnątrz. Były zatrute, jak cała ja.

Moja dusza stanowiła skażony teren. Jak po wybuchu nuklearnym. Teraz następował powolny niekontrolowany rozpad atomów serca. Bolało jak diabli. To wszystko stanowiło esencję trucizny. Zło. Ten psychopata gwałciciel był do szpiku kości przeżarty złem. Wszystko przez to pierdolone zło. Ludzka skłonność do grzechu prowadziła do cierpienia. Ludzie ranią siebie, ranią innych, a najgorzej, gdy za ich czynami stoi pragnienie zła. Nienawidziłam zła od zawsze, w sobie i w innych. Nienawidziłam, unikałam, aż niespodziewanie zmiotło mnie za jednym zamachem. Wszystko przez tego skurwysyna...

Wydarłam się jak zranione zwierzę i zaczęłam okładać pięściami pień drzewa, wkładając w to całą wściekłość kumulowaną od wielu tygodni. Ból ciała zamieniał się w ulgę na duszy, ale chyba tylko pozorną. Co z tego? Z każdym ciosem, z każdym zdartym palcem czułam wypływające ze mnie żal i gorycz. Padłam bez sił na wilgotną wiosenną trawę, kojąc ból zdartych do krwi rąk w jej miękkim chłodzie.

Szloch wstrząsnął moim ciałem, kiedy po prostu pozwoliłam sobie na płacz. Nie tłumiony jak zwykle. Nie zduszony aby nikt nie usłyszał jak cierpię. Wyłam i krzyczałam ponad siebie, donikąd. Nikt mnie nie słyszał i mój wrzask przepełniony porażką nie miał znaczenia. Straciłam panowanie nad wszystkim. Nad swoim życiem. Nad swoim ciałem i umysłem. Przestałam być sobą, a stałam się jakąś wydmuszką usiłującą udawać, że wszystko gra. A tak naprawdę każda nuta tej melodii była fałszywa.

Nie czekała mnie żadna przyszłość. Chyba tylko popierdzielona jak cała ja. Moją wartość określało tylko to, co mogłam zrobić dla innych. Przyjechałam tu dla Michaśki, bo jedyne, co nadawało jeszcze sens mojemu życiu to przynajmniej być dla kogoś pomocą i wsparciem. Ja już byłam skreślona. Nie czekało mnie już nic dobrego poza szczęściem przyjaciółki. Z tą myślą pozbierałam się z trawy, ocierając dłońmi zapuchniętą i zalaną łzami twarz. Rany zapiekły. Krew rozmazała się na policzkach i zmieszała ze łzami. Przez chwilę znów wróciły przebłyski wspomnień...

Kuliłam się teraz identycznie jak u tego psychopaty w piwnicy, kiedy po raz pierwszy wdarł się we mnie, a potem kolejny raz i kolejny... Moje mięśnie spięły się boleśnie na wspomnienie tamtych najmroczniejszych chwil.

— Nienawidzę cię! — wyszlochałam zdartym głosem. — Nienawidzę cię... Co mi po twojej śmierci... Jak nadal żyjesz w mojej głowie...

Podniosłam się z ziemi i spojrzałam na swoje pokaleczone knykcie. Opatrunek wykonany przez Ludwika leżał zakrwawiony gdzieś na ziemi.  Poszarpana skóra wokół niezliczonych ran odstawała jak w rozdartym materiale, a pomiędzy kawałkami żywej tkaniny sączyła się krew. Skaleczenie na palcu rozryte było jak świeżo przeorane pole. Pulsowało bólem i gorącym pieczeniem. Krew... Nadal przez niego krwawiłam. Wciąż mnie niszczył. Oddychałam szybko rześkim porannym powietrzem. Słońce już unosiło się nad horyzontem. Może i było piękne. Ale mnie to nie obchodziło. Co mi po tym pięknie? Tak jak i po pięknie śpiewu ptaków czy muzyki... To nie było już dla mnie. I nigdy nie będzie... Jakby na tę myśl obraz przed moimi oczami zasnuwał się ciemnością. Wszystkie moje dni były jak jedna długa, niekończąca się noc. Mój żołądek skurczył się boleśnie i pochyliłam się, wymiotując gorzką żółcią. Wyplułam resztki wymiocin i znów bez siły osunęłam się na trawę. Byłam żałosna i nic nie warta.

Zapadł już zmierzch, a przecież dopiero świt... Nie, to ja zapadłam się w mrok... Przestałam widzieć cokolwiek. A po chwili przestałam nawet czuć cokolwiek.

Ocknęłam się w czyichś ramionach. Dlaczego pragnęłam, żeby należały do mężczyzny, którego z serca nienawidziłam?

— Ludwik? — wyszeptałam, wciąż nie otwierając oczu.

— Nie, to ja... Exe. To przez niego? — syknął, słabo tłumiąc zdenerwowanie w głosie. — Przez niego to sobie zrobiłaś? Zabiję go! — wychrypiał tym swoim niskim, przerażającym głosem. Wyczułam, że jego ramiona zadrżały i spięły się agresywnie.

— Nie... — szepnęłam słabo.

— Powiedz mi... Kto cię znowu skrzywdził? Jeśli ten popapraniec, to jestem w stanie stłuc go na miazgę, nawet jeśli po tym będę musiał odejść ze służby.

— Nie — zaprotestowałam zachrypniętym głosem. — To ja. Ja sama...

Byłam tak osłabiona, że nie było mnie stać na więcej protestów. Biernie pozwoliłam, żeby Exe zaniósł mnie do środka i posadził w jadalni. Nikogo jeszcze na szczęście w niej nie było.

— Daj te ręce... — rozkazał Exe. — Trzeba oczyścić i zdezynfekować. W skórze i w ranach jest mnóstwo drzazg, muszę je najpierw powyjmować...

Urwał, bo nagle drzwi do jadalni otworzyły się z trzaskiem i stanął w nich Ludwik. Tak jakby wiedział, że nas tu znajdzie. Od razu podszedł do stołu i rzucił spojrzenie na moje ręce, które poniewczasie spróbowałam wyrwać z uścisku Exe i schować przed palącym, oceniającym wzrokiem Rozdrażewskiego. Skrzywił się i odwrócił do ochroniarza.

— Coś ty jej u diabła zrobił?! — warknął Ludwik. — Co to za krew na rękach?

— Ja?! Kurwa! — huknął Exe i podniósł się, tak że teraz obaj mężczyźni stali na przeciwko siebie, dysząc zajadle jak dwa wściekłe wilki. Nie zdążyłam nawet wydać z siebie jakiegokolwiek odgłosu, bo Exe w mgnieniu oka doskoczył do Ludwika i błyskawicznie przygwoździł go do blatu stołu. Ze zgrozą zauważyłam, że przy szyi Ludwika błysnęła klinga noża, bez wątpienia ostrego jak brzytwa.

— Exe! Natychmiast przestań! — zawołałam, podrywając się od stołu.

Ale Exe nadal trzymał ramiona Ludwika w żelaznym uścisku, dociskając go całym swoim cielskiem do stołu.

— Exe, daj spokój! — zawołałam przerażona. Chciałam zapaść się pod ziemię ale najpierw musiałam ugasić ten pożar. — To tylko i wyłącznie moja wina... Ja... Chciałam poboksować bez ochraniaczy. Poniosło mnie. Nie wiem, co we mnie wstąpiło — wytłumaczyłam się koślawo, ale żadnego z nich to chyba nie przekonało. Oparłam się ciężko o stół, żeby nie zemdleć. Exe puścił Ludwika, który wyprostował się natychmiast. Mężczyźni mierzyli się nienawistnymi spojrzeniami, jakby za chwilę znów mieli skoczyć sobie do gardeł. W ręku Ludwika również zauważyłam nóż. Kiedy i skąd on go wyciągnął?

— Jeśli dowiem się, że to przez ciebie, rozerwę cię na strzępy, Ludwik. Wiesz, że nie żartuję — rzucił ostro Exe, a jego chropowaty głos brzmiał jak warczenie rozjuszonego psa. Tego już było za wiele. Zbliżyłam się do nich, żeby w razie czego ich rozdzielić. Wyciągnęłam swoje poranione dłonie i stanęłam pomiędzy nimi niczym żałosny mur, który mogli sforsować w sekundę.

— Jeśli Sandra kiedykolwiek przyzna, że wyrządziłeś jej krzywdę, to wtedy ja zrobię krzywdę tobie i to będzie ostatnie, czego zaznasz w życiu — ciągnął z wściekłością Egzekutor, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Tylko raz widziałam go w takim stanie i zaczęłam obawiać się o Ludwika, który bądź co bądź nie zasłużył na śmierć.

— Exe... Zostaw go... — próbowałam załagodzić sytuację.

— To ty nas zostaw, Sandra. Muszę coś wyjaśnić temu dupkowi, więc bądź tak miła i nie przerywaj naszej uroczej pogawędki — odparował Exe.

— Ale to nie jego wina! On nic nie zrobił! — krzyknęłam, aż zakręciło mi się w głowie.

— A ja mam wrażenie, że właśnie ty maczałeś w tym palce. Że przez ciebie jest w takim stanie! Coś jej zrobił? — warknął Exe.

— To prawda? To przeze mnie? — zapytał Ludwik wskazując podbródkiem na moje ręce. Skierował pytanie do mnie, a Egzekutora całkowicie olał.
Pokręciłam przecząco głową, zbyt zawstydzona żeby się odezwać.

— Cóż... Ja jej nic nie zrobiłem, ale ona mi owszem, prawda? — ponownie zwrócił się do mnie Ludwik z wymuszonym uśmiechem i mrugnął porozumiewawczo. Oblałam się rumieńcem wstydu i odwróciłam wzrok. Exe złapał Ludwika gwałtownie za poły koszuli i zbliżył twarz do wykrzywionej w pogardliwym uśmiechu twarzy Ludwika.

— Jebany narkomanie! Zejdź mi z oczu i trzymaj łapy z dala od mojej Sandry! — wychrypiał Exe.

— Exe! Nie jestem twoja! Czy was porąbało? Obaj trzymajcie się ode mnie z daleka! — zawołałam i próbowałam wyminąć sapiących nerwowo mężczyzn.

Exe nie pozwolił mi wyjść. Złapał mnie wpół i przyciągnął silnym ramieniem. Czułam, że ten gest miał znaczyć coś więcej, zwłaszcza że jednocześnie odepchnął Ludwika. Zerknęłam na Rozdrażewskiego i nasze spojrzenia zderzyły się jak rzucone w przeciwnych kierunkach noże. Ludwik skrzywił się gdy jego wzrok spoczął na ręce Egzekutora obejmującej mnie w talii, a potem zlustrował moje dłonie. Podążyłam za jego wzrokiem. Co ja najlepszego narobiłam? Z rany na palcu sączyła się krew kapiąca miarowo na podłogę. Byłam jakąś psychopatką. Swoim zachowaniem tylko to potwierdziłam.

— Zajmij się tymi ranami — rzucił Ludwik rozkazującym tonem do Egzekutora. — I w ogóle zajmij się nią. Tak, jak uważasz i na ile ci pozwoli — wycedził z wściekłością, po czym wyszedł z jadalni. Usłyszałam, jak rąbnął pięścią w ścianę na korytarzu i warknął coś niezrozumiałego. Exe pchnął mnie na krzesło i z apteczki w szafce wyjął opatrunki, środek do dezynfekcji ran i małe szczypce.

— Między wami coś jest. Coś niedobrego — powiedział już spokojniejszym tonem. Oświetlił mi ręce latarką i zaczął wyjmować z nich drzazgi. — Sandra, on nie jest dla ciebie odpowiednim towarzystwem. Idzie na dno, i jeśli w porę nie zawrócisz, pociągnie cię razem ze sobą. Potrzebujesz kogoś silnego. Kogoś, kto nie ma własnych problemów. A ten narkoman sam jest dla siebie zagrożeniem, nie mówiąc już o innych.

— Exe, daruj sobie te przemowy... — mruknęłam, przyglądając się precyzyjnym ruchom dłoni ochroniarza. Jego jasne, krótko przycięte włosy odznaczały się równymi liniami od nieco ciemniejszej, bladoróżowej skóry. Jasne jak śnieg rzęsy nadawały jego spojrzeniu dziwny wyraz, tak samo jak niemal niewidoczne brwi. Nozdrza prostego nosa falowały przy każdym oddechu a wąsko wykrojone usta były zaciśnięte ze złości.

— Daj mi skończyć. Rozumiem, że na razie nie mam u ciebie szans. Szkoda. Ale jeśli już masz komuś dać tę szansę na zbliżenie się, to niech to nie będzie Ludwik Rozdrażewski — rzucił buńczucznie, a ręce mu zadrżały.

— Nie mam zamiaru się do niego zbliżać — prychnęłam. — I do nikogo innego — dodałam, żeby wybić mu z głowy pomysły o nas razem.

— I dobrze. Bo nie czekałoby cię z nim nic dobrego. On jest... Jest jak pasożyt. Maks go toleruje, bo to jego jedyny brat. Kurwa... Nie powinienem tyle gadać. Ale zależy mi, żeby cię przed nim uchronić.

— Rozumiem. I jak najbardziej się zgadzam. Nie mam zamiaru zbliżać się do niego. Zresztą on też nie. Nie znosi mnie. Gardzi mną, sam widziałeś, jak się do mnie odnosi.

— Nie powiedziałbym. Nigdy nie widziałem, żeby się kimś tak przejął. A znam go całe życie.

— Przejął? Raczej był w szoku, że mogłam zrobić coś takiego. Każdy by był. Jestem nienormalna — powiedziałam drżącym głosem.

— Sandra... Wierz mi, nie trzeba być geniuszem żeby stwierdzić, że nie jesteś mu obojętna, a to niedobry znak. Ten człowiek ma nierówno pod sufitem.

— Zupełnie tak jak ja.

— Tak. Ale wyjdziesz z tego. A żeby się to udało, nie możesz pozwolić, żeby zatruł cię swoim porypaństwem. On jest uzależniony. Od alkoholu. Od narkotyków. Od leków. Od innych syfów. To, że ostatnio trochę się ogarnął nie oznacza, że jest normalny.

— Czemu tak go nie lubisz?

— Bo jest tchórzem i zdrajcą. Nie mogę się na niego patrzeć! Zostawił nas. Jak ostatni egoista.

— Kogo zostawił? Nie rozumiem.

— Nieważne... Nie powinnaś o tym wiedzieć. Powiedz mi lepiej, czemu to sobie zrobiłaś. Sandra... Jeśli cierpisz, jeśli sobie nie radzisz i potrzebujesz pomocy po prostu do mnie przyjdź. Nieważne czy w środku nocy czy dnia. Zawsze będę.

Pokiwałam głową, ale już wiedziałam, że nie mogę obarczać go swoimi problemami. Za bardzo się zaangażował. Był w stanie poderżnąć gardło Ludwikowi na jedno moje skinienie. Przeraziło mnie to i uświadomiło, że powinnam postawić granicę, której nie mogę pozwolić mu przekroczyć.

— Exe... Doceniam to, że próbujesz mi pomóc. I pomogłeś. Ale nie możesz liczyć na cokolwiek z mojej strony... Rany są zbyt świeże. Nie jestem w stanie pozwolić teraz na bliskość...

— Chyba że z Ludwikiem? — wszedł mi w słowo Exe lodowatym tonem.

Nie odpowiedziałam, bo nienawidziłam kłamać. Zresztą sama nie znałam odpowiedzi.

— Nie mów Michaśce, dobrze? — poprosiłam, czując jak wszystkie emocje spływają po mnie chwilową ulgą. Byłam wyczerpana.

— Przecież sama zauważy...

— To sama jej powiem. Proszę...

— W porządku. Ale muszę to zgłosić Mentorowi.

Miałam wrażenie, jakby ktoś nagle wlał mi do żołądka szklankę wrzątku. Co za wstyd... Muszę wziąć się w garść. Nie mogę pozwolić swojej przeszłości zniszczyć komuś innemu szczęścia. Nie po to tu przyjechałam.

Kiedy Exe skończył zawiązywać mi opatrunki, podziękowałam mu, z pomocą Exe zrobiłam sobie kawę i udałam się do swojej sypialni. Potrzebowałam w tej chwili samotności. Złe przeczucia uderzyły mnie już w chwili, kiedy zobaczyłam puchate klapki pod drzwiami. Miałam nadzieję, że Ludwik tylko je tu podrzucił i nie przyszło mu do głowy naruszać mojej prywatnej przestrzeni. Pragnęłam teraz świętego spokoju. Jednak już po przekroczeniu progu okazało się, że o żadnej samotni nie mogło być mowy, bo oto Ludwik Rozdrażewski leżał sobie na moim łóżku, najspokojniej w świecie paląc papierosa.

— Co ty tu robisz? Wypad stąd, ale już! — syknęłam. Odstawiłam kawę i wyrwałam mu z dłoni papieros, który zgasiłam na parapecie i wywaliłam do kosza.

— Możesz mi wyjaśnić... — zaczął Ludwik, podnosząc się leniwie z mojej pościeli. Zadymił mi cały pokój, fagas jeden. Stanął na przeciwko mnie. Dym unosił się w całym pomieszczeniu, podświetlany porannymi promieniami słońca. — Co tu się do jasnej cholery odpierdala pod moim dachem? — warknął cichym, ale tak ostrym głosem, że mógłby nim chyba ciąć szkło.

— Nie powinno cię to obchodzić — odparłam, siląc się na spokojny ton. — Przykro mi, że dostałeś rykoszetem za moje szaleństwo. Poniosło mnie. Poniosło Egzekutora. Sprawa wyjaśniona, możesz sobie iść — wzruszyłam ramionami i cofnęłam się o krok, dając mu do zrozumienia, żeby wyszedł, bo nie mamy więcej o czym rozmawiać.

— Poniosło? A w kuchni też cię poniosło? W co ty grasz, dziewczyno? — ciągnął Ludwik, ponownie pokonując dzielącą nas odległość. Pochylił się nade mną, celowo przytłaczając mnie swoją bliskością.

— W nic. Uwierz mi, nie mam najmniejszej ochoty na gierki.

Ludwik zlustrował mnie tym swoim przydymionym spojrzeniem. Wydawało mi się, że widzę w jego oczach odrazę.

— Posłuchaj mnie uważnie, laluniu... Nie wiem, z jakiego powodu jesteś tak porąbana... Może masz jakieś zaburzenia osobowości, borderline, chuj wie co, nieważne. Chcę tylko żebyś nie wciągała mnie w swoje gierki. Chcesz się zabawić w miłosny trójkącik, proszę bardzo, ale beze mnie. Jeśli potrzebujesz takich atrakcji, to znajdź sobie jakiegoś kolejnego ochroniarza czy kogo tam chcesz. Możesz sobie zdobywać atencję w każdy możliwy jebany sposób, możesz sobie uwodzić wszystkich dookoła, ale ja cię przejrzałem — powiedział, a każde jego słowo zatruwało mnie od środka i rozdrapywało niezagojone rany.

— Nikogo nie uwodzę — zdołałam tylko wysyczeć przez łzy.

Ludwik roześmiał się i zbliżył swoją twarz do mojej. Jego oddech pachniał dymem i goździkami. W tych chłodnych szarych oczach nie dojrzałam nic więcej prócz pogardy. Na jego szyi dostrzegłam czerwoną pręgę. Ślad noża.

— Taka młoda, a taka zepsuta — zakpił, odgarniając mi kosmyk włosów z twarzy.

— Pieprz się. Nic o mnie nie wiesz — warknęłam i odtrąciłam jego dłoń.

— Wiesz, ciągnie mnie do tego, co mi szkodzi i mnie niszczy. Może dlatego tak mam na ciebie ochotę. Ale nawet ja mam swoje granice. Nie zabawiam się z dziwkami — wysyczał prosto w moje ucho. Dreszcz przebiegł mi po karku kiedy owionął mnie jego gorący oddech. — Nie igraj z ogniem, bo się sparzysz albo nawet spłoniesz — szepnął ochryple. 

Ostatni raz założył mi kosmyk włosów za ucho, wyminął mnie i wyszedł, zostawiając po sobie swąd dymu i mojej spalonej,  zdeptanej godności. Miałam ochotę wykrzyczeć mu prawdę prosto w twarz. A z drugiej strony pragnęłam, żeby ta gorzka prawda nigdy nie wypełzła na światło dzienne. Wolałam niesłusznie cierpieć niż pozwolić, żeby Ludwik Rozdrażewski widział we mnie ofiarę, przegraną, zbrukaną, splugawioną i zbezczeszczoną na zawsze. 

Otworzyłam okno, wpuszczając świeże powietrze do pokoju. Wiosenny wiatr ochłodził mokre od łez policzki. Płakałam bezgłośnie. Wszystko mnie bolało. Nie byłam w tej chwili niczym więcej, niż tylko cierpieniem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro