Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Tercera parte. Dos mares [final de la historia]

~*~

Niebo nad Jukatanem spowite było mrokiem, przez które przedzierały się drobne iskry odległych gwiazd. Jak każdej nocy, Patrząc z boku, jak nieocenieni panowie po raz kolejny ładowali walizy do bagażnika, Anastazja w swym sercu i na umyśle walczyła z niechęcią do telefonu. Tak długo już nie zawiadamiała rodziny, tak długo nie rozmawiała nawet z własną matką. Była poza zasięgiem, lecz tylko w przenośni.

Po omacku wybrała pierwszy lepszy numer, nie zważając na różnicę czasu między kontynentami. Zapewne skoro w Meksyku było ciemno, to po drugiej stronie oceanu musiał być dzień, prawda? Palec wskazał na Gabrielę, choć być może raczej chciała, by tak właśnie się stało. Tylko ona jedna na całym świecie nigdy nie oceniała kuzynki. Tylko jej można było wyznać prawdę i mieć pewność, że nigdy nie zostanie przekazana dalej.

Przysunęła telefon do ucha, nie spuszczając przy tym oka z przyjaciół krzątających się tuż obok. Rozentuzjazmowana Maria pakowała się już na siedzenie z wypchaną ręcznikami torbą plażową. I tylko Ana stała pod drzewem, jakby wcale jej to nie dotyczyło.

— No cześć, co tam u naszej gwiazdy światowego formatu? Nowy Jork już klęka przed tobą na kolana, czy dopiero będzie? — odezwał się po chwili wesoły głos po drugiej stronie połączenia.

— Nie ma mnie w Stanach. Jestem w Meksyku — sprostowała poważnym tonem instruktorka, krążąc wokół pnia rozłożystej ceiby. Robiła to zawsze, gdy chciała się skupić na rozmowie.

— Co takiego?! — zdziwiła się nie na żarty kuzynka. — Jak do tego doszło?

— Tak sobie zwiedzam świat — odparła druga beznamiętnie. — Wybacz, nie miałam okazji ci powiedzieć.

— Nie gniewam się. Zwiedzaj, ciesz się, to twoje życie!

Instruktorka spojrzała w górę — jakby chcąc się upewnić, że litościwy Bóg dał jej jeszcze szansę i nie zrzuci meteorytu kolejny raz w to samo miejsce. Wciąż miała czas, by zmienić swój kurs. Zmienić swój marny los tułacza.

— Dzięki. A co tam u was słychać? — Tancerka zgrabnie zmieniła temat, byle tylko nie musieć mówić więcej o sobie. Znała Gabrielę całe życie. To jasne, że ona nigdy nie odmówi monologu ze swej strony.

— Nic nowego. Remont skończony, teraz mamy zawrót głowy ze żniwami — odpaliła się Gabi, po czym wyraźnie musiała nabrać powietrza, by starczyło jej na resztę sprawozdania. — Tata non stop narzeka, że się nie wyrobi. Jak to wytrzymam do dożynek, to też sobie z Markiem poodpoczywamy nad jakimś jeziorem. Nie będzie tak pięknie, jak u ciebie, ale zawsze coś. A, zapomniałabym! Julian zaczął się do nas odzywać. Dzwoni co dwa dni. Nie wiem, co go nagle napadło. Tyle czasu rodziny nie znał, a teraz zmienił zdanie.

— To macie wesoło — przyznała druga, siląc się na śmiech. — Jak się miewa Carlotino?

— Carlo! Biedaczek ciągle tęskni za swoją ulubioną dżokejką. Jeżeli nas nie odwiedzisz przynajmniej raz w tym roku, to sama tam popłynę na kajaku do tej twojej Ameryki i cię stamtąd sprowadzę. Zobaczysz!

Instruktorka uśmiechnęła się nieznacznie. Doskonale wiedziała, że to bzdury. Carlo ją zapamiętał — rżał wesoło, gdy pojawiała się w stajni — z pewnością jednak nie znał jej na tyle, by tęsknić za nią dniami i nocami. Nikt tak za nią nie tęsknił!

— Nie trzeba, przyjadę. Przynajmniej będę się starać — skwitowała, usłyszawszy przed momentem dźwięk klaksonu. W tej chwili Jurek przerzucił ramiona wraz z głową przez okno auta.

— Wsiadaj, jedziemy! — krzyczał zniecierpliwiony, gdy Fryderyk odpalał silnik. Lśniący jasnoniebieską barwą w świetle lamp garbus zaczął lekko podskakiwać, lecz wkrótce się uspokoił i zgasł. Wyglądało na to, że nie tylko instruktorka nie spieszyła się z wypadem na Wyspę Jaskółek.

— Przepraszam, muszę kończyć. Papa! — prędko zakończyła rozmowę, nie czekając nawet na odpowiedź. Gabi się na to nie obrazi. Nie, jeżeli krewniaczka prześle jej potem zdjęcia palm rosnących na białych piaskach i delfinów wyskakujących z wody nad najpiękniejszą rafą na świecie. Panna Przeździecka była jedyną znaną Anastazji osobą cieszącą się z najmniejszych rzeczy — z tego, że wstał nowy dzień i że po burzy przyszło wypogodzenie. Jej warszawska kuzynka przez całe swe życie nie była w stanie tego pojąć.

I pewnie nigdy już nie posiądzie tej rzadkiej dla ludzkości umiejętności.

Boska Majańska Riwiera. Serce Atlantyku, gdzie dwa morza spotykają się w wiecznym pocałunku życia, tuląc się do najpiękniejszych plaż i siebie nawzajem. Gdzie wody ciepłe, przejrzyste niczym najdelikatniejszy welon kryją boskie bogactwo małych lub większych cudów koralowej rafy. Niczym dwoje kochanków splecionych ze sobą u narodzin świata, skąd wynurzył się wszechmocny Pierzasty Wąż. Niezmierzony błękit śpiewał spokojne melodie fal, niosąc pokój w rozedrgane serca, pragnące bliskości.

Dwa zatracone w sobie języki oceanu tańczą wokół siebie od tysięcy lat. Walczy jedno z drugim, lecz wciąż są nierozłączne — niczym stare dobre małżeństwo. Czekają uśpione w swej starości, by w chwili zwątpienia ciskać huraganami jak talerzami. Jak za młodych lat...

Ponad morski raj muren i delfinów, niczym Wenus z muszli wyłoniła się niegdyś wyspa Cozumel. Upatrzyła ją sobie bogini Ixchel. Stamtąd właśnie wysłuchiwała rzewnych lamentów kobiet pragnących przyjąć matczyne brzemię. Znad wód wokół oddzielonego od lądu małego raju wstawał jej ręką prowadzony księżyc, władca nocy. W dzień tak piękny jak dziś zaś znów karnie chował się za horyzontem.

Jasne niczym szaty samego Pana morze chłonęło wszelkie promienie słońca, zmieniając się w najcenniejszy błękit. Za niego to renesansowi malarze byli w stanie oddać swe życie, byle tylko móc położyć choćby jego odrobinę na swym płótnie i pozostawić na wieczność. Palmowe aleje dawały przynajmniej namiastkę cienia i wskazywały drogę ku bardziej dzikim ostępom. Za miasteczkiem San Miguel de Cozumel ciągnęły się niezgłębione lasy deszczowe, jak wszystkie inne w ciągłym zagrożeniu wycinki i katastrof naturalnych. Wokół brzegu cumowały jachty bogaczy, a z drugiej strony wyspy chętnie nurkowano. Śmiałkowie z najodleglejszych zakątków świata ustawiali się tu w wielomiesięczne kolejki, byle tylko obejrzeć z bliska najpiękniejszy podwodny świat, o jakim nam się nawet nie śniło.

Jak wielkie szczęście mają ci, którym udało się tego wszystkiego doświadczyć przed zupełną przyrodniczą zagładą. Jeśli człowiek w swym marnym jestestwie nie zdąży tego dokonać, skąd wiadomo, że Opatrzności nie spodoba się cisnąć w ten raj raz jeszcze kamiennym piorunem? Lub rozewrzeć piekielne czeluści spod nie tak odległego Yellowstone?

Na nieco wilgotnych piaskach Playa del Carmen spoczęły podręczne bagaże polskich turystów. Ignorując spacerujących w pobliżu ludzi, panowie pospiesznie zrzucili z siebie wierzchnie szaty. Gdy Ana mimochodem ujrzała znów tę boską klatę tak, jak ją Pan Bóg stworzył, prawie zemdlała. Zapewne właśnie tak by się stało, gdyby nie zdążyła położyć się na ręczniku. Za majańskiego boga nie przypuszczała, że mogłaby to znów poczuć przy kimkolwiek. Chciała go dotknąć, nie, dotykać! Dotykać cały czas, sunąć długimi palcami po tych mocnych mięśniach, stykać się ciałami tak blisko, jak to możliwe. Pragnęła delektować się tą chwilą jak najpyszniejszymi słodyczami. Czuła to całą sobą.

Dziewczyny wyciągnęły się na przytarganych spod tawerny leżakach. Z kielichami w dłoniach i słomkowymi kapeluszami na głowach uważnie śledziły nie zawsze udane serwisy siatkarskie swych mężczyzn, jakby było to co najmniej tak emocjonujące, jak mistrzostwa polski w zaprzęgach czterokonnych. Wstrzymywały oddech na sekundę przy każdym uderzeniu, chcąc doświadczyć tej siły na własnej skórze. Słodki to ból, słodki i pociągający. Od niego to zmysły tańczą, wszystkie inne myśli odchodzą w niebyt. Liczy się tylko zwycięstwo w tej niebezpiecznej grze dla dwojga.

A czasem to zwycięzca staje się największym przegranym. Ana coś już o tym wiedziała.

— Zawsze chciałam mieć taką siostrę jak ty. Kalina ma szczęście — zaczęła Marysia, smakując jeszcze na ustach ostatni łyk michelady. Barman chyba trochę przesadził z tabasco.

Gracias, Maria. Za wszystko i za zaproszenie na wyjazd — przyznała szczerze. To jasne, że nikt inny by tego nie zrobił. Jurek nie miałby po co sprowadzać sobie na głowę kolejnego po hermano strażnika moralności, a Federico... Federico tym bardziej by jej o to nie poprosił.

Es nada. — Machnęła ręką Latynoska, prawie rozlewając przy tym drinka. — Chciałam mieć trochę dziewczyńskiego towarzystwa. Kocham mojego brata i Jureczka, ale im nas więcej, tym weselej. Naprawdę żałuję, że...

— Że ja i Fede nie jesteśmy razem? — dokończyła starsza, napinając mięśnie twarzy. — Czasem też mi przykro... tylko czasem — zaraz się poprawiła, byle tylko nie zdradzić zbyt wiele.

Nagle coś się zmieniło. Znad wielkiej wody poczęły nadciągać ciemne kłęby. Gniewny podmuch strącił Marysiny kapelusz i poprowadził go aż na koronę jednej z opierającej się powietrzu palm, dając znak, iż niewiele pozostało im czasu przed uderzeniem żywiołu. Fale u meksykańskiego wybrzeża wyraźnie wezbrały na sile, uderzając z trzaskiem w brzeg. Ścigające się na wysokość bałwany wypłoszyły z wody kilku mniej doświadczonych surferów. Przyroda wyrażała się dość jasno: pora stamtąd zawracać.

— Tsunami! — wrzeszczał ktoś niezbyt rozgarnięty, próbując stać się prorokiem apokalipsy, lecz nikt go nie słuchał. Tłumy przerażonych plażowiczów w pośpiechu pakowały porozrzucany wokół dobytek, nierzadko zapominając o puszkach i innych śmieciach. Długie kolejki ustawiały się przy wodnych taksówkach, byle tylko jak najszybciej uciec z wyspy. W mgnieniu oka cudowny raj zmienił się w najgorszy koszmar. Całe to szaleństwo przypominało desperacką chęć ratunku z Titanica, tylko że brak tu orkiestry.

Być może to sama bogini, widząc niegodne uczucia panny Any, postanowiła ich wszystkich pokarać. Nie tak oddaje się cześć Pani Tęczy i narodzin! To zniewaga nie do wybaczenia.

Gdyby jednak łaskawa bogini spojrzała bliżej na poddany jej ziemski padół, zobaczyłaby, jak wiele miały ze sobą wspólnego: ona, istota niebieska i Anastazja, zwykła tancerka. Czyżby w swej boskiej doskonałości wyparła prawdę, iż sama pragnęła miłości tylko jednego boga, który jej nie dostrzegał? To ona w swej tęsknocie za panem słońca Kinich Ahau sprowadzała na ziemię monsuny, podtopienia i wszechobecne zniszczenie. A może... a może właśnie widząc cierpienie śmiertelniczki, wszystko to sobie przypomniała? Wielka Ixchel spojrzała na świat jej oczami i znów zapłakała, tocząc na ziemię szaleńcze wody powodziowe. Cóż jednak Ana mogła dać nieuchwytnemu mężczyźnie, by ją do siebie przygarnął? Tego nawet sama bogini wiedzieć nie mogła. Jej tkanina działała jedynie na bogów, nie na ludzkich muzyków.

Wiatr stale się wzmagał. Z burzowych chmur siekły ciężkie krople, zmuszając ludzi do zginania się w pół. Wszystko, byle tylko jakoś wejść do łodzi i dopłynąć w jednym kawałku do Cancún, gdzie pozostawały ich samochody. Niezwyciężone jak dotąd siły przyrody były szybsze. Po zalanych ulicach ledwo można było się poruszać, a kto mógł — wyjeżdżał na północ, ku spokojniejszym regionom. Mieszańcy pochowali się w domach i tylko nieostrożni zwiedzający szukali jakiegokolwiek miejsca wytchnienia.

— To co, do dziadków? — spytał Fede, gdy przyjaciele zziębnięci i przemoczeni zaryglowali się w końcu bezpieczni w garbusie, mimo że wcale nie spodziewał się odpowiedzi innej niż „sí".

Mérida, najbardziej hiszpańskie miasto w tej części świata, a być może i najpiękniejsze w całym Meksyku. Gdyby Reymont pisał swą Ziemię obiecaną w Meksyku, zapewne poświęciłby ją właśnie temu miastu oraz jego sizalowej przeszłości. Przed stu laty sypialnia możnych tego świata, dziś tylko stolica Jukatanu. Tylko meksykańska Łódź, choć znacznie starsza i mniej odrapana.

Nieduży dom Mercedes i Rodriga Pérezów mieścił się trochę dalej od historycznego centrum miasta, mimo to z zewnątrz także utrzymany był stylu rezydencjonalnym, zbliżonym do hacjend przy udającym Paryż Paseo de Montejo. Furtka do ogrodu była otwarta, lecz gdy zakołatali do drzwi, nikt nie odpowiedział. Stali tak jeszcze nie do końca wysuszeni, zmęczeni podróżą, nie wiedząc, co z sobą począć i dokąd udać się dalej. Szczęście w nieszczęściu, że te cztery obrazy nędzy i rozpaczy zauważyła przechodząca obok życzliwa sąsiadka.

Ellos se han ido. A su casa en Progreso — wyjaśniła w krótkiej przerwie między żałosnym lamentem nad ich niedolą.

Radzieszyniecka ferajna nie zamierzała czekać. Dopytawszy się o adres, rzucili jedynie szorstkie „gracias". W podskokach zapakowali się ponownie do auta i zaraz ruszyli śladem starszego małżeństwa.

Nim dojechali do miasteczka, zrobiło się już zupełnie ciemno. Progreso było raczej niepozorne. Architektura przy plaży przypominała rzymskie i greckie domusy w krzykliwych, choć w sztucznym świetle lamp i tak przygaszonych barwach. La casa de Fernandez, gdzie pomieszkiwali teraz Pérezowie, była tego doskonałym przykładem. Otulona zewsząd palmami, pośrodku na dziedzińcu posiadała niewielki basen, a prawie każdą jej ścianę pomalowano na inny kolor. Nie sposób przejść obok niej obojętnie.

Na ganku w fotelu bujanym siedział mężczyzna z gazetą, na oko pięćdziesięcioletni. Zauważywszy gości, zerwał się natychmiast z siedzenia. Zmrużył oczy w pierwszej chwili, lecz wkrótce go olśniło.

¡Tío Guillermo! — zakrzyknęła radośnie Maria, gdy na widok krewnego powróciły jej siły. — ¡Qué bien!

¿Marinita? ¡Qué sorpresa! — Wujek uściskał ją jak należy, po czym przeszedł dalej. — ¡Federico, cómo has crecido! ¡Ya eres todo un hombre!

Guillermo nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jakim cudem siostrzeńcy jego żony się tu znaleźli? Dlaczego nie uprzedzili o swoim przyjeździe, to znaczy o przyjeździe właśnie dzisiejszego wieczoru? Do licha, dlaczego szwagierka do niego nie zadzwoniła?! Czyżby jej dzieci przyjechały tu na własną rękę?

Cóż, teraz trzeba sobie z tym poradzić.

¿Y esta quién es? — Dopiero teraz zorientował się, że za palmami stały jeszcze dwie inne osoby. Widząc młodą kobietę, spojrzał wymownie na Federica, lecz ten uparcie milczał.

Nuestra amiga Ana y mi novio — wyrwało się Marysi. — ¿Están los abuelos?

Sí, sí, pero ya están dormidos. Adelante, ya nos contaréis mañana. — Wujek otrząsnął się wreszcie w roli gospodarza i ręką zaprosił wszystkich do środka, po czym sam zajął się wnoszeniem walizek.

Matko, jak żałośnie wyglądali! Oby tylko nie skończyło się to zapaleniem płuc.

Zauważywszy na podłodze w pokoju dziennym kilkoro młodych ludzi i porzuconą obok poniszczoną odzież, Mercedes o mało nie dostała zawału. Krzyczała wniebogłosy, jakby to wcale nie ludzie byli, lecz myszy, a co najmniej niezbyt wprawni złodzieje. Przyjaciele natychmiast powstali do musztry. I dopiero gdy Guillermo z Rodrigiem stanęli w progu pokoju, zrozumiała, jak bardzo się myliła. Jak mogłaby zapomnieć twarze własnych wnuków? Co prawda wyraźnie dojrzeli przez te kilka lat rozłąki, lecz przystojne ich twarze trudno pomylić z kimś innym.

Wkrótce obcałowała czule prawie całe towarzystwo, ostrożnie obeszła się jedynie z Anastazją. Kobieta z wyglądu wydała się jej niesympatyczna i wyniosła, a już na pewno nieodpowiednia do pracy. Och, żeby tylko nie zawróciła w głowie biednemu Federito, to byłby koniec świata!

Nie, Bóg nie mógłby być aż tak okrutny dla niej.

Starsza pani usilnie starała się nie widzieć tej niewygodnej persony. Stawała tak, by patrzeć w przeciwnym do niej kierunku, aby nawet rąbek spódnicy tancerki nie pojawiał się w polu słabego widzenia leciwej señory. Wyznawała bowiem zasadę, że to, czego się nie widzi, tak naprawdę nie istnieje — z wyjątkiem Opatrzności i Jego anielskich zastępów. Za to ten chłopiec trzymający się blisko jej wnuczki całkiem był przyjemny. Jego jeszcze pani Mercedes może przeżyć.

Tymczasem Rodrigo podpierając się laską, uścisnął całą kolejkę dłoni. Abuelo nie był zbyt wylewny w uczuciach, a mimo to uśmiech nie schodził z jego pomarszczonej twarzy. Za okularami krył się jego wyuczony przez lata pokornego przyjmowania życia stoicki spokój. Usiadł z godnością na swej ulubionej ławie przy stole, uważnie chłonąc każde słowo opowieści dzieciaków: gdzie byli, co widzieli, a dokąd nie zdążyli dotrzeć.

Te ha llevado lejos. ¿Pero ir sin avisar? — dziwił się wuj, przysłuchujący się wszystkiemu z kuchni. Przygotowywał właśnie składniki na prawdziwą jukatańską cochinitę pibil.

No hemos tenido tiempo de notificárselo. Huíamos de las olas y la lluvia — tłumaczyła się Maria, a jej wzrok natychmiast powędrował w stronę stojących w rogu instrumentów. Na honorowym miejscu wystawiono oklejoną różami ulubioną mandolinę dziadka, na której wygrywał swe największe przeboje ludowe. Oprawę dla nich stanowiły cztery pary kastanietów, siedem par marakasów i ukulele z zerwanymi strunami. Przez całe życie nie wyrzucił żadnego z nich, a dziś to już prawie muzyczne zabytki.

¿Es esa la mandolina? ¿La que le enseñaste a tocar a nuestra madre? — spytała zafascynowana. — Abuelo, ¿puede Fede jugar en ella?

Dziadkowie skinęli głowami na zgodę. Przekazawszy cudowny artefakt bratu i w oczekiwaniu na nastrojenie, María przysiadła się obok milczącej tym razem Any.

Widząc, jak przy każdym wydobywanym ze strun dźwięku dziewczyny coraz bardziej się roztapiały, Jurek przypomniał sobie o czymś ważnym: że wciąż jeszcze trzymał gdzieś w torbie dla ukochanej prezent. A kiedy miałby być lepszy moment, by jej go dać, niż w obecności starszyzny rodu?

Czym prędzej zaczął szperać w swoich tobołach, zagłuszając wszelkie starania muzyczne Federica. Wydobył z nich nieco pognieciony wachlarz i klęknął na jedno kolano. Nie zwracając uwagi na rzucane raz po raz kąśliwe uwagi babci, podał Marysi prezent. Łzy wzruszenia ozdobiły jasną twarz dziewczyny. Poczuła się jak kiedyś w parku, gdy prosił, by zostali parą. I wtedy, i teraz nie miała wyboru — musiała go przyjąć. Abuela nie mogła jej przed tym powstrzymać.

La cena estará aquí pronto. Id al jardín ahora, os lo serviré pronto con platos — przerwał tę piękną chwilę wuj, wycierając dłonie w ręcznik. Nie przejął się tym specjalnie, w końcu jego popisowa wersja wieprzowinki spod ziemi przebijała wszelkie możliwe podarunki.

Młodzież zebrała się więc pomału i rozsiadła na zewnątrz. Umiejętności kulinarne Guillerma Fernandeza słynęły ponoć na całą okolicę za sprawą jego małej restauracji, gdzie wieczorami zbierali się turyści spragnieni popróbowania dań kuchni regionalnej. Gotowanie, podawanie do stołu, nalewanie trzeciej dokładki wybrednemu klientowi, słuchanie jego zwierzeń — w tym właśnie jefe de cocina znajdował przyjemność.

— Co teraz zamierzasz? — zwrócił się do Any Fede, niby to z troską, gdy na środku stołu wylądowało wykwintnie przygotowane mięso oraz kilka rodzajów sałatek z kukurydzą.

— Ja? Lecę do Stanów — odparła gorzko tancerka, bo wcale nie miała na to ochoty. — Sprzedałam mieszkanie, żeby tam zapłacić za studia, a i tak rodzice musieli mi sporo dołożyć. Nie mogę zrezygnować.

— Nie wracasz do Radzieszyńca? — upewniała się Marysia, biorąc do ust kolejny kawałeczek idealnie wypieczonego mięsa.

— Nie — odparła tamta krótko, nie zamierzając dłużej ciągnąć tego tematu. To nie był dobry czas ani miejsce na takie rozkminy. Nie mam po co. Nie mam do kogo — westchnęła w duchu, lecz nie miała odwagi powiedzieć tego głośno.

— Ja zaoszczędziłem trochę z wypłat. Kupuję motocykl. — Federico postanowił trochę ożywić rozmowę, choć domyślał się, że o modelach i markach pojazdów będzie mógł mówić jedynie z Jurkiem. Dziewczyny niewiele mogły o nich powiedzieć.

Gdy tylko skończyli jeść, Fede nabazgrał kilka słów na znalezionej gdzieś w kuchni kartce, po czym porwał znów dziadkową mandolinę i zaszył się z nią w cieniu drzew. Odnalazłszy spokój, grał pierwsze lepsze akordy, jakie przyszły mu do głowy i zapisywał, gdy tylko zestawienie dwóch lub trzech wydawało się znośne. Widząc to, Ana przysiadła się obok, chcąc także zakosztować inspiracji wypływającej ze starego instrumentu, który zapewne niejedną wojnę i niejedną wielką falę przeżył.

Ostrożnie podniosła kartkę z zapisanymi strofami. Przeczytała je raz, potem drugi, aż wreszcie przy trzecim razie zaczęła nucić do instrumentalnej improwizacji przyjaciela.



        ¿Cómo se llama mi vida?

        ¿Y dónde está la clave?

        El tiempo pide el exilio

        Y el corazón se queda en la calle.

        ¿A dónde vuelvo si tengo un hogar aquí?

        Dime que no me he equivocado.

        Dime que sí.

        Por favor, dime que sí.



Przez chwilę zdało jej się nawet, że wszystko, co wiedziała o pisaniu muzyki, było kłamstwem. Może i ona potrafiła pisać o życiu, lecz nie była w stanie oddać ułamka prawdy o miejscu, w którym się znajdowała. Fede ukazał je idealnie. W słowach i dźwiękach wyczytała śpiew meksykańskich fal, świst piasku pod stopami, a nade wszystko ducha — tego nieuchwytnego ducha kultury, której był częścią, choć tylko w połowie.

Postanowiła się jednak do tego nie przyznawać.

— Piękny fragment, ale nie ma tytułu — stwierdziła z wyższością. — Może „Eterno amor"?

Zaśmiał się głośno, gdyż dawno nie widział jej w tak dobrym humorze. Ten obraz był zdecydowanie bardziej przyjazny dla oka mężczyzny. A że zabrzmiało to jak tytuł przeciętnej tureckiej telenoweli, to nieważne.

— Mówisz już coraz lepiej po hiszpańsku, señorita — odrzekł, odkładając mandolinę na bok. Spoglądał teraz na nią uporczywie, starając się znaleźć w jej jasnych tęczówkach odpowiedzi na niestworzone przez myśl pytania, jakby to miało jakieś znaczenie.

— Nie, tylko udaję — kontynuowała w żartobliwym tonie. — Może nie pasuje jakoś wybitnie, ale nie musi. Wystarczy, że jest miłość w tytule, więc się sprzeda.

Już chciał powiedzieć, że go zadziwia swoim podejściem, lecz gdy tylko otworzył usta, usłyszał za sobą skrzeczący głos abueli, wzywający go do natychmiastowej subordynacji.

— Idź — rozkazała obojętnie, podnosząc się z kolan. Niespecjalnie zdziwił ją taki obrót spraw.

Pożegnał się na migi, po czym odszedł na bok, gdzie z rękami na biodrach stała gotowa do boju Mercedes. Mężczyzna oparł mandolinę o pień rosnącej obok palmy — dopiero wtedy mógł się skupić na słowach babci, a ta nie wyglądała na zadowoloną.

Federito, no te lleves a esta chica — upominała go, a jej ręce w nerwach wykonywały jakieś dziwne ruchy. — Tan delgada, seguro que está enferma. ¿Dónde ella vive? — przeszła od razu do rzeczy.

Pojął, że miała na myśli Anę, w końcu każdy napotkany tu człowiek brał ich za parę.

Ahora vive en Nueva York — odrzekł z lekka zdezorientowany jej postawą. Kimkolwiek dla siebie nie byli, señora Pérez wyraźnie przesadzała.

Pues que se vaya allí y no vuelva. Encontrarás una chica bonita de aquí. Te casarás aquí, te vigilaremos aquí. Tendrás una familia y diez hijos. Y esa flaca de allí no te dará ni uno.

Jej słowa zabrzmiały jak groźba. Fede zaczął się zastanawiać, jakim cudem ta kobieta zezwoliła na tak szybki ślub jego własnych rodziców. Dlaczego najmłodszej córce pozwoliła poślubić pierwszego lepszego Polaka, a swoim wnukom chciałaby ustawiać życie? Już nawet nie chodziło o Anastazję, lecz zwyczajnie o rodzinę.

Ya lo veremos, abuela — uciął i zaraz rozejrzał się, by sprawdzić, czy Ana na pewno tego nie usłyszała. Nie było jej tam. Zapewne znikła gdzieś w drugiej części ogrodu. Na szczęście.

Federito, piénsatelo bien, porque me da pena un chico bueno y guapo como tú — przestrzegała, lecz on jej już nie słuchał. Nie miał zamiaru się z nią dłużej kłócić. Wpatrzony był w mieniący się odcieniami fioletu i pomarańczy zachód słońca, zwiastujący nadejście kolejnej nocy. Widząc ten niezwykły spektakl, porwał znów dziadkową mandolinę i uciekł na plażę. Poczuł w sobie nagły przypływ inspiracji ziemią, powietrzem, niebem... tym światem. Na przemian wygrywał kolejne akordy i dopisywał kolejne słowa. W głowie wyrył mu się głos Any, śpiewającej jego słowa, których teraz nie mógł stamtąd wyrzucić. Nieważne, co mówiła abuela. Jeżeli skończy piosenkę jeszcze przed odjazdem, to tylko z wyczuciem pewnej tancerki.

Poranny śpiew oceanu nawoływał rozbudzoną przedwcześnie pannę Anę, nie mogła mu więc odmówić. Zdawało się jej, że słyszała w głowie głos nieistniejących syren, rozkazujących sprawdzić, czy pewien mężczyzna nie opuścił po nocy tego domu. Postanowiła zatem uczynić dokładnie na odwrót. Włożywszy na siebie lekką białą suknię, wydobyła spod poduszki podarek od Dolores i najciszej, jak było to możliwe, wyszła na boso plażę.

O tej porze nie napotkała tu ani jednej żywej duszy. Szum fal brzmiał teraz niczym najpiękniejsza muzyka, której melodii nie oparłby się nawet najbardziej odporny tancerz. Nie zastanawiając się długo, przymknęła powieki, chcąc zespolić się z harmonią świata. Jej nogi i ręce natychmiast zaczęły żyć własnym życiem.

Mogę tak czekać tysiąc lat, a on i tak się nie zdecyduje.

Wirowała na oślep, z każdym krokiem przybliżając się do płycizny. Dotarłszy do brzegu, zatrzymała się i otworzyła oczy. Dysząc niespokojnie, spoglądała na wybrzeże drugiego z mórz. Było inne niż Karaibskie na Cozumel, nawet od tego sprzed nawałnicy. Nie tak beztroskie i przyjazne. Kolor wydawał się być ten sam, palmy także, jednak wyraźnie w sercu czuła, że coś się nie zgadzało. To ono podpowiadało jej, by natychmiast opuścić Méridę i cały ten rajski kraj. To nie jest mój dom. Ja nie mam domu.

Od pierwszej chwili wiedziała, że Federico lubował się w rozgrywaniu kobiet, czy to świadomie, czy też nie. Nie chciała paść jego ofiarą, za żadne skarby nie chciała przeżywać tego samego po raz drugi. A jednak... jej serce wciąż wypowiadało jego imię, a w głowie co dzień odżywało wspomnienie o tamtym jesiennym pocałunku.

Morska bryza podrywała jej rozjaśnione od ostrego słońca włosy i z satysfakcją zarzucała na twarz. Stanęła nad brzegiem, a miękkie fale podmywały jej stopy. Rozsupłała wymiętoszony w dłoniach sizalowy woreczek, po czym wysypała z niego całą mieszankę papryki z wonnymi, znanymi jedynie Dolores przyprawami. Wiatr porwał te roślinne resztki, po czym rozniósł je na swych niewidzialnych skrzydłach po grzbietach wysokich, meksykańskich fal. One zabrały jej resztki nadziei.

Niech przynajmniej ryby i wieloryby mają ciut więcej zabawy.

— Co robisz? — zabrzmiał z oddali kpiący głos Zawadzkiego. Nie musiała się odwracać, by domyślić się, że trzymał ręce w kieszeniach i patrzył teraz na nią jak na niecodzienne zjawisko pogodowe.

— To, co zwykle — odparła, chowając w pięści jasnobrunatny woreczek. Nie siliła się nawet na to, by mówić zrozumiale, ani też odpowiednio głośno, by przekrzyczeć wiatr. — Marnuję tlen — przerwała, dodając nieco dramatyzmu — w bólu i cierpieniu wytworzony przez glony.

— Dramatyzujesz, jak zwykle. Powiedz mi, ty i...

— Nie zaczynaj tego tematu — przerwała mu w odruchu obronnym. Doskonale wiedziała, o co próbował pytać. A może raczej o kogo. — Nie jesteśmy w filmie, żeby na końcu dziwnym zbiegiem okoliczności po rzekomo trudnych sprawach książę był z księżniczką. Jesteśmy w rzeczywistości. W jedynym uniwersum, którego nie da się nagiąć pod siebie.

Moje uczucia jak zawsze się nie liczą. Kto by się nimi przejmował?!

Momentalnie ciśnienie jej skoczyło i zaczęły dokuczać zawroty głowy. Zrobiła skłon, udając powtórkę ćwiczeń rozciągających. Tylko tak mogła przykryć tę słabość.

— Mówisz tak, jakbyście z Fede byli co najmniej panami świata i od was zależał pokój na planecie — drążył chłopak, nie widząc w tym zupełnie nic dziwnego.

— I tu masz rację, tak to brzmi. — Podniosła się znów na nogi. Jej równowaga pomału wracała na właściwe tory. — A tymczasem to nie dla świata absolutnie żadnego znaczenia. Czy się zejdziemy, czy nie, czas się nie zatrzyma. I tak nas w końcu w grobach zakopią i tyle. To po co walczyć z wiatrakami? Chyba tylko po to, by odejść wcześniej i się tak nie męczyć.

Niewiele z tego zrozumiał. Ana znana była ze swych dziwnych filozoficznych wywodów, które dla Zawadzkiego wydawały się zbyt przekombinowane. On nie był stworzony do długich dysput ani debat. Wolał proste myśli, proste i konkretne.

— Ty też uważaj — ciągnęła, bo najwyraźniej sprawiało jej to jakąś dziwną przyjemność. — Najmniejszy błąd może zniszczyć wszystko. María nie zawsze będzie ci wszystko wybaczać. W końcu straci cierpliwość.

Powiedziawszy to, podniosła znacząco brwi, wskazując, że nie byli już na plaży sami. Mokry piasek dźwięczał głucho pod stopami kroczącej ku nim uroczej, czarnowłosej piękności z wachlarzem w dłoni. Spokojna tym razem bryza unosiła brzegi jej kolorowego poncho, czyniąc z niej wdzięcznego morskiego motyla.

— O wilku mowa — dodała tancerka, czując w sercu ulgę, że o to będzie mogła się uwolnić i zakosztować chwili spokoju w samotności. Zwęszywszy tę szansę, odsunęła się na bok, a wkrótce zupełnie znikła przyjaciołom z oczu.

Oni zaś szli przed siebie w stronę Chelem, delektując się własnym towarzystwem. Wtuleni w siebie szeptali słodkie słówka, a wiatr powtarzał je dalej, niosąc jak kadzidło ku górze, gdzie słuchały ich anioły. Tak właśnie smakuje młodość.

— To...dziś wyjeżdżamy — zaczął chłopak, przerywając w końcu miłosną litanię.

— Ja nie chcę stąd wyjeżdżać — odparła beztrosko Marysia. — Tu jest tak pięknie! Są dziadkowie, jest wuj Guillermo, jest ciocia Milagros. Naprawdę chcę tu mieszkać — zachwycała się.

Jej chłopak nie podzielał tego zdania. Ugryzł się w język, próbując znaleźć jak najłagodniejsze określenie, byle jej nie zranić. To byłaby najgorsza rzecz na świecie.

— Nie tak miało być — powiedział, zatrzymując się przy czyimś pięknym piaskowym zamku. — Mieliśmy tu przyjechać tylko na wakacje i wracać. Ja nie mogę tu zostać, wiesz przecież.

Jak ona to sobie wyobrażała? A jego rodzina, studia, całe życie?

¿Y por qué? — spytała z wyrzutem, bo w jej głowie ten pomysł nie miał ani jednej wady.

— Co ja tu będę robił, chodził po muzeach?! — wrzasnął, lecz zaraz się opamiętał. — Tak, przyznaję się, nie interesują mnie obrazy, nie interesuje mnie architektura. Chodziłem tam z tobą, bo chciałem ci zrobić przyjemność, tyle. Ale ty nagle wyleciałaś teraz z tym zostaniem tutaj i mnie poniosło, wybacz.

— Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?

Spodziewał się tego pytania, a jednak w pierwszej chwili nie wiedział, co odpowiedzieć. Maria wyglądała tak niewinnie, nie mogła się zatem gniewać. Nie mogłaby go porzucić z błahego powodu, prawda?

— Nie wiem, bałem się tego — wydukał. — W końcu ty to wszystko kochasz, a ja... ja ciebie.

— Chyba nie na tyle, by powiedzieć mi to wprost — zauważyła. Przed oczami znów stanął jej ten zimowy dzień, gdy próbował wziąć ją na litość. Kłamał, udawał i zmyślał, aby się z nim spotkała. A ona mu wybaczyła!

— Dałam ci drugą szansę. Obiecałeś, że już mnie nie okłamiesz — dodała z zawodem.

— Nie okłamałem, tylko nie powiedziałem. To różnica.

Odwróciła się na pięcie, nie mogąc mu teraz spojrzeć. Gniewnie ścisnęła w dłoni wachlarz, aż słychać było łamanie kilku jego żeberek. Czyżby miłość nie wymagała poświęceń?

No digas nada más — odrzekła gorzko. W jednej chwili pięknie zdobiony przedmiot stał się bezwartościową chińską tandetą. Dar serca okazał się zwykłym kłamstwem. Próbował zbliżyć się do niej, położyć rękę na jej ramieniu, lecz ona się wzdrygnęła. Rzuciła raz jeszcze okiem na turkusowe wody Zatoki Meksykańskiej, po czym zaczęła biec jej brzegiem. Ślady odciśnięte w piasku natychmiast znikały zamalowywane przez łagodne języki oceanu. Piękny latynoski motyl właśnie odlatywał z gniazda.

Po godzinnych, nie do końca szczerych pożegnaniach i zapewnieniu dziadków, iż przed ich kresem żywota jeszcze się spotkają, odstawili wypożyczone auto do Valladolid. W milczeniu przetrwali lot do Mexico City — trochę ze zmęczenia, a trochę z obaw o to, co przyniesie jutro. Żal za grzechy miłości pożerał ich od środka i nie pozwalał chwycić oddechu. Gdzieś pomiędzy splątanymi ścieżkami ludzkich losów tliło się pragnienie uczucia, walczące nieustannie z potrzebą wolności. Być swobodnym niczym meksykańska fala, a jednak wypalać się dla kogoś — to dwie nęcące siły, tak trudne do pogodzenia.

Tymczasem misterna układanka uczuć się rozpadła i żaden z jej elementów nie pasował już do reszty.

Jurek nie spuszczał wzroku ze swej lubej. Starał się rozczytać jej myśli. Poznać, czy może liczyć na kolejną już ostatnią szansę, choć nic na to nie wskazywało. Anastazja zaś udawała niewzruszoną, mimo że w jej sercu szalał sztorm gorszy niż na Cozumel.

Federico... Jeżeli nie mogła być z nim, to musiała się znaleźć jak najdalej od jego czaru. Odchodziła kolejny raz, by znów nie cierpieć — jak zawsze na wprost, nie oglądając się za siebie. Niczym kometa, przecinająca nieboskłon raz na tysiąc lat, by za chwilę zniknąć po drugiej stronie wszechświata. I może już nigdy nie powrócić.

        Nie zamierzam nikogo błagać,

        Nikomu nie powiem „proszę"!

        Kto zechce na mnie napluć,

        Temu rzeknę —

                                         na zdrowie!

Niespecjalnie obeszło ich, że Ana leciała w przeciwnym kierunku. Nie namawiali, by wracała z nimi do domu, nie zatrzymywali i nie płakali. Nic z tym nie zrobili. Podczas odprawy odwróciła się po raz ostatni, licząc, że oni także to zrobią. Myliła się. Znów mogła patrzeć jedynie przed siebie, gdzie majaczył już cień Lady Liberty.



~*~

Tak oto minęła „roztańczonym" wyprawa do Meksyku. Mam nadzieję, że i Wam, Drodzy Czytelnicy, wirtualna wycieczka za ocean sprawiła przyjemność, a może nawet zainspirowała zwiedzania tego niezwykłego kraju na własną rękę. Liczę, że w miarę dobrze udało mi się oddać latynoamerykańskiego ducha, mimo iż osobiście nie jestem podróżnikiem; nie piszę blogów turystycznych; a reportaż to jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie gatunków literackich.

Wiem, że nie jest idealnie. Wiem, że muszę jeszcze nad tym pracować. Wiem, że nie wszystko jest odpowiednio płynne. Wiem, że nie wszystkim odpowiada sposób, w jaki piszę. Wiem, że niektóre sceny mogą wydawać się bez znaczenia lub wciśnięte od czapy dla wydłużenia tekstu (jak na przykład rozmowy telefoniczne), ale to moje ubezpieczenie fabularne na wypadek, gdybym jednak rozpoczęła pisanie tomu drugiego. Zatem proszę, zaznaczajcie  w komentarzach fragmenty, które muszę jeszcze rozwinąć, poprawić. Ja też się ciągle uczę i ze swojej perspektywy nie widzę wszystkiego.

Pragnę przeprosić za wszelkie niepoprawności w tekście  na ulicach prawdziwego Meksyku niekoniecznie byłoby tak bezpiecznie, w obleganych turystycznie miejscach jak piramidy powinny być tłumy zwiedzających, a deszcz o tej porze roku powinien lać znacznie częściej. Wybaczcie, te fakty bardzo krzyżowałyby mi pisanie. Gdybym kurczowo trzymała się rzeczywistości, zamiast wyprawy do egzotycznego Meksyku wyszłoby coś na kształt wakacji z sinicami w Mielnie.

Region ten to kraina niezwykła, pełna kontrastów i zwyczajnie bogata w cuda przyrody, kultury i historię. Mam nadzieję, że w tym krótkim opowiadaniu udało mi się to udowodnić. Bawiłam się świetnie podczas pisania tego tekstu i liczę, że Wy podczas czytania go również. „Meksykańska fala" zapewne jeszcze długo pozostanie moim ulubionym tekstem własnym, mimo że miewałam pisarskie kryzysy, a największy chyba w Valladolid. Nie jest to literatura jakoś szczególnie wysokich lotów, a jednak... a jednak chcę myśleć, że chociaż spełnia funkcję przyjemnej czytanki do przysłowiowego pociągu.

Chcielibyście podążyć szlakiem zwiedzania tancerzy z Radzieszyńca? Która atrakcja najbardziej Was zainteresowała? Może te wspomniane tylko mimochodem mumie z Guanajuato, Bazylika w Guadalupe, wodospady Agua Azul, Ek Balam, Miedziany Kanion lub setki czy nawet tysiące innych cudów, dla których zabrakło tu czasu i miejsca? Dajcie znać w komentarzach :)

Będzie mi bardzo miło, jeżeli polecicie opowiadanie dalej, aby i inni mogli odbyć tę krótką, acz chyba mimo wszystko treściwą podróż za ocean. Tym bardziej, że wciąż mamy wakacje! Czy jest w roku lepszy czas na wyprawy w ciepłe kraje? Ja przynajmniej nie znam :D


Część czwarta...

Nie no, żarcik. To już koniec opowiadania. Teraz mógłby być jedynie kolejny tom.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro