17. Impertynent
Było już grubo po północy, a ja wciąż w głowie maglowałam każde wypowiedziane przez Ludwika słowo. Przecedzałam je przez sito niedowierzania, nie mogąc pojąć, jak mężczyzna mógł o mnie zapomnieć. Nie mieściło mi się to w głowie. Żeby aż tak stracić pamięć? I dlaczego akurat nie pamiętał mnie? Przecież wiedział kim sam jest, pamiętał swojego brata i Yvette, więc wyglądało na to, że śpiączka nie zresetowała mu całkowicie mózgu. Musiał zapomnieć akurat o mnie! To niesprawiedliwe. Tak bolesne, że nie potrafiłam całkowicie cieszyć się z wybudzenia go ze śpiączki. Tak, o oczywiście ulżyło mi i chciało mi się płakać ze szczęścia. Ale łzy radości mieszały się ze łzami rozczarowania i poczucia odrzucenia.
Weszłam pod nieco obskurny motelowy prysznic i odkręciłam kurek. Letnia woda natychmiast mnie otrzeźwiła, obmywając spuchniętą od płaczu twarz. Woda po jakimś czasie niespodziewanie zrobiła się zimna. Wzdrygnęłam się z szoku. Zamknęłam oczy, oddychając szybko, czując się jakbym stanęła pod strumieniami wodospadu. I nagle mnie olśniło. Natychmiast zakręciłam kran.
Zimna woda spływała ze mnie, kapiąc z włosów niczym listopadowy deszcz. Drżałam jak osika na wietrze, ale mimo to wciąż stałam w miejscu, bo pewna myśl właśnie kiełkowała w mojej głowie i rosła zaskakująco szybko.
— Ty draniu... — szepnęłam i w końcu wylazłam z brodzika. — Ty fagasie...
No przecież to oczywiste! Jak mogłam dać się tak nabrać? Przecież to jasne, że Ludwik kłamał w żywe oczy. Znowu ta sama śpiewka. Chciał mnie do siebie zniechęcić, odsunąć, uratować przed samym sobą. Tak jak wcześniej. No jasne! Chciał to co było między nami zakończyć w taki sposób, bo wiedział, że inaczej nie dałabym mu spokoju. Korzystał z okazji. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kim jestem, tylko celowo udał amnezję, żebym nie traciła na niego czasu. Uznał, że jest starym schorowanym dziadem i nie będzie mi niszczył życia, więc postanowił szlachetnie ze mnie zrezygnować, odsunąć się w cień, udając że mnie nie pamięta po to, bym z niego i z nas zrezygnowała.
Przetarłam dłonią pęknięte, zaparowane lustro i spojrzałam w swoje odbicie. Z mojego nosa niemal buchał dym.
— Takiego wała, fagasie. Nigdy nie dam ci spokoju — powiedziałam, wiedząc już dokładnie, gdzie udam się z samego rana.
Równo o ósmej zerwałam się z łóżka i ubrałam wyjątkowo starannie. Zrobiłam też makijaż i spryskałam się perfumami od Ludwika. Niech fagas wie, co traci. Może się opamięta. Zamierzałam mu w tym pomóc. Zdeterminowana i zmotywowana wyruszyłam w drogę do szpitala, ciągnąc za sobą słodko-pikantny ogon luksusowych perfum.
Dzięki znajomości z Wojtkiem mogłam bezproblemowo wjechać na dziewiąte piętro i od razu udać się do sali Ludwika. Kiedy weszłam, zmierzył mnie niechętnym spojrzeniem.
— Czegoś zapomniałaś? — wychrypiał.
— Tak. Zapomniałam ci powiedzieć, że tak łatwo się mnie nie pozbędziesz, fagasie.
Ludwik przechylił lekko głowę i uniósł jedną brew w wyrazie udawanego zdziwienia. Nie ze mną te sztuczki. Nie zmylisz mnie.
— Dobrze wiem, że ta cała amnezja to ściema. Możesz już przestać być szlachetny. I tak nie dam ci spokoju — uśmiechnęłam się. — Nie obchodzi mnie, że masz chore serce, że jest zgorzkniałe i tak dalej — przewróciłam oczami. — Rozumiesz? Nie odczepię się. Wybij to sobie z tego swojego zgorzkniałego łba, pacanie — dla podkreślenia tych słów puknęłam go kilkukrotnie palcem w czoło. — Nie wiem naprawdę, jak mogłeś wpaść na tak durny pomysł, ale cieszę się, że w porę cię przejrzałam. Dobrze, skoro więc formalności mamy za sobą...
— Poczekaj... — Ludwik uniósł rękę, żeby mnie uciszyć. — Z jakiej racji wchodzisz tutaj jak maciora do obory i rozrzucasz wokoło gnój oskarżeń i kalumni pod moim adresem?
Uparty skubaniec. Łatwo skóry nie sprzeda.
— Przestań udawać, że nie wiesz o co chodzi! — zirytowałam się. No ileż można udawać?
— Niczego nie udaję! Zaraz wezwę personel, żeby cię stąd wyprowadzili. Zaczynasz działać mi na nerwy, dziewczyno.
Rzeczywiście, jego tętno nieco wzrosło bo pikający dźwięk dobiegający z urządzenia stawał się szybszy. Westchnęłam, żeby się uspokoić, ale to nic nie dało. Tak byłam przekonana o swojej racji!
— Nie, to ty mnie denerwujesz, Ludwik. Przestań odstawiać ten cyrk — powiedziałam z naciskiem, licząc że w którymś momencie da za wygraną, roześmieje się, przyciągnie mnie za rękę i pocałuje, tak jak powinien. Ale nie. On nadal szedł w zaparte.
— To ty przestań odstawiać to absurdalne przedstawienie — powiedział z dającym się odczuć niesmakiem w głosie. — Jedyny cyrk to ty tutaj odstawiasz. Ja jestem tylko widzem, za to ty rozjuszoną małpą na scenie. Rzucić ci banana na uspokojenie?
Oburzenie odjęło mi mowę. Co za palant!
— Zgrywasz się, wiem to. Skończ to, proszę cię... Oboje dobrze wiemy, że to szopka! — wysyczałam, buchając tłumioną złością.
— Naprawdę nie chcę być pierwszym gburem Rzeczpospolitej, ale zaraz przestanę być dżentelmenem i powiem ci dosadniej, gdzie masz podreptać, laleczko. Zmykaj stąd, ale już — rzucił, patrząc wymownie to na mnie, to na drzwi.
— Impertynent — prychnęłam.
— O, widzę że znamy trudne słowa... Brawo. Nie spodziewałem się... — ukłonił się i zaczął klaskać.
Zatkało mnie i przestałam przez chwilę oddychać. Wspomnienie pierwszego spotkania stanęło mi przed oczami. Wówczas powiedział mniej więcej to samo, kiedy nazwałam go impertynentem. A to by oznaczało... To oznaczało, że rzeczywiście nie pamiętał. Zapomniał. Wcale nie udawał. Przecież nie powtarzałby tego samego tekstu.
Z wrażenia aż przysiadłam na łóżku, nie myśląc co robię. A więc fagas rzeczywiscie z jakiegoś powodu stracił wspomienia ze mną w roli głównej. Z otępienia wyrwało mnie wymowne chrząknięcie Ludwika.
— Nie za dużo sobie pozwalasz przypadkiem?
— Co? — zapytałam głupio, patrząc na niego nieco nieprzytomnym wzrokiem.
— Kobieto... Z łaski swojej zabieraj tyłek z mojego uda — syknął.
— A... Przepraszam... — Odsunęłam się jak oparzona.
Zerwałam się na równe nogi i spojrzałam na niego z rezygnacją.
— Czyli... Naprawdę nic nie pamiętasz?
— Nie mam pojęcia, kim jesteś, dziewczyno! Po co miałbym udawać?
Akurat powód by się znalazł, to żaden argument. Przygryzłam wargę i pokiwałam w zamyśleniu głową. Dobra... Może moja teoria okazała się błędna, ale tak czy inaczej nie miałam zamiaru łatwo się poddać.
— Posłuchaj, Ludwik... Niezależnie od tego, co sobie myślisz, ja nie dam ci spokoju. W końcu sobie przypomnisz. A wtedy mnie przeprosisz i podziękujesz za mój upór i wspaniałomyślną wyrozumiałość.
— Niedoczekanie — prychnął. — Lepiej się odczep. W ogóle ile ty masz lat? Nie za młoda jesteś na takiego starucha?
— Dwadzieścia trzy. Będę miała w tym roku.
Ludwik aż zakrztusił się śliną.
— Co? Jakie dwadzieścia trzy? Nie... Ty mnie wkręcasz. Ewidentnie. Nie umawiałbym się z kilkanaście lat młodszą siksą.
— Twoj brat nie miał z tym problemu.
Ups. Użyłam czasu przeszłego, ale na szczęście Ludwik nie zauważył.
— Pamiętam tę dziewczynę jak przez mgłę. Była u mnie w domu... Zresztą co ma do tego wybór mojego brata? On zawsze miał dziwne pomysły. Ale do rzeczy... Posłuchaj, jak ci tam, Sandra... Nic dobrego nie przyjdzie ci ze znajomości ze mną. Nie wiem, do czego między nami doszło, ale chyba musiałem postradać rozum — mruknął, kręcąc głową.
— Niby dlaczego?
— Wybacz, ale kobiety-rzepy nigdy nie były w moim typie. A ty jesteś jak rzep, który uczepił się psiego ogona.
— Skoro ja jestem rzepem, to ty jesteś psem — odparłam urażona.
— Tak. Patologicznym psem przybłędą, który kąsa obcych i zaraża wścieklizną. Miej się na baczności, dobrze ci radzę. Odczep się sama, zanim sam cię nie rozszarpię zębami — szepnął chrapliwie jakby mi groził.
— Nie.
— Nie?
— Nie. Nie odczepię się.
— Tak? To popatrz. Tu mam taką spłuczkę na niechcianych gości — sarknął i nacisnął jakiś guzik przy wezgłowiu łóżka.
— Wzywasz ochronę? — zadrwiłam, puszczając mimo uszu jego zniewagę. Nie był sobą.
— Lepiej. Pewną bardzo uroczą pielęgniarkę. Nie mam wątpliwości, że przegoni cię stąd w mniej niż pół minuty. Nie mam ochoty się dłużej z tobą użerać.
Musiałam zatem się pośpieszyć, zanim mnie stąd jędza wyprosi i zakaże wstępu. Pochyliłam się nad Ludwikiem i zniżyłam głos prawie do szeptu.
— Wiesz, nasza znajomość za pierwszym razem też nie zaczęła się zbyt przyjemnie. Żarliśmy się jak Kargul i Pawlak przez płot. Latały wióry i noże. Dosłownie.
— Wcale mnie to nie dziwi — skwitował.
— Iskry też latały.
— Co ty nie powiesz? — zapytał z ironią. Ale ja wiedziałam, że moje gadki odnoszą skutek.
Nie był obojętny. Jego oddech stał się intensywniejszy, miarowe pikanie maszyny narastało.
— Tak, zaczęliśmy kiepsko — przyznałam. — Ale skończyliśmy w zupełnie odmiennych okolicznościach... — Spojrzałam mu w oczy, opierając dłoń na poduszce tuż przy jego głowie. — Właściwie mało brakowało, a przeleciałbyś mnie na swoim fortepianie. Przypomnę ci, skoro masz dziury w pamięci... Błagałeś, żebym ci się oddała — zakończyłam szeptem.
Ludwik oddychał ciężko i przełknął ślinę, przeciągając spojrzeniem po moich ustach. Oblizał dolną wargę i uśmiechnął się drwiąco.
— Nie wierzę. Musiałaś rzucić na mnie jakiś urok. Pewnie jesteś czarownicą. Bierz swoją miotłę i odlatuj stąd, wiedźmo — syknął już bez cienia uśmiechu.
Odgarnęłam spokojnie kosmyk włosów z jego czoła. Chwycił moją rękę, lecz jego uścisk był zaskakująco lekki. Ludwik musiał być tak osłabiony, że prawie nie miał siły w palcach. Zastygliśmy w tej pozie na chwilę aż mężczyzna nie przerwał milczenia.
— Zmiataj stąd, póki nie mam pod ręką osikowego kołka.
— Musisz się doedukować. Tak zabija się wampiry, a nie czarownice.
— Jeden czort. Wynoś się.
— Odlecę i wrócę. Do zobaczenia niebawem, fagasie. A... I musisz odkupić mi rajstopy. Ostatnio tak się niecierpliwiłeś, że całe mi podarłeś.
I z uśmiechem satysfakcji wyszłam z sali, wymijając przejętą młodą pielęgniarkę, która natychmiast doskoczyła do Ludwika.
— Wszystko w porządku, panie Ludwiku? Tętno panu wzrosło.
No jasne, że wzrosło. Bo jego serce biło dla mnie, nawet jeśli jeszcze tego nie pamiętało. Otarłam z kącika oczu mokry ślad. Nie czas na łzy. Poczekam na niego tyle, ile będzie trzeba. Nie poddam się.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro