Rozdział 2
– Cześć, mogę się dosiąść?
Drgam na dźwięk męskiego głosu i natychmiast odrywam wzrok od kufla piwa, w które wpatrywałam się bezmyślnie od kilku dłużących się minut, całkowicie pochłonięta pięknym głosem śpiewającej dziewczyny. Przymykam oczy, nabieram głęboko powietrza i zmuszam się do uśmiechu – takiego, który mówi: „zwykle jestem miła, ale dzisiaj lepiej mnie nie prowokuj, bo tego pożałujesz”. Powoli przenoszę wzrok na mężczyznę, a gdy nasze spojrzenia się krzyżują, coś we mnie zamiera. Na ułamek sekundy zapominam, co chciałam powiedzieć. Ma oczy jasne jak niebo i ciemne rzęsy, które wyglądają, jakby były muśnięte tuszem. Jego blond włosy związane są w kitkę tuż nad karkiem, a kształtne usta wykrzywia lekki uśmiech. Ma delikatne rysy, co nadaje mu łagodności. Być może moje serce zabiłoby szybciej, gdybym nie była emocjonalnym wrakiem. Obecnie jestem jednak zupełnie wyprana z uczuć i jedynie patrzę na niego nieprzytomnym wzrokiem. Po chwili milczącego patrzenia na siebie usta mężczyzny rozciągają się w rozbrajającym uśmiechu. Mrużę oczy. Z zakamarków wspomnień zaczyna się wyłaniać obraz chłopca, o tym samym uśmiechu.
– Ja cię chyba znam – mówię niepewnie.
Kiwa głową, szczerząc zęby, ale nie pomaga mi wychwycić z pamięci swojej osoby. Unoszę palec i przykładam pięść do czoła, stukając w nie, jakbym wyszukiwała w rejestrze mózgu odpowiednich momentów z jego udziałem.
Nagle mnie oświeca.
– Chłopak od koni! – Celuje w niego palcem. Unosi brew, a jego mina wyraża zawód. – Czekaj, czekaj.
– Robię to – odpowiada rozbawiony, podbierając się pod boki. Przygląda mi się w zaciekawieniu. Na jego twarzy wciąż błąka się lekki uśmiech.
– Noah? – pytam niepewnie.
– We własnej osobie! – odpowiada radośnie i rozkłada ręce, jakbym wygrała jakąś nagrodę w teleturnieju, rozwiązując poprawnie zagadkę. Wpatruję się w niego dłuższą chwilę, aż w końcu zmieszany przeczesuje palcami włosy, rozglądając się na boki.
– No tak… – mamrocze. – Minęło trochę czasu i…
Zrywam się z miejsca, jakby mnie coś w tyłek ugryzło i wpadam mu w ramiona, prawie nas przewracając. Noah zamyka mnie w mocnym uścisku, aż parskam śmiechem, naśladując duszenie się. W końcu odsuwam się, by lepiej mu się przyjrzeć.
– Nie wierzę, że to ty! Ale wyrosłeś!
Noah śmieje się ciepło, a jego osoba przywodzi na myśl ogrzewające słońce, które wychynęło zza ciemnych chmur. Wyjechałam z Haven Cove, mając dwanaście lat. Minęło kolejne tyle, zanim nasze drogi się znowu skrzyżowały. Cieszę się, że jest pierwszą napotkaną tutaj osobą.
– Ja też nie poznałem cię od razu. Patrzyłem na ciebie przez dłuższą chwilę jak stalker i zastanawiałem się: Cassie, czy nie Cassie? Musiałem się przekonać.
– Co u ciebie? Siadaj i opowiadaj. – Pochylam się w jego stronę, ożywiona spotkaniem. Jego obecność wyciągnęła mnie z letargu.
– Przejąłem stadninę, po tym jak rok temu moi rodzice zginęli w wypadku i aktualnie staram się ją utrzymać na powierzchni – wypala na jednym wydechu, jakby chciał mieć tą część rozmowy już za sobą. – W zasadzie tyle ciekawostek z mojego życia. Ciągle tylko praca i praca, nie mam za bardzo czasu na rozwijanie życia osobistego.
– Boże, Noah. Tak mi przykro. Nie wiedziałam, że twoi rodzice nie żyją. – Wyciągam dłoń w jego stronę, a on ją chwyta. – Moja mama również zginęła w wypadku, ale minęło już sześć lat.
– Tak, słyszałem o tym od Henry’ego. Przykro mi. Pamiętam twoją mamę. Była wspaniałą kobietą.
– Tak jak twoja. Przecież były przyjaciółkami.
– Najlepszymi. Co cię tu sprowadza, Cassie? – pyta, patrząc na mnie z zaciekawieniem.
– Moi rodzice rozstali się dawno temu – mówię, ignorując jego zaskoczenie. – Ojciec zostawił mamie dom, który zapisała mi pod warunkiem, że zostanę jego właścicielką dopiero po ukończeniu dwudziestego czwartego roku życia. Przez ten czas był wynajmowany… Coś cię bawi? – pytam, widząc jego rozbawioną minę.
– Nic. Wiem, że dom był wynajmowany, ale szczegółów nie znałem – mówi, drapiąc się po brwi, a jego tajemniczy uśmiech nie znika. – Przeprowadzasz się tu na stałe, czy…
– Och, nie! W zasadzie miałam zamiar zostawić wszystko w rękach wujka i nawet się tu nie pojawiać. Byłam o krok od podpisania kontraktu z wytwórnią i rozpoczęcia wymarzonej kariery muzycznej. – Przełykam ślinę i piję łyk piwa, by ukryć, jak bardzo łamie mnie to wspomnienie. Wypowiedzenie tego na głos boli znacznie bardziej niż tylko mielenie tego tematu w głowie.
Noah wygląda na zaskoczonego. Otwiera usta, ale unoszę dłoń, by go powstrzymać.
– Nie pytaj. Po prostu nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem.
Nie mam siły o tym mówić, kiedy rana jest nadal świeża, a każde słowo przypomina mi o dniu, w którym wszystko się rozpadło.
– Wiem coś o tym – mówi Noah, a jego oczy zachodzą smutkiem.
Chwilę trwamy w ciszy, po czym zaczyna wypytywać mnie o życie w Nowym Jorku. Rozmawiamy na niezobowiązujące tematy. Opowiada mi o stadninie, trochę wspominamy dawne czasy, przez ci przypominam sobie coraz więcej szczegółów, a przeszłość staje się nieco żywsza. Czas płynie mi szybciej i przyjemnie. Na chwilę podeszła do nas Layla – wokalistka umilająca czas gościom swoim śpiewem. Przywitała się z Noah. Od słowa do słowa okazało się, że to przyjaciółka mojej kuzynki Amandy. Od niej dowiedziałam się, że niedługo ma zamiar wpaść z odwiedzinami. Layla mnie nie kojarzyła, dopóki nie padło wspomnienie o moim dziadku i informacja, że jestem spadkobierczynią jego domu.
Nie chodziłam do szkoły w Haven Cove, a do szkoły muzycznej w Baltimore, ale oprócz Noah nie miałam za bardzo kontaktu z dzieciakami z miasteczka. Od dziecka byłam owładnięta muzyką. Odkąd tylko mój mały paluszek zetknął się po raz pierwszy z klawiaturą pianina zakochałam się w tym instrumencie i poświęciłam mu wszystkie swoje lata. Nie znam innego życia.
– Będę się zbierał. Wstaję o świcie – mówi Noah, gdy opróżniam kufel piwa do ostatniej kropelki. – Jak wrócisz do domu?
– Pójdę na piechotę – odpowiadam, choć zdaję sobie sprawę, że dom jest dość daleko.
– O tej porze przez las? Zwariowałaś? – protestuje. – To jakieś dwadzieścia minut drogi. Podwiozę cię.
Niechętnie zgadzam się, bo wiem, że nie darowałby sobie, gdybym szła sama. Przyznaję w duchu, że to nie najlepszy pomysł, by samotnie przemierzać taką odległość o zmroku. Nie myślałam o tym, gdy wychodziłam z domu na spacer. Byłam ciekawa, jak wiele pamiętam z miasteczka. Tu się urodziłam, ale gdy miałam dwanaście lat, mój ojciec dostał awans i świetną ofertę pracy, więc wyprowadziliśmy się do Nowego Jorku. Mama przez bardzo długi czas nie potrafiła odnaleźć się w wielkim mieście. Haven Cove jest kolorowe, sielskie, idealne do spokojnego życia dla rodziny i emerytów, jeśli ktoś ceni sobie małomiasteczkowy styl. Miałam tutaj dobre dzieciństwo. W Nowym Jorku dużo się pozmieniało i nie były to dobre zmiany. W pewnym sensie straciłam dwoje rodziców. Nie potrafię wybaczyć ojcu zdrady, odejścia i cierpienia mojej mamy, na które musiałam patrzeć, więc nie mam z nim kontaktu. Po śmierci mamy zaopiekowała się mną i Sally, ciocia Jen – starsza siostra mojej mamy, która od razu po skończeniu liceum wyjechała z miasteczka na studia do Nowego Jorku i tam osiadła na stałe.
– Kiedy przyjechałaś, Cassie? – Noah zagaduje mnie, gdy wychodzimy na zewnątrz.
– Dzisiaj.
– Na jak długo zostaniesz?
– Jeszcze nie wiem. Potrzebuję zmienić otoczenie i się zresetować.
– W takim razie, wpadniesz do stajni?
Ignoruję jego pełen nadziei głos.
– Jasne. – Wzruszam ramionami, a chłodna morska bryza muska moją twarz, przynosząc ulgę rozpalonym policzkom. Nie lubię piwa. Zdecydowanie gustuję w winach. Może w ostatnim czasie nawet za bardzo i w zbyt dużych ilościach.
– Dobrze się czujesz? – pyta zatroskany Noah, gdy przystaję i przykładam dłoń do czoła, aby zniwelować zawroty głowy.
– Tak, jestem tylko zmęczona. – To duże niedopowiedzenie, ale nie musi o tym wiedzieć. Nie mam apetytu, mało śpię, za dużo piję, od miesiąca nie dotknęłam klawiszy pianina i nawet nie mogę na nie patrzeć...
Czuję się świetnie.
Noah otwiera drzwi od samochodu i wsiadamy do środka. Drogę pokonujemy w przyjemnej ciszy, a kiedy docieramy na miejsce, czeka mnie jeszcze spacer przez ciemny las, dlatego nie dziwię się, że Noah wysiada razem ze mną. Zapala światło latarki z telefonu.
– Cholera, nie będziesz się bała tu mieszkać?
– Pamiętam, że miasteczko było bezpieczne. Oprócz festynów nie za wiele się tu działo.
– Różnie z tym bywa. Są ludzie, na których lepiej uważać. Lubią zaczepiać dla zabawy. Mieliśmy tutaj wiele nieprzyjemnych sytuacji.
– Będę pamiętać. Nie mam zamiaru zbyt często pojawiać się w miasteczku, więc wątpię, żebym komuś się naraziła.
Tak, dokładnie taki mam plan. O ile wcześniej nie byłam duszą towarzystwa, o tyle teraz mam zamiar stać się na jakiś czas totalną pustelniczką, dopóki nie poukładam sobie wszystkiego w głowie.
– Będziesz komponować? Piękne otoczenie chyba sprzyja wenie.
– Mam taką nadzieję – odpowiadam wymijająco.
Gdy podchodzimy pod dom, Noah świeci na niego latarką.
– Nie działa oświetlenie na ganku – wzdycha. – Jak chcesz będę mógł to naprawić. Ciemno tu jak w grobie.
– Poradzę sobie, Noah. Dziękuję – odpowiadam z twardszą nutą w głosie, machinalnie wprowadzając dystans. W świetle latarki nie widzę dokładnie wyrazu jego twarzy, ale jeśli zauważył tą drobną zmianę, to nie daje tego po sobie poznać.
– Jasne. To będę leciał. I czekam na ciebie w Lucky Horse
– Dzięki za odprowadzenie. Niedługo się zobaczymy. – Obiecuję, wcale nie będąc pewną, czy tak będzie.
Wchodzę do środka, ściągam buty i niemalże się wlokę na górę, czując przyjemną senność. Padam twarzą w miękką pościel. Nawet nie myślę o prysznicu ani przebieraniu się – po prostu chcę zasnąć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro