3. Nóż
Stanęłam przed schodami, czując się jak totalny intruz. Nie pasowałam tu. A wręcz czułam się niechciana. Moje wrażenia tylko podsycał fakt, że Ludwik nie odezwał się do mnie nawet słowem aż do momentu, kiedy doszliśmy do sypialni, w której miałam spać.
— To tutaj — mruknął tylko, po czym jak przystało na buca zostawił mnie z walizką przed drzwiami. Odszedł bez pożegnania. Pewnie jak najszybciej chciał się uwolnić od mojego towarzystwa. Patrzył na mnie z taką niechęcią w oczach. Okej... Może nie zachowałam się najlepiej... Faktycznie ani razu nie podziękowałam. Pozwalałam sobie na kąśliwe uwagi, ale przecież on nie pozostawał mi dłużny! Sam zachowywał się jak cham i prostak. Policzki płonęły mi od chwili, kiedy długie palce Ludwika Rozdrażewskiego pociągnęły zamek mojej kurtki do góry. Opuszkami musnął przy tym skórę mojego dekoltu i do tej pory odczuwałam piekące mrowienie w miejscu, które dotknął. Potraktował mnie jak dziecko, jak dziewczynkę udającą dorosłą, która założyła stanik mamy. Nie jak kobietę... To było tak upokarzające...
Odstawiłam walizkę obok łóżka i rozejrzałam się po pokoju. Był przestronny, schludnie i elegancko urządzony, jak to w pałacu. Westchnęłam i postanowiłam się przebrać po podróży. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po otwarciu walizki odkryłam, że flakonik perfum od Michaśki faktycznie, jak się tego obawiałam, pękł i wyciekł z niego cały płyn, wsiąkając w większość moich bluzek i swetrów. Aż oczy zapiekły mnie od kokosowo-alkoholowych oparów. Niech szlag weźmie tego Ludwika! Co za buc. Zagotowałam się z wściekłości i wyciągnęłam z wnętrza walizki kremową bluzę pozbawioną głębokiego dekoltu.
Ledwo wciągnęłam ją na siebie, kiedy do drzwi ktoś zapukał. Już myślałam, że to Francuzik czegoś zapomniał mi powiedzieć, więc z wściekłością otworzyłam gwałtownym ruchem drzwi, za którymi zobaczyłam Michaśkę. Wyjrzałam ponad jej ramieniem na korytarz.
— Uff, to tylko ty... — westchnęłam z ulgą.
— A kogo się spodziewałaś? — zapytała z uśmiechem przyjaciółka. — Chodź no tu. Niech cię wyściskam.
Wpadłyśmy sobie w ramiona. Ukradkiem otarłam łzę. Nie chciałam się rozkleić, ale po prawie całym dniu w towarzystwie Ludwika czułam się dziwnie przewrażliwiona.
— Fuj... Sandra, nie za dużo tych perfum? — zapytała Michaśka, odsuwając się ode mnie.
— To przez tego fagasa! Rąbnął moją walizkę o ziemię i perfumy pękły. Wszystko się rozlało, sama zobacz... — podeszłam do otwartej walizki i pokazałam jej flakonik, który teraz nadawał się tylko do wyrzucenia.
— Kurczę... Poproszę panią Helenkę, to ci zaraz pranie nastawi. Ja nawet nie wiem, gdzie jest pralnia — bąknęła w zakłopotaniu Michaśka.
— No kochana, lepiej się dowiedz, bo wkrótce będziesz panią na tych włościach.
— Najwyżej pożyczę ci jakieś ciuchy. I nie mów tak o tym. Ja wcale nie myślę, że będę jakąś panią na włościach...
— Lepiej zacznij myśleć. Bycie żoną takiego faceta to przywilej, ale i masa obowiązków.
— A jak tam podróż? — przerwała mi, chyba chcąc szybko zmienić temat. — Jak ci się spodobał Ludwik?
— Cóż... On przeżył. Ja przeżyłam.
— No ale powiedz coś więcej.
— A co tu więcej mówić. Nie polubię fagasa. Drażni mnie typ! — wybuchnęłam, wdychając mocny zapach perfum. Już wcześniej przez Ludwika bolała głowa, a ten zapach tylko podsycał moje rozdrażnienie.
— A więc jednak... — westchnęła z widocznym zawodem.
— Co jednak? — fuknęłam.
— Nic... Po prostu myślałam, że może przypadniecie sobie do gustu. Oboje jesteście bezpośredni.
— Ja to mogę mu najwyżej sprzedać bezpośredniego kopa bezpośrednio w ten francuski tyłek — wypaliłam wojowniczym tonem.
— Sandra! Nie przesadzaj. Był aż tak niemiły?
— Nieważne... Nie pytaj. Po prostu nie chcę o nim rozmawiać. Mam zamiar omijać go szerokim łukiem przez cały pobyt tutaj.
— Ale jak chcesz to zrobić? Co? Posiłki będziesz jadała w pokoju?
— Nie ma mowy. Nie będę się kryć po kątach jakbym nie była godna usiąść przy stole.
— No właśnie. A propos... Za dwie godziny będzie kolacja. Podobno Ludwik dzisiaj przyrządza...
— Co? Mam jeść coś, co wyszło spod ręki tego przemądrzałego fagasa?
— Sandra... A co to za różnica? — westchnęła Michaśka już szczerze poirytowana moimi fanaberiami.
— Jeszcze mnie otruje. Doda do mojej porcji arszeniku — zażartowałam. Ale tylko trochę.
— Przestań. Ludwik jest w porządku. Daj mu szansę.
— Jasne... — prychnęłam i przewróciłam ze śmiechem oczami. Co jak co. Ludwik nie Ludwik, ale szczerze cieszyłam się na widok przyjaciółki.
— Chodź, oprowadzę cię — zaproponowała, ciągnąc mnie za ramię.
— Tylko omiń jaskinię żabojada — mruknęłam pół żartem, pół serio.
Michaśka pokręciła tylko głową, wzdychając. Pokazała mi pałac, który zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale nie powiedziałam tego na głos. W końcu to dom fagasa.
— To kiedy dokładnie ten ślub? — zapytałam, kiedy spacerowałyśmy wokoło pałacu. Moja bluza na zewnątrz mogła nieco wywietrzeć.
— Na początku maja.
— To jeszcze jest trochę czasu. Mamy połowę marca... Trzeba zorganizować ci suknie — zaczęłam, wyciągając smartfona żeby wszystko sobie zapisać w notatniku.
— Suknie? Masz na myśli więcej niż jedną? — zapytała, zatrzymując się w miejscu.
— Oczywiście! Przecież wszystkie celebrytki mają jedną suknię na ceremonię, a drugą na samo przyjęcie.
— Ale ja nie jestem żadną celebrytką! — oburzyła się, aż policzki śmiesznie jej się zaczerwieniły. — To przesada. Po co mi dwie suknie? Nie mam tyle pieniędzy na strojenie się!
— Przecież to twój księciunio płaci — machnęłam ręką.
— Nie za suknie. Mój ojciec nie pozwoli na taki dyshonor. Już mi napisał, że prześle mi pieniądze na konto...
— Ile?
— Chyba dziesięć tysięcy.
Ręce mi opadły.
— Dobra... ale czy ty zdajesz sobie sprawę, że nie wychodzisz za byle kogo i musisz, po prostu musisz wyglądać jak...
— Jak co?
— Jak księżniczka, jak lady Diana Spencer, jak księżna Kate i wszystkie te panny młode europejskiej śmietanki arystokratów. Chyba na głowę upadłaś, jeśli chcesz iść do ślubu w sukience za parę stów! — zawołałam ze szczerym oburzeniem. Już ja jej wybiję z głowy te durne pomysły.
— Nie za parę stów, tylko tysięcy. Bez przesady, po co wydawać więcej na suknię, którą założę raz w życiu!
A ta dalej swoje.
— No właśnie! Raz! Raz w życiu. Ślub to coś wyjątkowego. Musisz, po prostu musisz prezentować się idealnie. Drogo. Ekskluzywnie. Nie może być tak, że Maks wyjdzie w stroju od jakiegoś pieprzonego projektanta, w którym jego muszka będzie droższa niż twoja suknia.
— Sandra... To naprawdę nie jest ważne. Chcę wyglądać po prostu ładnie. A Maks na pewno nie zwraca na to uwagi. Nawet jeśli on ubierze się w coś drogiego, to ja wcale nie muszę...
— Nie! Masz wyglądać jak milion dolarów i w dupie mam twoje obiekcje, a jeśli będziesz się opierać, to pójdę z tym do Maksa.
— Sandra! Proszę cię.
Spojrzałam na zrozpaczoną twarz Michaliny. Ona i jej głupie poczucie honoru. Dla Maksa kupienie takiej sukni to pikuś, a ona robi aferę.
— Dziewczyno, przejrzyj na oczy. Chcesz, żeby gazety się rozpisywały o tym, że jeden z najbogatszych Polaków ożenił się z kopciuszkiem?
— Przestań...
— Przemyśl to. Po prostu przemyśl, przedyskutuj z Maksem. Kolejną sprawa... Dodatki.
— Obawiam się, że będę musiała założyć jakieś rodowe srebra od hrabiny Krasnodębskiej — wtrąciła Michaśka.
— Dobrze. Na bogato. Dopasujemy wszystko. Nie martw się. Będziesz lśnić. Ja w listy gości się nie mieszam, ale musimy porozmawiać jeszcze o wystroju sali. Gdzie będzie ten cały ślub i wesele? Na ile osób?
— Maks mówił, że w takim pałacu pod Krakowem. Tutaj byłoby zbyt niebezpiecznie. Sama rozumiesz, dziennikarze i w ogóle.
— Jasne. To nawet lepiej. My tylko wybierzemy mniej więcej kolorystykę, kwiaty, a o resztę zadba personel hotelu.
— Maks już przygotował tekst na zaproszeniach. Możesz zerknąć...
— Jasne.
Po uzgodnieniu większości spraw związanych ze ślubem wróciłyśmy do środka, bo słońce już zaszło i zrobiło się chłodno. Michalina zaprowadziła mnie do jadalni, gdzie przy stole siedziało już kilku ochroniarzy, w tym ten biały wielkolud. Zatrzymałam się w pół kroku i obróciłam w stronę wyjścia, dając Michalinie bezgłośnie znać, że nie chcę siedzieć w towarzystwie tego faceta. Przecież on mnie tam widział! Być może reszta tych mężczyzn również!
— Michaśka — syknęłam, po czym wyszłyśmy z powrotem do sali wejściowej.
— Co jest?
— Nie mogę tam wejść! Oni mnie kojarzą. Będą się gapić. Boże... Nie wiedziałam, że oni tutaj jadają... — wyszeptałam z rozpaczą.
— Jeśli ci to przeszkadza, możemy poczekać, aż zjedzą i sobie pójdą.
— Byłoby... Byłoby lepiej. Dzięki, Michaśka. Po prostu... — zacięłam się, ocierając cholerne łzy, których nie zdążyłam powstrzymać.
— No coś ty... Chodź do salonu. Posiedzimy sobie trochę i poczekamy. W dodatku w salonie będzie słychać szuranie krzeseł. Dowiemy się, czy wyszli. Dam znać Maksymilianowi... Może coś poradzi z tymi ochroniarzami.
— Nie... Wystarczy, że będę później przychodzić na posiłki... Nie chcę robić afery wokół siebie.
— Nie robisz. Rozumiem, że nie jesteś gotowa spojrzeć im w oczy po tym, co się tam wydarzyło. Spokojnie. Nie przejmuj się.
Podziękowałam jej krzywym uśmiechem. Czułam się dzisiaj jak śmieć i tym bardziej nie miałam ochoty siadać do tego stołu z tymi mężczyznami.
— W ogóle jak to jest? Ochroniarze jedzą przy jednym stole ze swoim szefem?
— Tak... Zazwyczaj tak. Maks podobno kiedyś często jadał sam. Ale ostatnio zmienił nawyki.
Uniosłam brwi i zlustrowałam cały salon. Mój wzrok przykuł pierdzielnik przy pianinie. A może to był fortepian? Nigdy nie mogłam zapamiętać, który instrument jak się nazywał. Tak czy inaczej wokół instrumentu panował jakiś dziwny rozgardiasz. Jakieś narzędzia, rozsypaneg kartki i pusta butelka po burbonie. Uznałam, że kulturalniej będzie nie skomentować tego bałaganu. Usiadłysmy na parapecie i poświęciłyśmy chwilę na wspominanie czasów licealnych i studenckich. Mój paskudny nastrój nieco się poprawił, ale tylko do momentu, kiedy znów wkroczyłyśmy do jadalni. Przy stole siedziało dwóch braci Rozdrażewskich. Na nasz widok Maks wstał z uśmiechem i wskazał miejsca przy stole. Zawahałam się, ale Michaśka dyskretnie popchnęła mnie do przodu. Usiadłam na końcu stołu naprzeciwko Ludwika, który nie odrywał wzroku od rozpromienionej Michaśki. A na mnie nawet nie raczył spojrzeć, buc jeden.
— Czy to twoje słynne tartiflette? — zawołała moja przyjaciółka, kompletnie nie zdając sobie sprawy z mojej konsternacji. Tartiflette, ja pierdzielę... Zapiekanka ociekająca tłuszczem, pełna ziemniaków i tłustego mięcha z równie tłustym serem.
— Cudownie... — westchnęłam, patrząc ukradkiem na swoje grube uda.
— To jest z tym serem... Jak on się nazywał? Reblochon? — zapytała Michalina.
— Tak, jest też do tego wino, jeśli macie ochotę — wychrypiał Ludwik tym swoim przepitym i przepalonym głosem. — Jestem pod wrażeniem, że zapamiętałaś. Ostatnio ci smakowało, więc raczej nie będziesz wybrzydzać, jak co poniektórzy. A tak na marginesie, niejedzenie kolacji to słaby sposób na odchudzanie — powiedział chłodno i wstał od stołu.
Że co? W środku zagotowałam się z oburzenia i odebrało mi mowę. Czułam, że policzki mi płoną.
— Już idziesz? Jeszcze nie skończyłeś, prawdę mówiąc nawet nie zacząłeś... — zdziwił się Maks.
— Straciłem apetyt — mruknął Ludwik z miną wyrażającą obrzydzenie i mogłabym przysiąc, że jego wzrok na sekundę spoczął na mnie. Miał zamiar dać mi do zrozumienia, że to przeze mnie odechciało mu się jeść? Przecież ja wcale nie zasugerowałam, że jego jedzenie jest niedobre, tylko westchnęłam nad swoimi nadprogramowymi kilogramami! Ale skoro wszystko brał do siebie, to jego problem. Mnie też się wszystkiego odechciało. I świetnie, może przynajmniej trochę schudnę przed weselem i wcisnę się w swoją starą sukienkę.
— Zajmuję salon, więc gdyby ktoś miał zamiar zwiedzać tę część domu, to odradzam i ostrzegam — oznajmił Ludwik już przy wyjściu. Pewnie celowo, tak żebym ja się tam przypadkiem nie pojawiła ze swoim plebejskim tyłkiem.
Na stole przy półmisku z serami i wędlinami dostrzegłam nóż. Niewiele myśląc chwyciłam go za rękojeść, zważyłam w dłoni i w przypływie nagłej wściekłości rzuciłam za wychodzącym Ludwikiem. Ostrze trafiło go w rękę, którą właśnie wyciągał w stronę klamki.
Michalina krzyknęła, Maks podniósł się gwałtownie od stołu, nie krzycząc na mnie, tylko na brata.
— Ludwik, nie! Nie rób tego!
Ale Ludwik miał w nosie zakazy brata, pochylił się po leżący na podłodze nóż i zamachnął. Nóż wirując przeleciał tuż koło mojego ucha, tak że słyszałam krótki świst a następnie utkwił ostrzem w przeciwległych drzwiach. Przez chwilę słychać było tylko miarowy dźwięk drżącego w drewnie metalu. Po karku przebiegł mi dreszcz. Normalnie dom wariatów... Przynajmniej dwóch, ze mną na czele.
— Ludwik! — warknął starszy z braci.
— Przecież ją ominęło! — prychnął.
— Mogłeś ją zabić! Co ci odwaliło?
— Nie dramatyzuj, rzucam nożem lepiej od ciebie. A ty... — tu zwrócił się do mnie. — Schowaj swoje umalowane pazurki, kotku, bo moje są ostrzejsze. A jak chcesz się pobawić w Rambo i porzucać nożami, to najpierw się naucz podstaw, bo to był najgorszy rzut, jaki w życiu widziałem.
Po tych słowach wyszedł, trzaskając drzwiami.
— Palant — prychnęłam, również wstając i kierując się do swojej sypialni. I tak nie zamierzałam jeść jedzenia, które wyszło z rąk tego żabojada.
W drzwiach usłyszałam jeszcze, że Michaśka coś za mną woła. Maks wszedł jej w słowo. Świetnie. Jeszcze tego brakowało, żeby przez moje zachowanie doszło do kłótni narzeczeńskiej.
— Przepraszam — powiedziałam cicho, wstydząc się nawet na nich spojrzeć i wyszłam. W jadalni zapanowała wymowna cisza.
Nie ma co. Mój pierwszy dzień w pałacu nie mógł skończyć się gorzej. Albo nie... Mógł. Bo przecież mogłam trafić Ludwika w tę jego pyszałkowatą gębę. Przez chwilę w mojej głowie pojawiła się niepokojąca myśl, czy Ludwikowi coś się stało w rękę, ale odsunęłam ją... Oby nie, bo jeszcze zechce się mścić.
Co we mnie wstąpiło? Dlaczego tak się zachowywałam? Byłam niezrównoważona emocjonalnie, ot co. Przez ostatnich kilka miesięcy rzucałam w siostry różnymi rzeczami, ale zazwyczaj były to poduszki. Dzisiaj przesadziłam, jednak nie potrafiłam się do tego przyznać. Nie musiałam przepraszać, skoro Ludwik odpłacił się tym samym, prawda? Jesteśmy kwita.
Tylko dlaczego czułam się tak podle? Pobiegłam na górę, przełykając łzy i zamknęłam drzwi swojej sypialni na klucz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro