6. Groźby
Podeszłam bliżej, oparłam plecy o jakąś szafkę i wsłuchałam się w dźwięki muzyki, chłonąc je całą sobą. Minuty upływały, a nuty stawały się coraz delikatniejsze, zwalniały tempo, przechodząc w smutny, nostalgiczny ciąg dźwięków, które przywodziły na myśl kończący się deszcz, odchodzącą burzę, której pomruki dawały jeszcze o sobie znać dalekim echem. Postanowiłam, że nie będę mu przerywać. Że pozwolę mu zagrać do końca. Ale on grał i grał smętne, powolne melodie. Mijały kolejne minuty, moje powieki ciążyły niebezpiecznie, a ciało niemal omdlewało. Dochodziła pierwsza w nocy, a po wypitym szampanie ciało wyraźnie dawało mi do zrozumienia, że musi się czym prędzej zregenerować. Nie. Otrząsnęłam się z zamulenia. Musiałam go zapytać już. Teraz. Natychmiast. Musiałam wiedzieć. Zawsze tak miałam. Byłam w gorącej wodzie kąpana. Kiedy wpadałam na jakiś pomysł, od razu dążyłam do realizacji, jak czołg taranując wszelkie przeszkody. I tak było tym razem. Ludwik uderzał palcami w klawisze, jak krople deszczu o dach, kiedy siedziało się w trakcie złej pogody na strychu u dziadków. Kap. Kap. Kap...
Nie poznawałam tej melodii. Może sam ją skomponował? Zbliżałam się do niego, jak najciszej stawiając kroki na drewnianym parkiecie. Dym gryzł mnie w gardło, więc z trudem powstrzymałam się od kaszlu. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że serce bije mi jak oszalałe. Miałam po prostu podejść i co? Zajrzeć mu za ramię? Chybaby dostał zawału. Więc co? Popukać go w ramię? Jakoś śmiesznie i mało romantycznie... Romantycznie?! Puknij się lepiej w ten kudłaty czerep, idiotko! Ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zrobić tego w najgorszy z możliwych sposób. Kiedy już stałam tuż za plecami niczego nie spodziewającego się Ludwika, bez żadnego ostrzeżenia położyłam mu dłonie na ramionach. Znieruchomiał w ułamek sekundy. Jego długie palce utknęły na klawiszach, jakby przyklejone do instrumentu. Przełknęłam ślinę, czekając na wybuch. Mężczyzna oddychał szybko, ale już wcześniej jego oddech był przyspieszony z powodu intensywnej gry. Czułam pod palcami drgające ze zmęczenia mięśnie pokryte jedynie cienkim materiałem czarnej koszuli.
— Ty nie jesteś nienormalna — wychrypiał bezbarwnym tonem. Nie miałam pojęcia, czy był zły, obojętny, czy może rozbawiony. Był nieprzewidywalny w każdej sytuacji.
— Słucham? — zapytałam, ze strachu zaciskając jeszcze mocniej ręce na jego karku.
— Ty jesteś popieprzona. Co ci strzeliło do głowy, żeby przerywać mi grę? — warknął ostro. — I nie życzę sobie, żebyś mnie dotykała. Zabieraj te szpony, zołzo — syknął i brutalnie strącił moje ręce ze swoich barków.
Przez chwilę stałam jak kołek z rękami zwisającymi wzdłuż ciała. Moje oczy momentalnie zasnuły się mgłą. To nic... Przecież to fagas. Czemu się przejmujesz, głupia? Nabrałam głęboki uspokajający oddech i odezwałam się, siląc na zwyczajny ton.
— Nie wiedziałam, że grasz... — mruknęłam, cofając się o kilka kroków. Odwrócił się i zatrzasnął wieko instrumentu. Dziś już nie będzie grał. Widziałam to w jego oczach. Furię.
— To teraz wiesz. Merde... — zaklął pod nosem. — Człowiek we własnym domu nie może odpocząć w spokoju bo takie czupiradło kręci się po kątach i podsłuchuje! — warknął, wstając z miejsca.
— Dobra, nie dramatyzuj. Chciałam tylko o coś zapytać — powiedziałam, unosząc ręce w obronnym geście.
— Więc pytaj i spływaj. Czego chcesz? — sarknął, opierając się o tylne oparcie sofy.
— Pomyślałam, że skoro umiesz grać, całkiem przyzwoicie, przyznaję, to może mógłbyś akompaniama... Akompania... — język mi się plątał, chyba wciąż nie wytrzeźwiałam.
— Akompaniować — westchnął Ludwik, krzywiąc się jakby zjadł robaka.
— Tak... Michaśce na ślubie. Chciałabym, i ona też, tylko jeszcze o tym nie wie, żeby zaśpiewała dla Maksa. I nawet się zgodziła, ale jej ulubiona piosenka nie ma dostępnego podkładu muzycznego. Ty mógłbyś jej go zapewnić...
— Zapomnij. Wybij to sobie z głowy — odparł, nie pozwalając nawet przedstawić mi do końca pomysłu.
Że co? W sensie że mi odmawiał?On śmiał mi odmówić?
— Przecież nie proszę cię dla siebie, tylko dla Michaśki! — warknęłam szczerze poirytowana natychmiastową odmową. — Mógłbyś przestać być takim egoistą i zrobić coś dla kogoś.
— Właśnie zrobiłem i takie tego skutki — wskazał na mnie nadpaloną końcówką cygara, żarzącą się w ciemności.
Co za przeklęty fagas! Oparłam ręce na biodrach. Już nie było mi przykro. Już nie musiałam powstrzymywać łez. Najzwyczajniej w świecie byłam wściekła na tego pieprzonego egoistę.
— Zrobisz to. Inaczej pożałujesz... — wysyczałam, podchodząc kilka kroków.
Ludwik roześmiał się i pokręcił głową. Wypuścił kilka kłębków dymu z ust. Niedobrze mi się robiło na jego widok.
— Ty mi grozisz? Ty? Wybacz, ale nigdy w życiu nie widziałem nic śmieszniejszego i bardziej denerwującego, niż ty ze swoimi groźbami bez pokrycia. I ze swoimi włosami, jakby w nie piorun trzasnął — parsknął.
Tego już za wiele.
— Słuchaj, stary dziadzie. Albo zagrasz dla Michaśki, albo nie dam ci spokoju i codziennie będę ci uprzykrzać życie — wycedziłam. Dawno nie odczuwałam takiej złości, jak w tej chwili, gdy patrzyłam w te zamglone, szare oczy. Jak mogłam kiedykolwiek pomyśleć, że są piękne?
— Wypad. Stąd. Ale już — powiedział Ludwik, wskazując podbródkiem na drzwi.
— Nie! — zaprotestowałam od razu. Jeśli mi na czymś zależało, nie poddawałam się łatwo, i ten facet zaraz się o tym przekona.
— To mój dom. Właśnie cię stąd uprzejmie wypraszam. Ciesz się, że nie wylatujesz na kopach — wzruszył ramionami i zgasił cygaro w popielnicy.
— No tak. Bo wielce ukulturalniony arcymistrz fortepianu byłby gotów przeistoczyć się w damskiego boksera i użyć przemocy wobec kobiety. Żałosne — prychnęłam z odrazą.
— Żałosna to będziesz ty, jeśli zaraz stąd nie wyjdziesz. Czy ty nie rozumiesz słowa "nie"? Może powiedzieć to po francusku? Casse-toi d'ici et ferme la porte. Fous le camp! Entendu?
— To ty nie rozumiesz słowa nie. Powiedziałam. Nie wyjdę stąd, dopóki się nie zgodzisz. Michaśka zaśpiewa na swoim ślubie, ty zagrasz, i będzie pięknie, wszyscy będą klaskać, a ja się od ciebie odpierdolę, tak jak mości pan sobie życzy — uśmiechnęłam się słodko.
— Arrêtez vos saloperies! Putain de bordel de merde, c’est vraiment en train de se passer! — warknął, oddychając ciężko. Chyba w końcu się zdenerwował nie na żarty. — Czego ty nie rozumiesz, dziewczyno? Czemu nie możesz się po prostu odpierdolić?
— Bo mi zależy...
Ludwik zrobił dziwną minę, jakby się zmieszał.
— Zależy mi na szczęściu przyjaciółki — uściśliłam, żeby nie było wątpliwości. — Nigdy nie była w centrum uwagi. Zawsze z boku. Zawsze niedoceniana. Zapomniana. Chcę, żeby choć raz w życiu lśniła jak diament. I zrobię wszystko, żeby tak było.
— To zrób. Ale beze mnie.
— Wiesz co... Jesteś... — urwałam, bo brakowało mi słów na tego egoistę skupionego tylko i wyłącznie na sobie. Pieprzony dekadent od siedmiu boleści.
— No kim? Powiedz to. Proszę bardzo — rzucił, ewidentnie mając gdzieś, co powiem. Więc nie powiedziałam nic. Nie warto było sobie strzępić języka.
Zamknęłam oczy i pokręciłam głową. Poczułam, że po policzkach płyną mi gorące łzy. Podłoga pode mną wydawała się falować, jakbym stała na pokładzie płynącego statku w czasie sztormu. Otarłam gwałtownie policzki i podeszłam do Ludwika, chwytając go za poły koszuli. Dmuchnął mi dymem prosto w twarz ale nie odsunęłam się.
— Słuchaj, fagasie... Nie mam zamiaru przez ciebie więcej płakać.
— Szkoda — wtrącił.
— Ale będzie szkoda jeszcze bardziej, jeśli Michaśka przez ciebie zacznie płakać. Jestem jej najbliższą przyjaciółką...
— Skaranie boskie... — znowu wtrącił, irytując mnie jeszcze bardziej.
— I jeśli ktoś mnie skrzywdzi, ona go znienawidzi, rozumiesz? — kontynuowałam, zmierzając do sedna, czyli tak zwanego noża przy gardle.
Ludwik skrzywił się i pokręcił głową.
— Spierdalaj, złotko, pókim dobry.
— Powiem jej, że rzuciłeś się na mnie i próbowałeś zgwałcić. Nie wybaczy ci tego — wycedziłam, z satysfakcją obserwując zmianę w jego twarzy.
— Nie zrobisz tego.
— Zrobię. Jeśli będę musiała, zrobię wszystko. Nie myśl, że możesz sobie ze mną pogrywać, bo ja się ciebie nie boję — zaśmiałam się chłodno.
— Ani ja ciebie! Tylko spróbuj wypuścić te swoje kłamstwa, a pożałujesz... Suko...
Strzeliłam mu w twarz. Bez namysłu. Po prostu zasłużył. Ręka piekła mnie od uderzenia jakbym dotknęła rozgrzanego żelazka. Oddychałam szybko, mając ochotę się rozpłakać, odwrócić na pięcie i uciec. Ale Ludwik spojrzał na mnie z góry z uśmiechem. Śmiał się! Trząsł się cały ze śmiechu. Nie mogłam tak tego zostawić. Chciałam, żeby Michaśka miała swoją magiczna chwilę na ślubie i dopnę swego, choćbym miała to wyszarpać siłą.
— No, no... Widzę efekty treningów z Egzekutorem... Jeszcze trochę, a byś mnie znokautowała — zachichotał.
— Idź już, z łaski swojej. Niech ci będzie. Zagram dla Michaśki.
Czy ja się nie przesłyszałam? Zgodził się? Co za człowiek. Chaos. Totalny chaos i zmienność.
— Och, nie mam słów, by wyrazić mą wdzięczność, czcigodny draniu. Odwdzięczę ci się w możliwie najlepszy sposób, czyli odpierdolę się od ciebie na zawsze. Obiecuję. Idę umyć rękę. Spociłeś się przy tym graniu jak wieprz. Cuchniesz równie nieatrakcyjnie.
Ludwik znowu zaśmiał się pod nosem i rozciągnął plecy, ziewając. Wydawał się być całkowicie rozluźniony, w przeciwieństwie do mnie.
— Wiesz co... Nie mam pojęcia, jak to jest, że taki wieprz jak ty umie tak pięknie grać. Przez chwilę myślałam, że jednak masz serce. Ale myliłam się.
— Nie myliłaś. Mam serce. Ale mówiłem ci już. Jest zgorzkniałe. I lepiej trzymać się od niego z daleka.
— Nie zamierzam znowu podchodzić. Jeśli już, to z kijem teleskopowym rozkładającym się do kilku metrów. Lepiej uważaj na ten pyszałkowaty łeb.
Ludwik spojrzał na mnie z politowaniem i zabrał się za otwieranie butelki burbonu. No tak. Teraz trzeba się schlać. Rano pownerwiać ludzi. Zabić wyrzuty sumienia pysznym ciastem i znowu wrócić do bycia draniem.
— Przyznaj, płynie do naczyń... Zgodziłeś się, bo pewnie przestraszyłeś się, że poskarżę się Exe, co? Rozgniótłby cię na miazgę w kilka sekund... — rzuciłam z wyższością, kierując się w stronę drzwi.
Nie wiem jak to się stało, że Ludwik znałazł się przy mnie błyskawicznie. I równie szybko chwycił ręką moje zmierzwione włosy, odchylając mi głowę do tyłu, tak żebym patrzyła mu prosto w oczy.
— Nie drwij ze mnie, laluniu, bo w końcu stracę cierpliwość. Gdybym chciał, już dawno byś się pode mną wiła i błagała o więcej. Byłabyś moja na jedno skinienie. Więc przestań kozaczyć i stul pysk, la poufiasse. Ostatni raz cię ostrzegam. Dotarło? Leć do swojego Exe, ale nie waż się wygadywać kłamstw na mój temat, bo cię zniszczę — warknął ochryple i chyba pierwszy raz tak naprawdę się go przestraszyłam. Przerażał mnie. Skinęłam głową, żeby jak najszybciej zostawił mnie w spokoju. Ale on wciąż mnie trzymał, owiewając mój kark swoim gorącym, zadymionym oddechem.
— Puść mnie... — warknęłam i wyrwałam się z jego uścisku. Odepchnęłam go i wybiegłam z salonu, słysząc za sobą jego śmiech. Wydawał się inny... Wymuszony... Nienaturalny... W dupie to miałam. Jedyne, o czym mogłam teraz myśleć, to schować się, spróbować zniknąć, zapaść pod ziemię, nie wychylać już nigdy. Płakałam, bo wiedziałam co oznacza francuskie słowo, którym mnie określił z taką pogardą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro