Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1. Francuzik

Beznadzieja. Po prostu bez-na-dzie-ja. Przesunęłam wzrokiem po moim zagraconym pokoju, który wyglądał jakby przeszedł po nim huragan Katrina. Ciuchy walały się wszędzie, jedna bluzka wylądowała nawet na monitorze komputera, a brudna skarpetka zaplątała się w liściach uschniętej paprotki. Podłoga pokryta zużytymi chusteczkami do nosa, bo przecież ciągle zbierało mi się na ten cholerny płacz, szczególnie w nocy, więc rzucałam je pod siebie jak świnia. Ile to już tego letargu, ja się pytam? Pół roku nawet nie minęło, ale wydawało mi się, że jest ze mną coraz gorzej. Przetarłam piekące oczy, widząc pod powiekami jasne rozbłyski.

Z początku wypierałam to wszystko z głowy. Gadałam. Zagadywałam ludzi na śmierć. Żeby tylko nie słyszeć własnych myśli. Żeby nie widzieć tamtej obrzydliwej twarzy, nie czuć tych łap na sobie, upokorzenia, krwi na udach...

Wzdrygnęłam się i z wściekłością skopałam rzeczy z podłogi w kąt, tak że stworzyło się coś na kształt kotłowiska z ciuchów i różnorakich śmieci. Papierki po słodyczach również walały się po wszystkich zakamarkach. W ostatnim czasie wręcz nałogowo obżerałam się tym syfem i przytyłam dobrych kilka kilogramów, a nigdy nie należałam do patyczaków. Teraz niewiele brakowało mi do Kim Kardashian. No, może przesadzałam, bo wciąż mieściłam się w stare ciuchy, ale niektóre robiły się przyciasne. W sumie miałam to gdzieś. I tak nie chciałam się nikomu podobać. Każdego faceta z góry uznam za zagrożenie, tak żeby zminimalizować ryzyko. O nie. Żadna świnia nigdy już mnie nie skrzywdzi i nie dotknie brudną racicą. Od kilku miesięcy zawsze nosiłam przy sobie gaz pieprzowy i scyzoryk. W każdej torebce i każdej kieszeni ten sam zestaw. Nigdy więcej.

Syknęłam, bo idąc po telefon nadepnęłam nagle na coś ostrego leżącego na podłodze. Stęknęłam pod nosem i warknęłam z irytacji, wypatrując na podłodze powodu mojej pulsującej bólem stopy. I znalazłam. Kawałek rozbitego kubka, który zakończył swój żywot ze dwa tygodnie temu. Nosz kurde... Pasowałoby tu kiedyś posprzątać.

Matka już nawet nie zaglądała do mojego grajdołka. Siostry również. Wolały nie dostać po głowie poduszką albo czymś twardszym. Zostawiły mnie w spokoju licząc na to, że pani psycholog wyciągnie mnie z tego syfu. Otóż nie. Kobieta się starała, to fakt. Gadała nawet sensownie. Ale mnie nikt i nic nie było w stanie pomóc. Chyba tylko śmierć. A jednak byłam zbyt wielkim tchórzem, żeby się na to zdobyć.

Kilka razy przesypywałam z ręki do ręki garść różnych silnych prochów z domowej apteczki. Zostały jeszcze po ojcu. Co jakiś czas nawiedzała mnie myśl, żeby do niego dołączyć. Nic mnie tu nie trzymało. Nawet moja przyjaciółka miała mnie w dupie, a to przecież między innymi przez nią ja sama się w niej znalazłam. Po naszym suto zakrapianym sylwestrze zadzwoniła tylko raz, w moje urodziny w styczniu, ale teraz od tygodni milczała, a ja nie miałam zamiaru prosić się o jej uwagę.

Wie doskonale, przez co przeszłam. Powinna się zainteresować, okazać jakieś wsparcie, może zaprosić do siebie. Przecież też tak jak ja rzuciła na razie studia. Telefon jednak milczał, jej konto na Facebooku było nieaktywne, totalna cisza. Chyba postanowiła się odciąć od świata, poprzeżywać w samotności swoje rozstanie z Rozdrażewskim. W sumie nie dziwiłam się. Facet to ideał. Z jednej strony twardy, stanowczy i gotowy spuścić komu trzeba trochę krwi, a z drugiej wrażliwy i współczujący. Widziałam, jak pod jego rozkazami zakatowano tego Niemca. Tłumaczyli mi, że musieli, że nie chciał wskazać miejsca, w którym mnie zamknął. W dodatku wieprz nafaszerował mnie jakimiś narkotykami, tak że jedną nogą byłam już na drugim świecie. Czasem żałuję, że się ocknęłam i napiłam wody od moich wybawców. Rozdrażewski niemal siłą wlewał mi ją do gardła, potem jeszcze elektrolity, zanim przyjechała karetka, która zabrała mnie do szpitala. Tam też dopilnował, żeby dobrze się mną zajęli. Po korytarzu ciągle chodziło dwóch goryli od Rozdrażewskiego.

Westchnęłam i sięgnęłam po wyschniętą kanapkę. Ugryzłam kęs, a resztę wyrzuciłam do kosza pod biurkiem. Oczywiście nie trafiłam i kawałki sera żółtego walały się teraz po podłodze. Ja pitolę... Obraz nędzy i rozpaczy.

Telefon zawibrował, a na wyświetlaczu pojawiło się imię Michaśki. No rychło w czas żeś się opamiętała.

— Halo? — rzuciłam oschle.

— Cześć, Sandra... Jak się trzymasz? — zapytała Michalina niepewnym, przestraszonym głosem. No przynajmniej było jej głupio, że tyle się nie odzywała.

— Czego chcesz? — zapytałam wprost. Z jednej strony cieszyłam się, że mogłam usłyszeć jej głos, a z drugiej byłam wściekła, że dopiero teraz.

— Chciałam zadzwonić, zapytać jak się czujesz... — dalej owijała w bawełnę.

— Kurwa, zajebiście się czuję... A jak mam się czuć? — prychnęłam, walcząc z mieszanką różnych skrajnych emocji.

— Wiem... Przepraszam, niestosowne pytanie...

— Gadaj Miśka, po co dzwonisz? Nagle sobie o mnie przypomniałaś? — zapytałam, wrzucając do ust kilka orzeszków ziemnych w czekoladzie.

— Dobra... Nieważne już. Przepraszam, że się nie odzywałam... Powinnam była zadzwonić wcześniej. Przepraszam. Gdybyś czegoś potrzebowała, daj znać. Naprawdę mi przykro... To cześć...

— Czekaj! — zawołałam, niemal krztusząc się orzeszkiem.

— Sandra...

— No mów mi tu wszystko. Dlaczego dzwonisz? Jutro za mąż wychodzisz czy jak? — zapytałam już łagodniejszym tonem.

— Yyy... No jakbyś zgadła. W sensie nie jutro, tylko za niecałe dwa miesiące, ale...

— Za Rozdrażewskiego?! — ryknęłam tak, że przez chwilę zastanawiałam się, czy nie straciłam głosu.

— Tak...

— Ja pierdolę...

— Wiem. Szok. Ale nie wnikaj. Błagam — jęknęła Michaśka, więc dałam jej spokój. Do czasu.

— Już wiem, po co dzwonisz. Chcesz, żebym ci pomogła z tymi całymi przygotowaniami do ślubu? — zapytałam, i mimowolnie poczułam lekkie podekscytowanie.

— A mogłabyś? Wiesz... Moja mama nie bardzo się na tym zna... A ty już dwa razy byłaś druhną u swoich sióstr i pomyślałam... Ale jeśli nie chcesz, rozumiem. Po prostu tak pomyślałam, że mogłabyś oderwać myśli, wyjść na trochę z domu...

— Dobra.

— Zgadzasz się?

— Pytasz wilka czy sra w lesie — prychnęłam. — Pewnie, że się zgadzam. Przecież zawsze chciałam zostać wedding plannerką, nie? A taka okazja z nieograniczonym budżetem chyba nigdy mi się nie trafi.

— Jesteś kochana. Słuchaj, mogłabyś się spakować na jakieś kilka tygodni? Zamieszkałabyś u Maksa, pobyłybyśmy trochę razem, przygotowałybyśmy tę całą suknię, czy cokolwiek... Wiesz, że ja się na tym znam jak...

— Jak łoś na śpiewaniu. Wiem... — westchnęłam z politowaniem.

— Akurat na śpiewaniu się znam — zaoponowała. 

— No właśnie! Koniecznie musisz zaśpiewać na weselu — wtrąciłam, już widząc oczami wyobraźni oburzoną minę Michaśki.

— Daj spokój... Prędzej umrę na zawał... — jęknęła. Tak jak myślałam.

— Zaśpiewasz. Mówię ci to ja, Sandra Jaworska — nie dawałam za wygraną. I dopnę swego. Zaśpiewa jakąś rzewną balladę aż będą wszystkim uszy i serca furczały.

— Dobra... Zostawmy ten temat — wywinęła się. — Ile potrzebujesz czasu, żeby się spakować? — zapytała Michaśka, a w jej głosie słychać było strach. Jak ją znałam, była w kompletnej rozsypce. Pewnie nawet na pierwszych przymiarkach sukni jeszcze nie była.

Zerknęłam na pobojowisko w pokoju i szafę, z której wysypywały się pogniecione ubrania.

— Kilka dni... Powiedzmy, że pięć — powiedziałam poważnym tonem, mając na myśli wypranie ciuchów i ewentualne ogarnięcie własnej osoby, tak żeby nie było wstyd się pokazać wśród ludzi. Strasznie się zapuściłam.  Wydęłam policzki, wzdychając przeciągle.

— Super, to świetnie. W piątek mógłby ktoś po ciebie przyjechać.

— Daj spokój, sama przyjadę swoją Corsą...

— Nie... Sandra, proszę cię. Tam nie jest tak łatwo trafić. Jeszcze się zgubisz. W dodatku twój samochód...

— Masz coś do mojego Opelka? Może i ma swoje lata, ale nigdy mnie nie zawiódł. Nigdy nawet nie byłam z nim u mechanika! — oburzyłam się.

— No właśnie. Sandra, przecież to gruchot. Może nie dojechać. Nawet ostatnio w sylwestra ledwo odpalił — powiedziała, na co ja tylko przewróciłam oczami.

— To przez te mrozy — usprawiedliwiłam staruszka. Przecież najlepsze samochody mają z tym problem. Zaraz tam gruchot.

— Proszę cię... Przyjedzie ktoś... Podwiezie cię elegancko.

— Tylko żaden ochroniarz — przerwałam jej szybko.

— Niby czemu?

Jeszcze się pyta, niedomyślna!

— Hm, pomyślmy.... Ach, tak. Widzieli mnie z gołą dupą, zgw...  Zakrwawioną... Po prostu nie! — warknęłam gwałtownie, jakby Michaśka mnie zaatakowała. Westchnęłam ciężko, uspokajając nagłe emocje. — Zrozum. Nie wytrzymam w samochodzie tyle godzin z kimś, kto mnie wtedy widział — wyjaśniłam już nieco spokojniejszym tonem, ale głos mi zadrżał. 

— W porządku, rozumiem. A jeśli załatwię kogoś innego?

— A myślisz, że ja ich kojarzę? Pamiętam tylko Maksa i takiego białego wielkoluda.

— No to co to za problem... Nie przejmuj się...

— Żadnego ochroniarza. To jest mój warunek. Nie mam zamiaru patrzeć facetowi w oczy i zastanawiać się, co widział, rozumiesz?

— Dobrze... — westchnęła. — Może uda mi się załatwić kogoś, kto nie jest ochroniarzem. Może być brat Maksymiliana?

— On ma brata?

— Tak...

— Starszy?

— Młodszy o dwa lata.

— Dobra... Niech będzie. Takim staruchem nie będę się przejmować... — wypaliłam z ulgą.

— Sandra...

— No co?

— Nic. To dam jeszcze znać, czy Ludwik się zgodzi...

— Ludwik... Ja pierdolę, co za imię. Może jeszcze Ludwik XIV i mieszka we Francji? — zapytałam idiotycznie, ale nie mogłam się powstrzymać.

— Tak się składa, że owszem — zaśmiała się.

— Litości... Czekaj... To ten, u którego byłaś na święta? Co to za glancuś? Nosi rureczki i falbaniaste bluzki? Albo taki berecik i koszulkę w paski... I wstążkę na szyi, fuj! Francuzik musi się tak nosić...

— Nie... Bynajmniej. Zresztą sama zobaczysz — Zaśmiała się.

— Dobra... Jeśli założy rurki, to mu je autentycznie rozpruję paznokciem na tyłku, jak się pochyli. I żabot też. Tylko obiecaj, że nic mu o mnie nie powiesz, o tym, co się wtedy wydarzyło...

— Dobrze. Obiecuję. Nic mu nie powiem.

— I zadbaj o to, żeby twój narzeczony też trzymał buzię na kłódkę. Zrozumiano? Ludwik XIV Żabojad ma o niczym nie wiedzieć.

— Tylko go tak przy nim nie nazywaj...

— Co, wścieknie się? Wymyślić mu inną ksywkę? — zachichotałam.

— Lepiej nie. Mam przeczucie, że albo przypadniecie sobie do gustu, albo skoczycie do gardeł...

— To świetnie... Przyda mi się jakaś rozrywka i słaby francuski tyłek do skopania — Ziewnęłam i rzuciłam się na pokryte skotłowaną pościelą łóżko.

— To świetnie. Cieszę się, że z tobą lepiej. Przepraszam, że tak wyszło. Opowiem ci już na miejscu, co się wydarzyło...

— Jasne... Trzymaj się. Dzięki, że zadzwoniłaś. W sumie ja też mogłam...

— To ja powinnam. Jeszcze raz dziękuję, że się zgodziłaś. To do usłyszenia. Dam znać o tym transporcie.

— Jasne, to do usłyszenia.

Rozłączyłam się i kolejny raz spojrzałam z niesmakiem na syf w pokoju. Posiedziałam w ponurym milczeniu kilka minut, po czym zgarnęłam ciuchy i zaczęłam sortować je kolorami. Czas w końcu zrobić pranie, bo przecież muszę w czymś chodzić po tym pałacu. Aż się skrzywiłam. Ja i pałac. Arystokracji jej się zachciało... Cała Michaśka. Zawsze wałęsała się swoimi ścieżkami, a ja dodawałam jej życiu trochę normalności. Imprezy, kluby... To już przeszłość. Teraz nawet wyjść do galerii mi się nie chciało. Unikałam tłumów.

— Weź się ogarnij — szepnęłam sama do siebie, ocierając byle jak mokre policzki.

Co było, to było. Stało się i już. Muszę zapomnieć i trzymać gardę wysoko, żeby już żaden świniak nie podszedł za blisko. A jak już przypełznie na odległość pięści taka gnida, to w ryj między oczy bez ostrzeżenia. Dla pewności.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro