Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15. Gorzkie serca

Nigdy nie myślałam, że spotka mnie coś gorszego niż gwałt. Jednak teraz, siedząc na szpitalnym korytarzu i czekając na informacje o Ludwiku, czułam się chyba jeszcze gorzej niż podczas tamtych wydarzeń. W głowie przewijało mi się tysiące myśli, a wszystkie z nich czarne, naznaczone strachem o ukochaną osobę. Jeśli on umrze przeze mnie? To ja doprowadziłam go do takiego stanu. To ja zignorowałam dźwięk upadającego na podłogę ciała. To ja mu nie pomogłam, a skupiłam się na sobie, swoim bólu i strachu. Zachowałam się jak skrajna egoistka, a przecież doskonale zdawałam sobie sprawę z jego choroby. Teraz mogłam mieć tylko nadzieję, że Ludwik z tego wyjdzie. Ale im dłużej tkwiłam na tym korytarzu bez żadnych wieści, tym bardziej nadzieja ta malała. Tliła się tylko gdzieś na dnie mojego zdruzgotanego serca. Co ja najlepszego narobiłam...

Drzwi na korytarzu otworzyły się gwałtownie i zobaczyłam w nich wysokiego mężczyznę ubranego w lekarski fartuch oraz zaraz za nim Maksa, który chyba o coś się z nim wykłócał.

— Proszę pana, ja rozumiem pańskie wzburzenie... — westchnął starszy mężczyzna. — Ale musi pan zrozumieć, że dalsza walka nie ma sensu, on...

— On nie umarł! I nie pozwolę wam go odpiąć od aparatury. Macie podtrzymywać jego życie do skutku — powiedział Maks twardo.

— To nic nie da... Zbyt długo był nieprzytomny... Mózg...

— Funkcje życiowe mózgu jeszcze są, więc nie ma podstaw, żeby go odłączać! — warknął Rozdrażewski.

— Śmierć pnia mózgu być może formalnie całkiem nie nastąpiła, ale serce... W mojej opinii dystanazja jest bezcelowa...

— Niech pan posłucha... Zapłacę wam, ile trzeba, tylko nie odłączajcie go, poki jest choćby najmniejsza szansa... Wojtek!

W drzwiach pojawił się jakiś dużo młodszy lekarz. Najwidoczniej znali się z Maksem bo podali sobie ręce na powitanie.

— Wojtek, byłeś u Ludwika?

— Tak... Sytuacja jest ciężka. Nie będę ukrywał... Maks, on jest w stanie krytycznym... Wątpię, żeby udało się go odratować... Ale robimy, co w naszej mocy. Jest jeszcze nadzieja... Ale...

Słowa lekarza uderzyły mnie lodowatą taflą żalu i wyrzutów sumienia. Nie... To nie może się tak skończyć! Co oni mówią... On nie może umrzeć! Zerwałam się na równe nogi i włączyłam w dyskusję.

— Nie możecie go odłączyć... — powiedziałam głośno, stając obok trójki mężczyzn, z których każdy przewyższał mnie co najmniej o głowę.

— Kim pani jest? — rzucił sucho najstarszy z nich protekcjonalnym tonem. 

— Ja... Ja jestem narzeczoną Ludwika. Nie możecie go odłączyć, nie zgadzam się... — powiedziałam spanikowanym głosem. Oddychałam szybko, w oczach co rusz widziałam rosnące ciemne plamy ale ignorowałam je.

— Rozumiemy, że jest to dla pani bliska osoba, ale przeciąganie tej sytuacji...

— Nie możecie go odłączyć... Błagam... — przerwałam mu. Nie chciałam słuchać tego starego pesymisty.

Ordynator spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem, a potem na Maksa, w którego oczach dostrzegłam łzy... Był wyczerpany, od kilku godzin upierał się przy tym, żeby sztucznie podtrzymywać funkcje życiowe brata. Sam przetransportował go tu śmigłowcem. Zrobił wszystko, co było w jego mocy...

— Jakie są szanse? Realnie... — rzuciłam drżącym z emocji głosem.

— Bliskie zeru... — odparł chłodno ordynator. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że był zirytowany naszą postawą. A gdzie współczucie, ty pieprzony formalisto?

— Ale są szanse, i dopóki istnieją, choćby minimalne, nie zrezygnujemy... — wtrącił Wojtek. Rzuciłam mu pełne wdzięczności spojrzenie.

— Tak, niech będzie, potrzymamy go do rana... — przyznał niechętnie ordynator.

— Tylko do rana? Co wam szkodzi poczekać dłużej? — warknął Maks. — Chodzi o narządy? Chcecie pobrać je do przeszczepu? — syknął przez łzy, a ja po minie ordynatora wiedziałam, że to prawda.

— Nie pozwalam! — krzyknęłam.— Nie ma nawet takiej opcji!

— Uspokójcie się państwo. Bez zgody nie będzie pobierania żadnych narządów. Kwestia jest tylko taka, że nie ma sensu tego przeciągać, bo według mnie to tylko da państwu złudną nadzieję, zupełnie niepotrzebną, zwiększającą późniejsze rozczarowanie...

— Wiem, że chodzi o narządy. Ludwik podpisał dokumenty e razie śmierci... Ale ja na to nie pozwole. On nadal żyje!

— Żyje to dużo powiedziane... — skwitował cierpko ordynator.

— Wezwij dyrektora... — przerwał mu Maks. — Chcę rozmawiać z dyrektorem szpitala...

Ordynator oddziału westchnął, po czym z niezadowoloną miną ruszył w kierunku drzwi windy, dając ręką znać Maksymilianowi, żeby podążał za nim.

— Zostań tu z Wojtkiem — rzucił Maks w moją stronę. — Wojtek, zajmij się nią. I przypilnuj Ludwika.

Odprowadziłam mężczyzn wzrokiem i spojrzałam na młodego lekarza.

— Co z nim będzie? — szepnęłam przez łzy. — To przeze mnie zasłabł. Pokłóciliśmy się...

— Nie mów tak... Z dokumentacji medycznej wynika, że Ludwik już wcześniej zgłaszał problemy. To prawdopodobnie i tak miałoby miejsce, prędzej czy później. Chcieliśmy go wczoraj zatrzymać na obserwację, ale się nie zgodził...

— Boże... Gdyby został, pewnie wciąż by żył... — wyrwało mi się i zalałam się łzami, pogrążając w pozbawionej nadziei rozpaczy.

— Hej, spokojnie słońce, on wciąż żyje, nadal o niego walczymy... Jak masz na imię?

— Sandra...

— Ach, tak... Pamiętam cię z wesela, chociaż mogłem być tylko godzinę... — westchnął. — A więc, Sandro... Chcesz do niego pójść? Ja wierzę, że ciało człowieka potrafi zadziwić najtęższe umysły świata. Skoro jest nadzieja, to warto nią żyć do końca. Znam przypadki, kiedy osoby po utonięciu wracały do pełni sił fizycznych i umysłowych, co zakrawało na cud i z punktu widzenia medycyny nie dało się tego logicznie wyjaśnić. Jeśli jest nadzieja, trzymamy się jej. Chodźmy...

Kroczyłam za Wojtkiem białymi korytarzami. Czułam się jak w jakimś śnie. Widziałam przed sobą plecy lekarza, jego bladomiętowy kitel, czarne włosy... W pewnym momencie wydawało mi się, że kiedy mężczyzna odwróci głowę, zobaczę twarz Ludwika... Tak bardzo pragnęłam jeszcze raz spojrzeć mu w oczy, przeprosić za wszystko, podziękować, zrobić co mogę, żeby wyzdrowiał...  Minęliśmy kilkanaście drzwi, przekroczyliśmy kilka łączników, żeby w końcu dotrzeć do sali, na której za przepierzeniem leżał Ludwik podłączony do mnóstwa rurek i kabli. Usłyszałam pikanie aparatury, jakiś szum, jednostajne dźwięki.

— Chcesz z nim porozmawiać? — zapytał Wojtek cichym głosem.

Kiwnęłam sztywno głową, a Wojtek odsunął zasłonę i pozwolił mi przejść. Nie mogłam podejść bliżej, ale z odległości metra widziałam dokładnie bladą twarz Ludwika zasłoniętą jakimiś przezroczystymi rurkami i taśmami, chyba od respiratora. Był podpięty też pod jakieś urządzenie pompujące krew. Zakręciło mi się w głowie i upadłabym, gdyby nie silne ramię lekarza, który podtrzymał mnie w pozycji stojącej.

— Chcesz zostać na chwilę sama? — zapytał, podsuwając mi jakiś  taboret, na którym od razu usiadłam bo nie byłam w stanie utrzymać się na nogach.
— Za chwilę wrócę, będę tam przy wejściu... — szepnął lekarz i odszedł.

Łzy znów pociekły po moich policzkach. Nie mogłam oderwać oczu od tego przerażającego widoku. Ludwik leżał na łóżku, wydawało się, że śpi, że wcale nie toczy ze śmiercią walki o życie.

— Nie możesz umrzeć, słyszysz? — wyszlochałam. — Nie możesz mnie tu zostawić. Wybacz mi, że ja cię tam zostawiłam samego... Nie wiedziałam... Tak bardzo żałuję... Wiem, że znamy się krótko, ale tak bardzo chciałabym, żebyś wrócił, żebyśmy mieli jeszcze jedną szansę. Pokochałam cię, Ludwik... Nie odchodź... Nie poddawaj się... Nie chcę cię stracić...

Nie mogłam wykrztusić z siebie więcej słów. Uklękłam na podłodze i zawyłam z goryczy i bólu. Miałam nadzieję, że Ludwik mnie słyszy, ale w głębi serca czułam, że straciłam go na zawsze.

Chłód przeraźliwie lodowatej rzeczywistości powoli zawładnął moim ciałem i umysłem. Zacisnęłam powieki. Przed oczami wciąż widziałam wygięte w szelmowskim uśmiechu usta, szare iskrzące się oczy, kosmyk włosów opadający na czoło... Wciąż czułam na swoich dłoniach jego ciepły dotyk, magiczne uczucie kiedy grał na pianinie za pomocą moich palcow... Już zawsze tak będę go pamiętać. Tylko czy będę potrafiła żyć bez niego? Ludwik chciał mnie przed tym ocalić próbując sprawić, bym go znienawidziła. Chciał uchronić mnie od przeszywającego bólu straty, złamanego, roztrzaskanego na tysiące kawałków serca. Ale ja go mimo wszystko pokochałam. Pokochałam jego zgorzkniałe serce swoim równie zgorzkniałym... Jednak jeśli on odszedł, nic już po nim nie zostało, prócz dymiących bólem zgliszczy. Moje spopielone serce już nigdy dla nikogo nie zabije równie mocno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro