Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

12. Zgliszcza

Dałam się poprowadzić Ludwikowi do jakiegoś ustronnego pokoju pogrążonego w półmroku. Na ścianach zapalone były żarówki, które podświetlały kinkiety w kształcie konturów ogołoconych z liści drzew. Ich widok wywołał we mnie dziwne uczucie przygnębienia.

— Po co mnie tu przyprowadziłeś? — zapytałam, czując się nagle nieswojo.

— Żeby porozmawiać — odparł Ludwik poważnym tonem.

— Podobno chciałeś trzymać się ode mnie z daleka. Więc co tutaj oboje robimy?

— A jeśli zmieniłem zdanie?

— A zmieniłeś zdanie co do planowanej długości tej znajomości? — syknęłam, przyglądając się mu z irytacją.

— Przecież wiesz, że nie mam na to wpływu! — warknął, opierając się o gzyms pustego kominka.

— Masz większe, niż ci się wydaje.

Stopy bolały mnie już od tych przeklętych szpilek, a w głowie wirowało od zbyt dużej ilości wina. Usiadłam więc na jakiejś kozetce obitej bordowym aksamitem.

— Zrozum... Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. Niestety takie są fakty. Lekarze nie mają dobrych rokowań — westchnął ponuro i zaczął szukać czegoś w kieszeni marynarki. Wyciągnął srebrne, płaskie pudełko, z którego wyjął cygaro.
Usiadł obok mnie i znów sięgnął za poły marynarki, skąd wyjął zapalniczkę.

— O nie... Nie ma mowy! — zawołałam, wpatrując się w niego z oburzeniem.

— Nie lubisz dymu? — mruknął, wkładając do ust tytoniowy rulonik.

— Nie chodzi o dym.

— To w czym przeszkadza ci to, że zamierzam zapalić?

— Ano w tym, że sam siebie trujesz. To mi przeszkadza. Skoro jesteś chory, chyba powinieneś rzucić to całe cholerstwo! — warknęłam i jednym ruchem wyrwałam mu z ust cygaro, które w sekundę przełamałam na pół i rzuciłam w kominek.

Ludwik siedział nieruchomo, wciąż w pozycji, jakby miał odpalić ogień i przytknąć go do końcówki niewidzialnego cygara.
W końcu schował zapalniczkę i rozparł się wygodnie na kozetce.

— Gratuluję — rzucił, patrząc na mnie z uznaniem.

— Niby czego?

— Nikt do tej pory się na to nie odważył. Nawet Maks już zobojętniał. A ty się nie bawisz w podchody tylko przechodzisz od razu do czynu. Jestem pod wrażeniem — mruknął, smyrajac mnie żartobliwie po ramieniu.

— Nie wiesz, że to ci nie pomaga tylko pogarsza?

— Właśnie że pomaga. Czuję się po tym lepiej.

— Lepiej! — powtórzyłam z niedowierzaniem i spojrzałam na niego ze złością. — Ty chyba po prostu chcesz umrzeć szybciej.

Ludwik nie zaprzeczył. Milczał przez długi czas, aż w końcu powiedział coś, co z jednej strony mnie zmroziło, a z drugiej sprawiło, że chciałam natychmiast to zmienić.

— Nic mnie tu nie trzyma. Nie widzę sensu...

— Sensu w czym?

— W życiu. Jest bez sensu — powiedział pozbawionym emocji głosem.

— Nie jest. Nie mów tak. Ja też... Ja też kilka razy w życiu myślałam, że lepiej by było zniknąć, już więcej się nie obudzić, ale...

— Jesteś młoda, masz całe życie przed sobą. A ja... Żyję ze świadomością, że koniec jest bliski. I przez to nie mam chęci na dogorywanie. Wolałbym, żeby te ostatnie żarzące się węgle już wreszcie zgasły. A tak tlą się bez życia, rozsypują powoli w zgliszcza...

— A jeśli ktoś rozdmuchałby na nowo ogień?

— To niemożliwe... Moje serce już w tej chwili jest słabe, długo nie pociągnie, choćby i zabiło mocniej pod sam koniec — rzucił, przy ostatnich słowach patrząc mi prosto w oczy.

Siedziałam w ciszy i wpatrywałam się w jego twarz. W ciemności odznaczały się kontury. Prosty nos, pełne usta, równo przycięty zarost, opadający na czoło kosmyk włosów.

— Dlatego się spóźniłem — westchnął po chwili ciszy Ludwik. — Przylecieliśmy z Genewy samolotem. Na lotnisku podstawiony miałem samochód od Maksa. Wyjechaliśmy i w drodze poczułem się bardzo źle... Gdyby Yvette ze mną nie było, rozbiłbym się pewnie na jakimś przydrożnym drzewie.

Zaniemówiłam, czując że moje serce na moment spowolniło swój bieg. To ja mu wyrzucałam to spóźnienie, a on ledwo uszedł z życiem!

— Yvette zawiozła mnie do szpitala. Dali mi szybko kroplówkę, poleżałem dwie godziny i ruszyliśmy dalej. Dlatego nie przyjechałem na czas. Przepraszam...

— Ludwik, to nie twoja wina. To ja zachowałam się jak ostatnia niedomyślna zołza. Mogłam domyślić się, że musiałeś mieć ważny powód. Naskoczyłam na ciebie... Przepraszam — szepnęłam zszokowana własną głupotą.

— Daj spokój, skąd mogłaś wiedzieć. Miałaś prawo się wkurzyć.

— Teraz już wiem. I strasznie mi głupio. I przykro — szepnęłam przez łzy. Nigdy do tej pory nie widziałam, żeby Ludwik płakał. Co prawda nie znałam go długo, ale podejrzewałam, że należy do ludzi, którzy nie chcą się nad sobą użalać i być ciężarem dla innych. Teraz też nie okazywał żadnych emocji, ale wiedziałam, że cierpi. Przysunęłam się do niego i odwróciłam jego głowę w swoją stronę. Zbliżyłam usta do jego ust, kiedy on się odezwał.

— Nie rób tego z litości, Sandra...

Zatrzymałam się, moja ręka opadła i czarna rzeczywistość runęła na mnie, w jednej chwili burząc jakiekolwiek nadzieje, które bezwiednie zrodziły się w moim sercu.

— A jeśli jest inny powód?

— To jeszcze gorzej... Nie chciałem dopuścić do takiej sytuacji... Ale to zrobiłem jak ostatni egoista. Wybacz mi. Nie mogę ci niczego obiecać...

— Gdybyś obiecał, że dołożysz wszelkich starań, żeby zawalczyć o zdrowie i życie, nie zawahałabym się dać nam szansy — szepnęłam przez ściśnięte emocjami gardło.

— Nie mogę cię o coś takiego prosić! — warknął Ludwik i zauważyłam, że cały się spiął.

— A więc... Więc powinnam iść. Skoro moja propozycja jest nie warta nawet twojego zastanowienia — rzuciłam z wściekłością.

— Sandra!

Wstałam gwałtownie z zamiarem natychmiastowego wyjścia i zakończenia raz a dobrze tej zdecydowanie zbyt długo ciągnącej się sytuacji, jednak Ludwik pociągnął mnie tak, że wylądowałam na jego kolanach.

— Cassandre... Tu me fais de l'effet, bébé? Dès le premier regard. Je ne pense qu'à toi. J'ai perdu la tête — mówił coś z przejęciem, chyba nie zdając sobie sprawy, że przeszedł na francuski.

— Ludwik, ja nic nie rozumiem!

Ludwik przez chwilę patrzył na mnie ze zdziwieniem, a potem chyba do niego dotarło co zrobił, bo kontynuował po polsku.

— Już w tej chwili żałuję, że aż tak daleko to wszystko zaszło. Nie chcę, żebyś po mnie płakała.

— I tak będę. Nie wiem dlaczego, ale nie potrafię cię nienawidzić. Gorzej... Kiedy zobaczyłam wtedy... Jak grasz w salonie... Nigdy nie widziałam ani nie słyszałam nic piękniejszego... A wtedy ty... — urwałam, bo Ludwik położył palec na moich ustach.

— Wiem. Jestem najgorszym bydlakiem... Zachowałem się jak idiota. Jak najgorszy śmieć. Powinnaś mnie nienawidzić.

— Powinnam — mruknęłam i wbrew rozsądkowi, a zgodnie z najgłębszym pragnieniem serca odciągnęła jego rękę i przycisnęłam usta do tych idealnie wykrojonych warg. Całowałam go tak, jakbym chciała mu przekazać wszystko to, co dotychczas czułam. Cały ból, rozczarowanie, gniew, nadzieję, tęsknotę i niezgodę na to, że nie ma dla nas przyszłości. Chciałam to wszystko, co powiedział Ludwik zanegować, zniszczyć, usunąć. Jakby to mogło w jakiś sposób pomóc.

Ludwik z początku był zaskoczony, ale przygarnął mnie do siebie bliżej. Owinęłam ramiona wokół jego szyi, w międzyczasie pozbywając się rękawiczek, które spadły gdzieś na ciemną podłogę. Nie obchodziło mnie to. Nigdy nie czułam czegoś takiego. Każde muśnięcie ust Ludwika wywoływało we mnie lawinę doznań. Tak samo dotyk jego rąk, zapach, smak i nawet zduszone warknięcie, które z siebie w końcu wydał, kiedy przysunęłam się na jego udach bliżej, bojąc się że za chwilę spadnę.

— Sandra... — syknął Ludwik, kładąc mi ręce na biodrach.

— Wiem. Rozumiem — westchnęłam, odsuwając się nieznacznie. — To jakie są te rokowania lekarzy? — zapytałam, walcząc z rozszalałym oddechem i pędzącym sercem.

Ludwik położył jedną rękę na mojej nodze i zaczął gładzić ją miarowo. Drugą zanurzył w moim ledwo już trzymającym się koku i próbował go rozplątać. Po chwili potargane jakby burzą włosy opadły kaskadą na plecy, a Ludwik z widocznym zadowoleniem nawijał sobie  pasma na dłoń i przesuwał w dół. Miałam ochotę mruczeć z rozkoszy, ale ograniczyłam się tylko do ukradkowego westchnięcia.

— Lekarze twierdzą, że moje serce jest nieprzewidywalne. Już miałem kilkanaście takich sytuacji, kiedy odmawiało współpracy, ale zawsze jakoś się prześlizgiwałem, odzyskiwałem przytomność... To chyba ten rozrusznik. Skubany nie daje mi umrzeć.

— Masz rozrusznik w sercu?

— Tak...

— No i co jeszcze powiedzieli?

— Że najlepszym rozwiązaniem jest przeszczep — westchnął.

Spojrzałam na niego z przypływem nagłej nadziei.

— No to nad czym się zastanawiasz? Nie mogą znaleźć dawcy czy jak?

— Nie w tym rzecz. Ja się nie zgodziłem. Nie mam zamiaru potem być dla innych ciężarem. Zdajesz sobie sprawę, ile czasu trwa dochodzenie do zdrowia po takiej operacji?

— No domyślam się, ale chyba warto przeboleć i zyskać możliwość długiego życia...

— Maks też tak uważa — przerwał mi. — I on będzie miał przeszczep. Przeszedł już wszystkie badania, przygotowania, szczepionki...

— A ty czemu nie chcesz? Ludwik... A jeśli bym cię o to poprosiła?

Ludwik zacisnął usta i sapnął przez nos, widocznie tocząc w głowie jakąś walkę.

— Nie wiem... Taka operacja to też ryzyko... A jak stanę się takim żałosnym warzywkiem, którego życie będzie podtrzymywane tylko przez aparaturę... Nie chcę tak umierać. Nie chcę tak żyć, być dla kogoś ciężarem. Wegetować...

— Ale skąd wiesz, że tak się stanie? Może wszystko pójdzie dobrze?

— Szczerze wątpię, żeby tak się stało. Wolę umrzeć z godnością, a nie jak jakiś desperat na łóżku szpitalnym...

— Ludwik... — jęknełam i spojrzałam w jego zbolałe oczy. Tak bardzo mi go było żal. Rozumiałam jego rozterki i sama w duchu postanowiłam sobie, że dowiem się o możliwych powikłaniach, ryzyku niepowodzenia i szansach powodzenia takiej operacji, a potem przystąpię do przekonania Ludwika.

— Pomyślimy o tym, dobrze? — zapytałam cicho.

— Nie... Tu nie ma nad czym się zastanawiać.

— Ludwik, proszę. Obiecaj mi, że przemyślisz to jeszcze raz — szepnęłam z ustami tuż przy jego ustach. Nasze oddechy się zmieszały, a następnie połączyły w jedno, kiedy przywarłam do niego spragnionymi wargami. Całowałam go leciutko, jednocześnie zanurzając palce w jego włosach. Wreszcie mogłam poczuć ich fakturę, miękkość, gładkość.

— Ludwik... Obiecaj... — mówiłam pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem.

— Sandra... Ja...

— Proszę... — szepnęłam i wetknęłam język pomiędzy jego rozchylone wargi. Ludwik poruszył się nagle, kiedy końcówki naszych języków spotkały się, a po chwili splotły w zmysłowej, zapierającej dech w piersiach pieszczocie. Jęknęłam cichutko, kiedy to Ludwik przejął inicjatywę i zachłannie pogłębił pocałunek. Dyszał ciężko, zaciskając mocno rękę na moim udzie.

— Ludwik... — oderwałam się od niego i wyprostowałam z nagłym przestrachem.

— Spokojnie, nic mi nie jest. Nie bój się —  szepnął uspokajająco i objął mnie ramionami w talii. Oddychaliśmy oboje ciężko, jak po szybkim biegu. Całe moje ciało mrowiło od pragnienia dotyku i jeszcze większej bliskości. Zdusiłam to w sobie i postanowiłam rozluźnić atmosferę w najprostszy możliwy sposób, czyli żartem.

— Prawie jak na kolanach świętego Mikołaja... Tylko że to niedobry Mikołaj, bo nie chce spełnić mojego życzenia — powiedziałam, wykrzywiając usta w dziubek, co miało oznaczać ogromne niezadowolenie.

— Co za drań z tego Mikołaja... — podjął tę słowną grę Ludwik. —  Niewybaczalne...

— Zgadza się. Lepiej niech szybko naprawi swoje karygodne postępowanie...

— Hmm... Ale Święty Mikołaj ma już swoje lata... Za stary jest na takie obietnice i wygórowane życzenia roszczeniowej młodzieży.

— Nie jest stary. Może trochę zgorzkniały. I cyniczny. Ale w głębi serca jest dobry i nie odmówi dziewczynce. A jej roszczenia wcale nie są wygórowane... — zaprotestowałam, jednocześnie rozpinając guzik w koszuli Ludwika i wsuwając ręce pod spód. Podkoszulek podwinął się, wiec napotkałam gładką, gorącą skórę. Tak nagły dotyk nagiego ciała na moment mnie oszołomił.

— Co za niegrzeczna dziewczynka... Chyba nie zasłużyła na nic innego, niż rózgę na goły tyłek — mruknął Ludwik wciągając mnie wyżej na udach. Wyczułam jego podniecenie, co jeszcze bardziej mnie nakręciło, ale i obudziło jakiś skrywany w głębi umysłu strach.

Ludwik najwidoczniej niczego nie świadomy zaśmiał się i przełożył mi włosy na jedną stronę, po czym zaczął coś przy nich majstrować.

— Co ty robisz? — sapnęłam, walcząc z uczuciem paraliżującego strachu, który zaczynał opanowywać moje myśli.

— Chwileczkę... — mruknął Ludwik i z uśmiechem zaczął zaplatać mi włosy. Z zafascynowaniem obserwowałam sprawne ruchy długich palców układających kosmyki jeden na drugim, tak że powstawał równy, zaskakująco piękny splot. Ten widok momentalnie mnie uspokoił.

— Umiesz robić warkocz? — zapytałam, nie mogąc się nadziwić temu, co przed chwilą zobaczyłam.

— Robiłem taki matce, kiedy byłem mały — mruknął z lekkim zakłopotaniem Ludwik.

— Byliście blisko?

— Tak... To dzięki niej pokochałem muzykę. Ona też była pianistką.

— Uczyła cię?

— Trochę tak, ale miałem swojego nauczyciela, już od czwartego roku życia. Nazywał się Albert Tukendorf i był wspaniałym człowiekiem. Niezwykle wrażliwym i wymagającym. Wierzył we mnie jak mało kto...

— Mówisz o nim, jakby już nie żył.

— Bo zmarł w zeszłe święta. Do tej pory nie wiemy, kto maczał w tym palce...

— Ktoś go zabił?

— Nie wiem. Maks twierdzi, że ktoś upozorował samobójstwo. Ale nie mówmy o tym... Nie mówmy o śmierci. Dość, że czuję jej oddech na własnym karku — syknął.

— Nie myśl tak. Musisz być dobrej myśli. Ja mam siły i wiary za dwoje. Daj mi trochę czasu, a cię przekonam.

Oczy Ludwika zmrużyły się w uśmiechu, ale za chwilę spoważniał. Westchnął głęboko i potarł kciukiem mój policzek.

— Jesteś cudowną kobietą, Sandro. Nie chciałbym, żebyś mnie opłakiwała po tym, jak w końcu moje serce odmówi współpracy. A wkrótce się to stanie. To pewne.

— No i znowu... A przeszczep? Obiecałeś, że to rozważysz.

— Niczego nie obiecałem i nie mogę obiecać. Nie wiem, czy jestem w stanie się na to zdecydować. Chyba jestem zbyt wielkim tchórzem..

— Nie jesteś tchórzem! Rozumiem, że nie chcesz umierać w taki sposób. Że chcesz odejść z godnością, jak każdy. Ale czy nie mógłbyś zaryzykować dla mnie? Byłoby to poświęcenie, owszem. Może nie jestem warta takiego ryzyka? — zapytałam przekornie, tak naprawdę bojąc się odpowiedzi.

— Nie mów tak. To ja nie jestem wart tego, żeby cię w to wciągać i angażować.

— A jeśli ja chcę? Jeśli właśnie tego pragnę?

— Sandro, Sandro... — zamruczał Ludwik, przeciągając palcami po całej długości warkocza. —  Nie chciałbym cię pociągnąć ze sobą na dno... A właśnie tam zmierzam.

— Nie, bo ja cię wcześniej wyciągnę. Wyciągnę cię na powierzchnię. Może nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej, ale wiem, że to wszystko, co nas oddzielało było fałszem, celowym kłamstwem, jakimś sposobem obrony przed uczuciem, którego przecież oboje pragniemy.

— Skąd w takiej młodej głowie tyle mądrości?

— Mam starą duszę — wyszeptałam, patrząc na Ludwika z przejęciem.

— Ale masz całe życie przed sobą. Po co ci tracić najpiękniejsze lata na takiego starego dziada?

— Nie uznałabym tego za stratę. I nie jesteś starym dziadem. Raczej gdybym teraz odpuściła, wyrzucałabym sobie do końca życia.

Przez chwilę panowała między nami cisza, którą zakłócały jedynie dźwięki tykających wskazówek starego zegara. Wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu. Szukałam odpowiedzi w szarości oczu Ludwika i jedyne co mogłam w nich dostrzec, to ogromny, niewysłowiony żal. Mężczyzna spuścił wzrok i po jego policzku spłynęła jedna, samotna łza. Szybko uniosłam rękę, żeby ją otrzeć, ale Ludwik powstrzymał mnie w połowie gestu. Ujął moją dłoń i pocałował jej pokryty strupami wierzch. Każdą zdartą kostkę.

— Ludwik. Pozwól sobie pomóc — szepnęłam drżącym głosem.

— To niemożliwe, Sandro. Ale wiedz, że jesteś najwspanialszym, co mnie w życiu spotkało.

Oczy mnie zapiekły, bo zebrały się w nich słone łzy. Ludwik westchnął i przyciągnął mnie do swojej piersi. A ja płakałam, tuląc się do jego zbolałego serca. Tak bardzo pragnęłam dać mu swoje. Ale bałam się, że nie mam czego mu oddać. Bałam się, że po moim sercu zostały tylko gorzkie zgliszcza. A jeśli Ludwik odejdzie, nic już po nim nie zostanie. Tylko pustka, nie dająca się niczym wypełnić.

Jednocześnie w głębi duszy pragnęłam postawić wszystko na jedną kartę. Zaryzykować. Zawalczyć o mężczyznę, który w ciągu kilku tygodni zawładnął moimi myślami. I w tej chwili, słysząc tuż obok miarowe uderzenia serca, podjęłam decyzję. A ja nigdy się nie cofałam. Robiłam pierwszy krok i szłam dalej, nie oglądając się za siebie. Teraz także nie zamierzałam zawracać. Chciałam zawalczyć o Ludwika. Tym samym zawalczyć o siebie. Uniosłam się, ujęłam jego twarz w swoje poranione dłonie i spojrzałam mu prosto w oczy.

— Nie powstrzymasz mnie, Ludwik. Nie odpuszczę. Nie zostawię cię. Nie pozwolę ci się poddać.

Ludwik nie odpowiedział. Pochylił się i osuszył ustami łzy z moich policzków, a następnie złączył nasze usta. Czułam słony smak moich łez, choć tak naprawdę na jego wargach smakowały upajającą słodyczą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro