Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6. Groźby

Podeszłam bliżej, oparłam plecy o jakąś szafkę i wsłuchałam się w dźwięki muzyki, chłonąc je całą sobą. Minuty upływały, a nuty stawały się coraz delikatniejsze, zwalniały tempo, przechodząc w smutny, nostalgiczny ciąg dźwięków, które przywodziły na myśl kończący się deszcz, odchodzącą burzę, której pomruki dawały jeszcze o sobie znać dalekim echem. Postanowiłam, że nie będę mu przerywać. Że pozwolę mu zagrać do końca. Ale on grał i grał smętne, powolne melodie. Mijały kolejne minuty, moje powieki ciążyły niebezpiecznie, a ciało niemal omdlewało. Dochodziła pierwsza w nocy, a po wypitym szampanie ciało wyraźnie dawało mi do zrozumienia, że musi się czym prędzej zregenerować. Nie. Otrząsnęłam się z zamulenia.  Musiałam go zapytać już. Teraz. Natychmiast. Musiałam wiedzieć. Zawsze tak miałam. Byłam w gorącej wodzie kąpana. Kiedy wpadałam na jakiś pomysł, od razu dążyłam do realizacji, jak czołg taranując wszelkie przeszkody. I tak było tym razem. Ludwik uderzał palcami w klawisze, jak krople deszczu o dach, kiedy siedziało się w trakcie złej pogody na strychu u dziadków. Kap. Kap. Kap...

Nie poznawałam tej melodii. Może sam ją skomponował? Zbliżałam się do niego, jak najciszej stawiając kroki na drewnianym parkiecie. Dym gryzł mnie w gardło, więc z trudem powstrzymałam się od kaszlu. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że serce bije mi jak oszalałe. Miałam po prostu podejść i co? Zajrzeć mu za ramię? Chybaby dostał zawału. Więc co? Popukać go w ramię? Jakoś śmiesznie i mało romantycznie... Romantycznie?! Puknij się lepiej w ten kudłaty czerep, idiotko! Ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zrobić tego w najgorszy z możliwych sposób. Kiedy już stałam tuż za plecami niczego nie spodziewającego się Ludwika, bez żadnego ostrzeżenia położyłam mu dłonie na ramionach. Znieruchomiał w ułamek sekundy. Jego długie palce utknęły na klawiszach, jakby przyklejone do instrumentu. Przełknęłam ślinę, czekając na wybuch. Mężczyzna oddychał szybko, ale już wcześniej jego oddech był przyspieszony z powodu intensywnej gry. Czułam pod palcami drgające ze zmęczenia mięśnie pokryte jedynie cienkim materiałem czarnej koszuli.

— Ty nie jesteś nienormalna — wychrypiał bezbarwnym tonem. Nie miałam pojęcia, czy był zły, obojętny, czy może rozbawiony. Był nieprzewidywalny w każdej sytuacji.

— Słucham? — zapytałam, ze strachu zaciskając jeszcze mocniej ręce na jego karku.

— Ty jesteś popieprzona. Co ci strzeliło do głowy, żeby przerywać mi grę? — warknął ostro. — I nie życzę sobie, żebyś mnie dotykała. Zabieraj te szpony, zołzo — syknął i brutalnie strącił moje ręce ze swoich barków.

Przez chwilę stałam jak kołek z rękami zwisającymi wzdłuż ciała. Moje oczy momentalnie zasnuły się mgłą. To nic... Przecież to fagas. Czemu się przejmujesz, głupia? Nabrałam głęboki uspokajający oddech i odezwałam się, siląc na zwyczajny ton.

— Nie wiedziałam, że grasz... — mruknęłam, cofając się o kilka kroków. Odwrócił się i zatrzasnął wieko instrumentu. Dziś już nie będzie grał. Widziałam to w jego oczach. Furię.

— To teraz wiesz. Merde... — zaklął pod nosem. — Człowiek we własnym domu nie może odpocząć w spokoju bo takie czupiradło kręci się po kątach i podsłuchuje! — warknął, wstając z miejsca.

— Dobra, nie dramatyzuj. Chciałam tylko o coś zapytać — powiedziałam, unosząc ręce w obronnym geście.

— Więc pytaj i spływaj. Czego chcesz? — sarknął, opierając się o tylne oparcie sofy.

— Pomyślałam, że skoro umiesz grać, całkiem przyzwoicie, przyznaję, to może mógłbyś akompaniama... Akompania... — język mi się plątał, chyba wciąż nie wytrzeźwiałam.

— Akompaniować — westchnął Ludwik, krzywiąc się jakby zjadł robaka.

— Tak... Michaśce na ślubie. Chciałabym, i ona też, tylko jeszcze o tym nie wie, żeby zaśpiewała dla Maksa. I nawet się zgodziła, ale jej ulubiona piosenka nie ma dostępnego podkładu muzycznego. Ty mógłbyś jej go zapewnić...

— Zapomnij. Wybij to sobie z głowy — odparł, nie pozwalając nawet przedstawić mi do końca pomysłu.

Że co? W sensie że mi odmawiał?On śmiał mi odmówić?

— Przecież nie proszę cię dla siebie, tylko dla Michaśki! — warknęłam szczerze poirytowana natychmiastową odmową. —  Mógłbyś przestać być takim egoistą i zrobić coś dla kogoś.

— Właśnie zrobiłem i takie tego skutki — wskazał na mnie nadpaloną końcówką cygara, żarzącą się w ciemności.

Co za przeklęty fagas! Oparłam ręce na biodrach. Już nie było mi przykro. Już nie musiałam powstrzymywać łez. Najzwyczajniej w świecie byłam wściekła na tego pieprzonego egoistę.

— Zrobisz to. Inaczej pożałujesz... — wysyczałam, podchodząc kilka kroków.

Ludwik roześmiał się i pokręcił głową. Wypuścił kilka kłębków dymu z ust. Niedobrze mi się robiło na jego widok.

— Ty mi grozisz? Ty? Wybacz, ale nigdy w życiu nie widziałem nic śmieszniejszego i bardziej denerwującego, niż ty ze swoimi groźbami bez pokrycia. I ze swoimi włosami, jakby w nie piorun trzasnął — parsknął.

Tego już za wiele.

— Słuchaj, stary dziadzie. Albo zagrasz dla Michaśki, albo nie dam ci spokoju i codziennie będę ci uprzykrzać życie — wycedziłam. Dawno nie odczuwałam takiej złości, jak w tej chwili, gdy patrzyłam w te zamglone, szare oczy. Jak mogłam kiedykolwiek pomyśleć, że są piękne?

— Wypad. Stąd. Ale już — powiedział Ludwik, wskazując podbródkiem na drzwi.

— Nie! — zaprotestowałam od razu. Jeśli mi na czymś zależało, nie poddawałam się łatwo, i ten facet zaraz się o tym przekona.

— To mój dom. Właśnie cię stąd uprzejmie wypraszam. Ciesz się, że nie wylatujesz na kopach — wzruszył ramionami i zgasił cygaro w popielnicy.

— No tak. Bo wielce ukulturalniony arcymistrz fortepianu byłby gotów przeistoczyć się w damskiego boksera i użyć przemocy wobec kobiety. Żałosne — prychnęłam z odrazą.

— Żałosna to będziesz ty, jeśli zaraz stąd nie wyjdziesz. Czy ty nie rozumiesz słowa "nie"? Może powiedzieć to po francusku? Casse-toi d'ici et ferme la porte. Fous le camp! Entendu?

— To ty nie rozumiesz słowa nie. Powiedziałam. Nie wyjdę stąd, dopóki się nie zgodzisz. Michaśka zaśpiewa na swoim ślubie, ty zagrasz, i będzie pięknie, wszyscy będą klaskać, a ja się od ciebie odpierdolę, tak jak mości pan sobie życzy — uśmiechnęłam się słodko.

— Arrêtez vos saloperies! Putain de bordel de merde, c’est vraiment en train de se passer! — warknął, oddychając ciężko. Chyba w końcu się zdenerwował nie na żarty. — Czego ty nie rozumiesz, dziewczyno? Czemu nie możesz się po prostu odpierdolić?

— Bo mi zależy...

Ludwik zrobił dziwną minę, jakby się zmieszał.

— Zależy mi na szczęściu przyjaciółki — uściśliłam, żeby nie było wątpliwości. — Nigdy nie była w centrum uwagi. Zawsze z boku. Zawsze niedoceniana. Zapomniana. Chcę, żeby choć raz w życiu lśniła jak diament. I zrobię wszystko, żeby tak było.

— To zrób. Ale beze mnie.

— Wiesz co... Jesteś... — urwałam, bo brakowało mi słów na tego egoistę skupionego tylko i wyłącznie na sobie. Pieprzony dekadent od siedmiu boleści.

— No kim? Powiedz to. Proszę bardzo — rzucił, ewidentnie mając gdzieś, co powiem. Więc nie powiedziałam nic. Nie warto było sobie strzępić języka.

Zamknęłam oczy i pokręciłam głową. Poczułam, że po policzkach płyną mi gorące łzy. Podłoga pode mną wydawała się falować, jakbym stała na pokładzie płynącego statku w czasie sztormu. Otarłam gwałtownie policzki i podeszłam do Ludwika, chwytając go za poły koszuli. Dmuchnął mi dymem prosto w twarz ale nie odsunęłam się.

— Słuchaj, fagasie... Nie mam zamiaru przez ciebie więcej płakać.

— Szkoda — wtrącił.

— Ale będzie szkoda jeszcze bardziej, jeśli Michaśka przez ciebie zacznie płakać. Jestem jej najbliższą przyjaciółką...

— Skaranie boskie... — znowu wtrącił, irytując mnie jeszcze bardziej.

— I jeśli ktoś mnie skrzywdzi, ona go znienawidzi, rozumiesz? — kontynuowałam, zmierzając do sedna, czyli tak zwanego noża przy gardle.

Ludwik skrzywił się i pokręcił głową.

— Spierdalaj, złotko, pókim dobry.

— Powiem jej, że rzuciłeś się na mnie i próbowałeś zgwałcić. Nie wybaczy ci tego — wycedziłam, z satysfakcją obserwując zmianę w jego twarzy.

— Nie zrobisz tego.

— Zrobię. Jeśli będę musiała, zrobię wszystko. Nie myśl, że możesz sobie ze mną pogrywać, bo ja się ciebie nie boję — zaśmiałam się chłodno.

— Ani ja ciebie! Tylko spróbuj wypuścić te swoje kłamstwa, a pożałujesz... Suko...

Strzeliłam mu w twarz. Bez namysłu. Po prostu zasłużył. Ręka piekła mnie od uderzenia jakbym dotknęła rozgrzanego żelazka. Oddychałam szybko, mając ochotę się rozpłakać, odwrócić na pięcie i uciec. Ale Ludwik spojrzał na mnie z góry z uśmiechem. Śmiał się! Trząsł się cały ze śmiechu. Nie mogłam tak tego zostawić. Chciałam, żeby Michaśka miała swoją magiczna chwilę na ślubie i dopnę swego, choćbym miała to wyszarpać siłą.

— No, no... Widzę efekty treningów z Egzekutorem... Jeszcze trochę, a byś mnie znokautowała — zachichotał.
— Idź już, z łaski swojej. Niech ci będzie. Zagram dla Michaśki.

Czy ja się nie przesłyszałam? Zgodził się? Co za człowiek. Chaos. Totalny chaos i zmienność. 

— Och, nie mam słów, by wyrazić mą wdzięczność, czcigodny draniu. Odwdzięczę ci się w możliwie najlepszy sposób, czyli odpierdolę się od ciebie na zawsze. Obiecuję. Idę umyć rękę. Spociłeś się przy tym graniu jak wieprz. Cuchniesz równie nieatrakcyjnie.

Ludwik znowu zaśmiał się pod nosem i rozciągnął plecy, ziewając. Wydawał się być całkowicie rozluźniony, w przeciwieństwie do mnie.

— Wiesz co... Nie mam pojęcia, jak to jest, że taki wieprz jak ty umie tak pięknie grać. Przez chwilę myślałam, że jednak masz serce. Ale myliłam się.

— Nie myliłaś. Mam serce. Ale mówiłem ci już. Jest zgorzkniałe. I lepiej trzymać się od niego z daleka.

— Nie zamierzam znowu podchodzić. Jeśli już, to z kijem teleskopowym rozkładającym się do kilku metrów. Lepiej uważaj na ten pyszałkowaty łeb.

Ludwik spojrzał na mnie z politowaniem i zabrał się za otwieranie butelki burbonu. No tak. Teraz trzeba się schlać. Rano pownerwiać ludzi. Zabić wyrzuty sumienia pysznym ciastem i znowu wrócić do bycia draniem.

— Przyznaj, płynie do naczyń... Zgodziłeś się, bo pewnie przestraszyłeś się, że poskarżę się Exe, co? Rozgniótłby cię na miazgę w kilka sekund... — rzuciłam z wyższością, kierując się w stronę drzwi.

Nie wiem jak to się stało, że Ludwik znałazł się przy mnie błyskawicznie. I równie szybko chwycił ręką moje zmierzwione włosy, odchylając mi głowę do tyłu, tak żebym patrzyła mu prosto w oczy.

— Nie drwij ze mnie, laluniu, bo w końcu stracę cierpliwość. Gdybym chciał, już dawno byś się pode mną wiła i błagała o więcej. Byłabyś moja na jedno skinienie. Więc przestań kozaczyć i stul pysk, la poufiasse. Ostatni raz cię ostrzegam. Dotarło? Leć do swojego Exe, ale nie waż się wygadywać kłamstw na mój temat, bo cię zniszczę — warknął ochryple i chyba pierwszy raz tak naprawdę się go przestraszyłam. Przerażał mnie. Skinęłam głową, żeby jak najszybciej zostawił mnie w spokoju. Ale on wciąż mnie trzymał, owiewając mój kark swoim gorącym, zadymionym oddechem.

— Puść mnie... — warknęłam i wyrwałam się z jego uścisku. Odepchnęłam go i wybiegłam z salonu, słysząc za sobą jego śmiech. Wydawał się inny... Wymuszony... Nienaturalny... W dupie to miałam. Jedyne, o czym mogłam teraz myśleć, to schować się, spróbować zniknąć, zapaść pod ziemię, nie wychylać już nigdy. Płakałam, bo wiedziałam co oznacza francuskie słowo, którym mnie określił z taką pogardą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro