TRZECIA
☆
Wóz strażacki głośno trąbi, gdy ścigamy się z pędzącym pociągiem. Nikt, oprócz mnie, nie zwraca uwagi na fakt, że pędzimy na sygnale, pomimo braku wezwania. Kierowca ostro pruje przez puste ulice, a zerwane gałęzie co rusz świstają przed rozpędzonym pojazdem.
Kapitan Hardy jeszcze raz upewnia się, że mój pas bezpieczeństwa jest mocno wciśnięty, a potem sprawdza również jak na mojej głowie trzyma się chełm, w który mnie ubrał, zanim posadził mnie na miejscu pomiędzy sobą a kierowcą.
Naciągam na siebie mocniej zapasową kurtkę i wdycham z niej dziwną mieszankę proszku do prania wraz z zwęglonym aromatem, którego źródła zdecydowanie nie chcę znać.
— Ten kask wygląda na tobie, jak rondel — szepcze Hardy tuż przy moim uchu. — Wybacz, nie mamy mniejszych rozmiarów. W wozie jest tylko to, czego potrzebują moi chłopcy.
— Idę o zakład, że w tym rondlu nigdy nie było smaczniejszej i przyjemniej pachnącej głowy! — pokrzykuję, bo pomimo odcięcia od świata zewnętrznego, jest tu niezwykle głośno. Gwar rozmów kilku facetów w jednym aucie, wystarczająco zagłusza gwizd powietrza i łopot deszczu z zewnątrz.
— Być może. — Hardy w nieskończoność przeciąga tych kilka sylab. Swój wzrok wbija w moje usta, a ja jestem w stanie skupić się jedynie na jego porządnie obutej nodze, którą opiera na wysięgniku do tabletu, który przymocowany jest po jego prawej stronie.
— Te buty uratowały dziś twoje życie. — W aucie nagle zapada dziwna cisza. Czuję, jakbym powiedziała coś... niewłaściwego. Ale Hardy nie daje po sobie tego poznać. Sięga jedynie po radio i mówi:
— Dyspozytornia, tu wóz dwadzieścia jeden, ekipa druga, Kapitan David Hardy. Sprawdź mi czy pacjent z wezwania przy Instytucie Technicznym, jest już w szpitalu. — Odpowiada mu kilka trzaśnięć.
— Już sprawdzam — markotny głos, wzdycha z niezadowoleniem. — Ale chuj ci do tego, co? Chcesz kolejną zjebkę z góry? Musisz się nauczyć, żeby grać wreszcie z polityką firmy.
— To Zackie — rechocze ktoś z tyłu, a potem wtóruje mu kilka gwizdów.
Nie rozumiem o co chodzi, ale uśmiech na twarzy Kapitana się poszerza.
— Zulu Delta, to ty?
— A kurwa kto? — warczy. — Jest na zakaźnym. Ja pierdolę... — na chwilę panuje cisza — Jordie mówi, że cytuję: skurwysyn żądał badań na syfilis. To jakiś pojeb?
— Powiedzmy, że zamarzyła mu się drobna rebelia. Odpiął wrotki i postanowił zażyć trochę Rock'N'Rolla.
Kapitan wpatruje się we mnie, a ja zastanawiam się, dlaczego jest zadowolony z tak durnego pomysłu. O ile się orientuję, biedny Fred nawet przy ujemnym wyniku będzie musiał podać listę wszystkich osób, z którymi spał lub się całował, żeby one również się przebadały.
— Dobra, wracajcie do remizy. Ja mam do obejrzenia kolejny odcinek Rodu Smoka.
— Bez odbioru — żegna się Hardy.
— Co to ma być? — pytam prędko.
— Hmm... — mruczy, ale wyjaśniony moim ostrym spojrzeniem, kontynuuje: — Słyszałem tego padalca. Postanowiłem więc mu wytłumaczyć kilka kwestii, a jedną z nich była domniemana kiła. Skoro rzuca takie oskarżenia, niech się bawi w papierologię z...
— W dupie mam Freda Fostera — syczę. — Dlaczego, do cholery, trasa na twoim tableciku nie uwzględnia adresu, który ci podałam?
Uśmiech Kapitana nieco marnieje.
— Tobie również co nieco muszę wyjaśnić — odpiera enigmatycznie.
Cisza w aucie utwierdza mnie w tym, że to ewidentnie jego pomysł.
— W takim razie — odpinam pas bezpieczeństwa i wskakuję na jego kolana — pierdolę to!
Wciskam kask na jego głowę, a potem sięgam do klamki.
— Ej! — Hardy wrzeszczy do mojego ucha. Jego ramię mocno owija się wokół mojej talii i za cholerę nie pozwala mi się ruszyć. Wóz ostro hamuje, ale razem z wytracaniem prędkości nie ciągnie mnie za sobą.
— Jest bardziej szalona od ciebie! — Kierowca kwituje ostro.
Mrużę oczy i trzepię go w ramię.
— Nie bij moich ludzi. — Ostra reprymenda pobrzmiewa w głosie Kapitana. — Oczadziałaś?
— Nie zabiłabym się. Jestem po kursie kaskaderskim i umiem skakać z rozpędzonego auta. Nawet prosto w burzę!
— Zajebiście. — Odpina swój pas i przepasa nim również mnie. Głośno zatrzaskuje drzwi i dodaje: — Prosto do remizy i ani jednego, zbędnego skrętu więcej.
— Taaa jest!
Ruszamy w ciszy, a ja nie umiem poradzić sobie z uczuciem otępienia. Cholera, sama nie wiem, co strzeliło mi do tego durnego łba!
— Musisz wiedzieć, że tym razem nie martwiłem się tylko o ciebie. Tym wozem jedzie moja rodzina, a ty naraziłaś ich na niebezpieczeństwo. Powinienem cię za to wysadzić i zjebać tak ostro, że już nigdy nie poważyłabyś się podnieść nogi wtedy, kiedy nie trzeba. — Pomimo, że na mnie huknął, ja w swoim brzuchu czuję przyjemne mrowienie. Chociaż nie. Pierdolić konwenanse: czuję mrowienie w macicy i zrobię co trzeba, żeby je nakarmić.
Nie nasycić.
Rozpalić.
☆
— Daj mi to! — Z dłoni kadeta wyrywam zamknięte opakowanie parówek i odkładam je do lodówki. Zerkam do środka, gdzie widzę raj dla wszystkich dietetyków i freaków wartości odżywczych.
A oni chcą wpieprzać hot dogi.
— Chcesz mi powiedzieć, że po godzinach zajmujesz się cosplayem, kaskaderką, a do tego potrafisz gotować?
— Gianna Lacroix — wypluwam.
Chwytam dosłownie wszystko, czego potrzebuję do przyrządzenia zarówno moussaki jak i ciasteczek z kawałkami czekolady.
Kapitan opiera się o ścianę koło lodówki, ale nie pomaga mi w niczym. Z wolna jedynie lustruje wzrokiem moją sylwetkę. Chłopcy złożyli się na świeże ubranie dla mnie, toteż mam na sobie: czyjeś granatowe szorty, ogromną bluzę z symbolem lokalnej drużyny baseballowej oraz skarpety tak duże, że spokojnie podciągnęłabym je pod kolana, gdyby cały czas nie zsuwały się z moich łydek.
— Wiem kim jesteś — mruczy, a jego czekoladowe oczy błyszczą stoickim spokojem.
Uśmiecham się z lekką kpiną.
— Wątpię. Nawet ja tego nie wiem.
— Wiem, kim myślisz, że nie jesteś — kontynuuje niczym nie zrażony.
— Błagam cię... — Ledwo dopadam do blatu kuchennego, gdy wszystko sypie się z moich rąk. Biodrem dociskam cukinię do szafki i nieco ją nagniatam. — A ja wiem, że nie jesteś dżentelmenem.
Hardy jednym susem wskakuje na blat. Chwyta jabłko i z satysfakcjonującym dźwiękiem, wbija się w nie zębami.
— Nie muszę nim być, skoro na co dzień ratuję ludzkie życie.
— Czaruś.
— Na ciebie to nie działa.
— Gdzie są noże? — zmieniam temat.
— Tu. — Rozszerza swoje nogi i jasno daje mi do zrozumienia, gdzie muszę sięgnąć.
Unoszę swoją brew, aby zrozumiał, że jest mi całkowicie obojętne, gdzie kładę swoją dłoń. Lecz gdy jednak kładę ją na zużytej rączce, mój wzrok przykuwa jego krocze. Wbijam w nie wzrok i myślę jedynie o tym, jak niewiele ukrywają jego spodnie robocze, gdy są tak napięte.
Mnie jest to obojętne, gdzie kładę swoją dłoń.
Tylko moja macica ma na ten temat inne zdanie.
— Pokroisz to dla swoich chłopców? — pytam, wyciągając wystarczająco duży nóż. Obracam go rączką do niego, a on od razu go chwyta.
Zeskakuje z blatu, myje cukinię i perfekcyjnie ją sieka.
Uśmiecham się triumfalnie, a potem zabieram się za przygotowanie mięsa.
— Daj mi znać, gdy będziesz gotowa, żeby być sobą.
☆
W trakcie posiłku, chłopcy dostali wezwanie do drzewa, które przewróciło się na dom jednorodzinny. Skrzętnie wszystko chowam i zostawiam kartkę z jasną instrukcją, jak muszą sobie to wszystko podgrzać. Gdy kończę, żwawym krokiem ruszam do gabinetu kapitana, w którym zostawił moją torebkę.
Wchodzę i zderzam się z bolesną rzeczywistością.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro