Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Miesiąc później

Zaciskam coraz mocniej spocone dłonie na kierownicy, gdy GPS informuje mnie, że zbliżam się do celu. Wjeżdżam na Hesperus Avenue, wijącą się wśród gęstego lasu i po około dziesięciu minutach jazdy skręcam w boczną ścieżkę, gdzie kończy się asfalt. Jadę wolno, a samochód podskakuje na nierównościach leśnego podłoża. Zerkam na ekran telefonu, by upewnić się, że obrałam dobry kierunek.

Kiedy dostrzegam tabliczkę z napisem „teren prywatny", wiem, że jestem na miejscu. Parkuję i widzę, że dalej prowadzi tylko wąska, leśna ścieżka, na której samochód się nie zmieści. Przez otwarte okno słyszę szum oceanu i świergot ptaków. Na drętwych od długiej jazdy nogach wysiadam z samochodu. Wyciągam z bagażnika torbę i ciągnąc ją za sobą, idę wyznaczoną drogą, starając się uciszyć rozszalałe myśli. Coraz wyraźniej słyszę szum oceanu, który przyciąga mnie do siebie, hipnotyzując swoim dźwiękiem. Przyspieszam kroku i w końcu wychodzę na spory, zielony plac. Na widok bezkresnego Oceanu Atlantyckiego wciągam głęboko powietrze, po czym powoli wypuszczam je z płuc, a minimalna część ciężaru opada z moich ramion. Zasłaniam  dłonią oczy przed oślepiającym blaskiem słońca, odbijającego się od tafli wody. Nad głową pokrzykują mewy. Podchodzę bliżej krawędzi kamienistego klifu i spoglądam w dół, na rozbijające się o skały fale. Chłodny wiaterek łagodzi gorące promienie słońca, muskające moją skórę. Wystawiam twarz do nieba i wdycham głęboko morską bryzę, a orzeźwiające powietrze oczyszcza płuca przepełnione miejskimi spalinami. Wciągam powietrze nosem i wypuszczam ustami – powoli, spokojnie, czerpiąc z tej chwili maksimum uzdrawiającej mocy. Powtarzam tą czynność kilka razy, aż czuję się gotowa na kolejny ruch.

Odwracam się w stronę wiktoriańskiego domu, stojącego dumnie w otoczeniu drzew. Z zewnątrz nie wygląda przyjaźnie, ale zbliżam się, przyglądając fasadzie, która aż prosi się o renowację. Szara, wyblakła farba łuszczy się, odsłaniając drewno. Mimo to uśmiecham się szeroko, zachwycona jego wysokimi, półokrągłymi oknami i szpiczastym dachem, które tak uwielbiałam w dzieciństwie. Wspomnienia napływają falami, a serce bije coraz szybciej, jakby reagowało na powrót do miejsca, które zawsze nazywałam domem. Przez chwilę wydaję mi się, że dębowe drzwi otworzą się i z wyciągniętymi ramionami wybiegnie z nich mama, a ja utonę w jej czułym uścisku, przekonana, że już niedługo wszystko znowu będzie dobrze, a ja stanę na nogi i wrócę znacznie silniejsza.

Patrząc na mój rodzinny dom, uświadamiam sobie, jak bardzo mi jej brakuje... Oddałabym wszystko, by cofnąć czas i wrócić do tych chwil, kiedy życie wydawało się tak proste i pełne ciepła. Z nią u boku na pewno znacznie szybciej uporałabym się z obecną sytuacją. Jednak jest jak jest i wiem, że muszę sobie poradzić z tym sama, dlatego przecież tutaj przyjechałam po tylu latach nieobecności. To miejsce kojarzy mi się z ciepłem rodzinnym. Tutaj jestem bliżej mamy. Kochała ten dom i miasteczko. Jestem jej bardzo wdzięczna, że go nie sprzedała, tylko zostawiła mi – żartowała, że jak już spełnię swoje marzenia i zostanę znaną pianistką ten dom będzie dla mnie idealny. Znała mnie. Wiedziała, że tęskniłam za ciszą i spokojem, a przeprowadzka do głośnego, tłocznego Nowego Jorku dla introwertycznej pianistki była bardzo stresującym doświadczeniem. Ale miałyśmy siebie.

Ostrożnie stawiam kroki na nieco spróchniałej werandzie. Deski złowieszczo trzeszczą pod naporem moich stóp. Z bliska mogę dostrzec resztki drewnianych detali zdobiących fasadę. Na werandzie stoi ławeczka, wiklinowy stolik kawowy i fotel bujany. Doskonale pamiętam letnie poranki i wieczory spędzone tutaj, gdy życie wydawało się beztroskie, a problemy nie istniały. Po powrocie ze szkoły, czułam się, jakbyśmy byli tylko my na świecie. Właśnie tego teraz najbardziej mi potrzeba. Całkowitego odcięcia.

Z torby wyciągam ozdobny klucz i przekręcam zamek. Drzwi otwierają się, wydając z siebie skrzypnięcie. Od razu uderza mnie fakt, że wnętrze domu nie zostało zmienione, choć wiem, że przez lata – zanim prawnie stał się mój, gdy tylko skończyłam dwadzieścia cztery lata, czyli trzy tygodnie temu – był okresowo wynajmowany. Zajmował się tym mój wujek Henry, który również mieszka w miasteczku i jednocześnie był bliskim przyjacielem mojej mamy. Pieniądze z wynajmu odkładała dla mnie i mojej siostry, dlatego teraz, w przerwie od życia, nie muszę się martwić, że nie będę miała z czego żyć.

  Wnętrze domu emanuje elegancją, dokładnie taką, jaką pamiętam. Ściany zdobi ciemnobrązowa boazeria i kinkiety, a na wysokim suficie widnieje ozdobna sztukateria. Podłoga w holu jest wyłożona płytkami ceramicznymi. Zaglądam do salonu, którego punktem centralnym jest półkoliste okno, sięgające od podłogi do sufitu, z widokiem na ocean. Na ciemnej, dębowej podłodze leży perski dywan, a klasyczna, ciemnoniebieska sofa i dwa fotele zachowały swoją świetność, podobnie jak dębowy stolik kawowy. Mój wzrok zatrzymuje się na kamiennym kominku z rzeźbionymi zdobieniami, nad którym wisi obraz mężczyzny. To jedyna rzecz w tym domu, która wywołuje we mnie dreszcz. Jego zimne, niebieskie oczy patrzą na mnie bez krzty sympatii, a ciemne, niemal czarne włosy tworzą kontrast dla bladej cery. Wygląda majestatycznie i władczo.  Jestem bardzo do niego podobna z wyglądu, a ilość podobieństw do niego, jak i porównań w stylu gry, coraz bardziej mnie drażniła z każdym rokiem, czy to w szkole muzycznej, czy na studiach.

Walter Hogan – mój pradziadek. Znany pianista, po którym odziedziczyłam talent muzyczny, słuch absolutny, introwertyczną, skrytą naturę, oraz skłonności do stanów depresyjnych i podatność na uzależnienia. Podobno im więcej pił, tym lepsze utwory tworzył. Niestety, to alkohol zniszczyły jego karierę i umarł w opinii dziwaka i gbura, a przez tryb pustelnika został znaleziony dopiero kilka dni po śmierci. To jego dom. Tutaj żył, tworzył i zmarł.   

Odwracam wzrok od obrazu i przenoszę na pianino w kącie. Żelazna dłoń zaciska się na sercu, gdy wpatruję się w instrument. Oddech staje się płytki i urywany. Puszczam torbę i podchodzę bliżej. Przesuwam palcami po klapie pianina jak po skórze dawno niewidzianego kochanka. Nagły atak tęsknoty wyciska mi z oczu palące łzy. Wspomnienia uderzają we mnie z siłą rozpędzonych bawołów. Szybko zabieram dłoń i przygryzam mocno wargę, żeby odegnać niechciane uczucia. Robię dwa kroki w tył, zwiększając dystans między mną a instrumentem.

– Żadnego rozczulania – upominam się cicho.

Wychodzę z salonu i kieruję się na górę, gdzie znajduje się łazienka oraz trzy sypialnie. Wybieram tą, która dawniej należała do moich rodziców. Mój wzrok przykuwa wielkie łoże z baldachimem, na którym spoczywa satynowa czerwona pościel. Mam ochotę rzucić się na nie z nadzieją, że ponownie zacznę przesypiać całe noce, choć to nie kwestia materaca pozbawia mnie snu. Wyglądam przez okno zachwycona widokiem oceanu.  Chwilę tą przerywa dźwięk mojego telefonu. Dzwoni moja młodsza siostra Sally. Odbieram połączenie.

– Cześć, siostro! – Wita się dziarsko. – Dojechałaś?

– Tak. Właściwie to niedawno.

– W jakim stanie jest dom?

– W naprawdę dobrym. Wujek nic tu nie zmieniał.

– Chciałabym tam z tobą być – wyznaje – ale znam cię i wiem, że potrzebujesz wszystko przetrawić w samotności i po swojemu. Pamiętaj tylko, że jestem.

– Oczywiście, że pamiętam – odpowiadam łagodnie.

Przez chwilę trwa pomiędzy nami cisza, gdy nagle siostra pyta:

– Wrócisz do Nowego Jorku, prawda?

 Pytanie zaskakuje mnie, a przede wszystkim nutka niepewności w jej głosie.

– Wrócę – odpowiadam stanowczo. – Dlaczego miałabym nie wrócić?

– Bo nigdy nie wiem, co się dzieje w twojej głowie i o czym na prawdę myślisz – rzuca żartobliwie, ale jest w tym odrobina żalu. – W jednej chwili wysłałaś wiadomość, że wyjeżdżasz, bez żadnego uprzedzenia. Skąd mam wiedzieć, czy nie zaszyjesz się w tym domu i będziesz żyła jak pustelniczka z dala od świata zewnętrznego? Zamienisz się w szaloną, owładniętą obsesją pianistką alkoholiczkę, cierpiącą na bezsenność i...

– Nie martw się, nic takiego się nie stanie – przerywam ze śmiechem jej ponure wizje. Właściwie nie jest mi wcale do śmiechu, ale ona nie musi wiedzieć, że właśnie tak jawi mi się przyszłość, biorąc pod uwagę mój obecny stan psychiczny. Czuję się jak kupka popiołu. Zapewnienia, że z czasem będzie łatwiej, a ból zacznie słabnąć, nijak się mają do mnie. Wręcz przeciwnie. Pozostając w mieszkaniu, z którego wyrzuciłam Jasona, nic nie było dobrze, bo pomimo tego, jak bardzo mnie skrzywdził, głupie serce wciąż tęskniło. Mogłam skonfrontować się z Laurą i napluć jej w twarz. Mogłam wytargać za te śliczne blond kudły, może choć trochę by mi ulżyło. Jason po opróżnieniu mieszkania ze swoich rzeczy, zostawił liścik, że czeka na kolejną rozmowę ze mną, gdy już opadną emocje, ale wyjazd i odcięcie się od wszystkiego wydawało mi się lepszą opcją.

– Oczywiście, że się martwię! Siostry już tak mają, a ty nie jesteś skłonna do zwierzeń.

– Przepraszam, taka już jestem – mruczę.

– Wiem. Nie mam żalu. Mama nadzieję, że uda ci się pozbierać. Ale przyznaj, że to świetne miejsce na nagranie kolejnej płyty, prawda? – rzuca z przesadną wesołością. – Solowej, tym razem. Jak wydobędziesz ze swojego niezgłębionego serca te wszystkie muzyczne skarby, to cały świat padnie ci do stóp, tylko więcej odwagi. Poważnie, Cass. Nie potrzebujesz tego dupka ani jego świty. Zawsze byłaś samotnym wilkiem i bez nich też jesteś świetna. Oni i tak byli tylko tłem.

– Jason nie – mówię z żalem. – Byliśmy duetem

– Tak, ale on bez ciebie jest nikim, a ty sama w sobie jesteś cudowna.

Parskam ponuro, ale mimo wszystko się uśmiecham.

– Dzięki za wsparcie, Sally, ale...

– Tak, wiem. Ty nie lubisz rozmawiać o tym, co bolesne. Wolisz iść dalej i w jakiś sposób cię podziwiam za to. To nas różni. Gdybym tak wszystko w sobie trzymała, wybuchłabym. Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam. Wyszłaś z wielu dołków. Teraz też dasz radę. Zobaczysz, że wrócisz jeszcze silniejsza.

– Jasne, że tak. – Staram się wlać w swój głos jak najwięcej optymizmu.

– Tylko nie wątp w miłość, dobra? Ona naprawdę istnieje, Cass – mówi, jakby przekonanie mnie o prawdziwości tych słów nagle stało się jej życiowym celem.

Zastanawiałam się czasem, czy serce mojej siostry zostało uformowane z plasteliny, bo na tyle zawodów miłosnych, które przeszła w swoim dziewiętnastoletnim życiu, wciąż wierzy w miłość. Jednak to moje rozstanie z Jasonem, sprawiło, że poddała w wątpliwości sens kochania. Uważała, że skoro Jason okazał się skurwysynem, to zwątpiła w rodzaj męski. Jak widać już jej przeszło.

Nie odpowiadam przez dłuższą chwilę, więc kontynuuje ostrożnie:

– Pamiętasz, jak rozmawiałyśmy o ideach wakacyjnych romansów...?

Przewracam oczami. Znowu się zaczyna.

– Tak, i powiedziałam wtedy, że to dla mnie bez sensu – ucinam ostro.

– Rany, tak samo jak bez sensu było dla ciebie zakochiwanie się w czasach liceum!

– Tak, wiem. Jestem nudna – przyznaję pokornie. To był najczęstszy zarzut mojej siostry względem mnie.

– Bo jesteś! – śmieje się. – Człowiek karmi się miłością, Cassie. Potrzebuje jej jak tlenu, inaczej usycha i gnije w środku, a uwierz mi, że przelotne znajomości potrafią dać więcej niż długie związki. Bez żadnych oczekiwań, tylko ta chwila, która trwa, unika się rozczarowań.

– Naczytałaś się za dużo książek, Sally – mruczę z przekąsem.

– Może. Ale własne doświadczenia też mam. I tak, pokazuję ci właśnie język.

– A ja się uśmiecham. – Gówno prawda, wcale się nie uśmiecham. Jestem zmęczona.

– Zrób zdjęcie, bo nie wierzę, moja marudo!

Zawsze była niepoprawną romantyczką, wierzącą w księcia z bajki. Jason miał potwierdzać, że tacy istnieją. Przynajmniej dzięki temu, że mnie zdradził, Sally trochę zwątpiła. Nie żeby mnie to cieszyło, ale mam nadzieję, że zacznie być rozważniejsza w doborze mężczyzny „na całe życie”.

– Co będziesz dzisiaj robić? – pyta, desperacko pragnąc podtrzymać rozmowę.

– Może wieczorem przejdę się do miasteczka.

– Doskonały pomysł! – Przyklaskuje z nadmiernym entuzjazmem. Zastanawiam się, jak wyglądałam w ostatnich tygodniach w jej oczach? Rzadko patrzę teraz w lustro. – Zadzwoń do mnie na kamerkę, chętnie pozwiedzam z tobą stare kąty, chociaż mało pamiętam. Miałam sześć lat, jak się wyprowadziliśmy do Nowego Jorku. Zobaczysz się z wujkiem?

– Na pewno – wzdycham ciężko na samą myśl o rodzinnym spotkaniu z nim i ciotką Harriet. Nie mam ochoty na żadne towarzystwo, jednak, gdy zdecydowałam się przyjechać do Haven Cove i poinformowałam go o tym przez telefon, wyraził ogromną chęć zobaczenia mnie. Nie miałam serca odmówić.

– No dobrze, odpoczywaj. Ucałuj wujka ode mnie. Ciotki Harriet lepiej nie, bo ci jeszcze twarz odgryzie, harpia jedna. Nie była zbyt miła.

Śmiejemy się, rozmawiamy jeszcze na nieistotne tematy, trochę wspominamy czas, gdy mieszkałyśmy w Haven Cove, po czym się rozłączamy. Jestem tak zmęczona, jakbym przebiegła maraton, mając płuca palacza z dwudziestoletnim stażem jarania fajek.

Kładę się na łóżku z nadzieją, że tym razem uda mi się zdrzemnąć nieco dłużej niż cztery godziny czy złapać krótką drzemkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro