15. Sophia
11.08.2022
Sophia
Przebieram niecierpliwie nogami, stojąc przy oknie i wpatrując się w podjazd. Czekam na Taylora, który powinien już tu dawno być. Powinniśmy już pomóc tamtym duszom, a tymczasem sterczę jak kołek i zastanawiam się co dalej.
Do Taylora nie zadzwonię, bo nie ma telefonu. Do Tabithy dzwoniłam, ale nie odbierała. I chociaż nie mam ochoty słyszeć jej głosu, to w momencie wybierania numeru odstawiłam nienawiść na bok, skupiając się na tym, co jest naprawdę ważne.
A mimo tego ona nie odebrała, co mnie cholernie wnerwia. Nie wiem, czy coś im się stało, czy może korzystają z wyjazdu i zbliżają się do siebie w lesie. Nie jestem ślepa, widzę jak Taylor wodzi za nią maślanym wzrokiem, a ona, kiedy on nie widzi, zerka z rumieńcami. Ohydne, ale nie moja sprawa. Szkoda tylko Taylora, paskudny gust ma chłopak.
Tak czy siak, nie chciałabym, żeby coś im się stało, ale gwarantuję, że jeśli się gdzieś migdalą, to im nogi powyrywam.
— Nie powinnaś być przypadkiem gdzie indziej?
Głos Marcusa rozlega się za mną, sprawiając, że podskakuję. Cudownie, jeszcze zgarnę ochrzan. Normalnie dzień nie może być jeszcze lepszy.
Ignoruję Marcusa, chociaż wiem, że nie powinnam tego robić.
On oczywiście na to nie pozwala. Podchodzi jeszcze bliżej i odwraca mnie w swoją stronę płynnym ruchem. Lustruje z góry, spalając spojrzeniem, które ostrzega, żebym nie przeginała.
— Taylor i Tabitha jeszcze nie wrócili — mamroczę, z całej siły starając się nie odwrócić spojrzenia.
Jednocześnie próbuję wyswobodzić się spod jego dotyku, ale to oczywiście na marne. Marcus nadal trzyma dłonie na moich ramionach i ani myśli mnie puścić.
— Dzwoniłaś do nich?
Czy on ma mnie za idiotkę?
— Oczywiście.
Zgrzytam zębami, powstrzymując się przed dodatkowym pyskowaniem.
To szef, pamiętaj, szef. Bez różnicy, że czasem zachowuje się jak przyjaciel, to nadal szef, który w każdej chwili może wyrzucić cię ze Scout — powtarzam do siebie, trzymając w ten sposób emocje na wodzy.
— I? — Unosi brew.
— Taylor nie ma telefonu, Tabitha nie odbiera — zdaję krótko raport, a grdyka Marcusa się porusza.
— Nie pomyślałaś może o tym, żeby mi o tym powiedzieć? — fuka i w końcu mnie puszcza. — Wiesz, jesteśmy w budynku, gdzie znajdzie się pare medium, które posiadają taką zdolność, jak sprawdzenie, co się dzieje z żywą osobą, którą dobrze znają.
Cofa się o krok, wyraźnie zdenerwowany. Niezbyt dobrze.
— Nie chciałam panikować. Jeśli by za chwile nie przyjechali, to przecież bym w końcu do ciebie poszła.
— Gówno prawda — odcina i głośno wzdycha. — Prędzej zgłosiłabyś się do kogoś o pomoc, niż poinformowała mnie, że coś się dzieje.
Racja, ale tego nie przyznam.
— Dlaczego, Soph?
Co mam mu powiedzieć? Prawdę? A może ma już jakąś wersję odpowiedzi, którą chciałby usłyszeć.
— Bo... — zaczynam i nie wytrzymuję. — Nie chcę żebyś mnie wylał, dopóki nie odzyskam Parkera.
— Dlaczego miałbym cię wyrzucić? — pyta, przekręcając głowę.
Zwariuję z nim. Dlaczego i dlaczego, zaciął się czy co?
Gdzie do jasnej cholery oni są?!
— Soph — odzywa się delikatniej, gdy zamiast odpowiedzieć na poprzednie pytanie zaciskam zęby i odwracam się ponownie w stronę okna. — Nie wyrzuciłbym cię za coś, na co nie masz wpływu. — Oddycha ciężko, jakby on też ze mną wariował. — Co innego zatajanie, że mamy problem. Tym się prosisz o zwolnienie.
A jednak. Odwracam się znów w jego stronę, zrezygnowana na maksa. Cała złość ze mnie ulatuje, pozostawiając rozgoryczenie.
— Pójdę się spakować — szepczę i robię krok by minąć Marcusa.
Nie jest mi to dane. Mężczyzna łapie mnie za dłoń i przyciąga do siebie. Odbijam się od jego klatki piersiowej i zastygam, a on palcami unosi mój podbródek, zmuszając, bym na niego spojrzała.
— Dokąd? — mruczy, roztapiając mnie wzrokiem. — Powiedziałem, że mógłbym cię wywalić, a nie że to robię. Nie przekręcaj moich słów. — Przejeżdża palcem wyżej, zahaczając o moje usta. — Rozumiem, że twoje zachowanie to tym razem efekt stresu, a nie wpływu Taylora i bardzo mi się to nie podoba.
I cyk. Ostatnim stwierdzeniem wybija mnie z transu. Wyszarpuję się, a on, nieco zaskoczony, pozwala na to bez słowa.
— Nie jestem robotem, Marcus — warczę. — Wiem, że nie zachowuję się jak pracownik Scout a rozdygotana nastolatka, ale mam do tego prawo. Posiadam coś takiego jak uczucia, które czasem się odzywają nieproszone. Znasz ten stan?
Przegięłam. I to przegięłam do kwadratu. W oczach Marcusa błyskają iskry, zwiastujące nadchodzący armagedon.
Tylko cud może mnie teraz uratować.
— Dobrze, że jesteście tutaj razem.
Głos Tabithy rozlega się w pomieszczeniu. Bez jaj. Że to niby ona mnie uratowała przez pożarciem przez Marcusa?
— Gdzie byliście? — pyta mężczyzna, ciskając wzrokiem w dwójkę spóźnialskich.
Jego głos tak ocieka chłodem, że gdyby wydobywał się z niego opar, to mielibyśmy Antarktydę. Wycofuję się o krok, lekko usuwając się z pola widzenia mężczyzny.
— Taylor nawiązał kontakt z dzieckiem na cmentarzu i ono potrzebuje pomocy. Mamy jego podstawowe dane i domyślamy się, że nie może zaznać spokoju przez ojca. Możliwy też dziadek, ale to mniej możliwa możliwość — trajkocze Tabitha, żywo gestykulując.
— Zwolnij — nakazuje Marcus. — Zacznijmy od tego, czy przez moment nie pomyślałaś o tym, że ta dusza wcale nie jest umęczona? Może zdenerwowana, że zakłóciliśmy jego spokój?
— Co ty chrzanisz? — oburza się Taylor i rusza do przodu, jakby chciał przywalić Marcusowi.
Dolewa po mnie oliwy do ognia. Niedobrze. Marcus jest już na granicy wytrzymałości i jeszcze jednego takiego tekstu już nie wytrzyma.
O dziwo, sytuację stara się uspokoić Tabitha. Zatrzymuje Taylora, łapiąc go za ramię, a sama odzywa się do Marcusa:
— Wiem, że to jest możliwe. Też najpierw tak pomyślałam, kiedy Taylor zaczął się trząść, ale potem się ocknął i opowiedział wszystko. — Wzdycha i patrzy proszącym wzrokiem na Marcusa. — Mam przeczucie, brak pewności, ale musimy to sprawdzić. Co, jeśli ten dzieciak nawet po śmierci naprawdę cierpi?
Przekonuje tym najwyraźniej mężczyznę, bo ten po kilkunastu sekundach wolno przytakuje. Ja też się zgadzam, że trzeba to sprawdzić. Zakłócamy spokój zmarłych przy ćwiczeniach, właśnie z myślą, że może tam być ktoś, kto potrzebuje naszej pomocy.
Zdenerwujemy kilka dusz, kilka uratujemy, więc bilans jest ostatecznie korzystny. Nie mówię jednak tego wszystkiego na głos. Wolę się nie wychylać. Już dość dziś powiedziałam.
— Okej. Dowiem się co trzeba i będziecie mieli noc na wykonanie zadania. Potem wracacie do ćwiczeń. — Odwraca się w moją stronę. — Wiesz, że to opóźnianie ratunku Parkera? — Przenosi spojrzenie na Taylora. — I twojej babci?
Rani nas tym stwierdzeniem specjalnie. I celnie.
Przenoszę wzrok na Taylora i widzę, że ma niemrawą minę. Zapewne mam taką samą.
Ktoś kosztem kogoś.
— Babcia by mnie nie potępiła — odzywa się cicho Taylor. — To dziecko — dodaje już pewniej, posyłając mi smutny uśmiech.
Wolno przytakuję. Mimo tego serce mi krwawi na myśl, że być może tą decyzją pozbawiłam Parkera szansy na przetrwanie.
— Tabitha, zadzwoń do Greysona i Lily. Powiedz im, że muszą sami dokończyć robotę, bo zwyczajniak nie przyjedzie ćwiczyć — zleca.
Tabitha przytakuje, ale widzę, że ledwo dostrzegalnie zgrzyta zębami na to określenie Taylora. Od razu przenosi na niego wzrok i przekazuje nim, żeby nawet nie myślał pytać.
— Sophio — kontynuuje wydawanie rozkazów Marcus, tym razem biorąc mnie na celownik. Jego ton jest profesjonalny, lecz nadal tak chłodny, że obawiam się następnych słów. — Ty idziesz ze mną.
I odwraca się, nie czekając na reakcję. Wie, że nie odmówię i nie tupnę teraz nogą. Jeszcze trochę oleju zostało mi w głowie.
Podążam za nim w milczeniu jak duch. Mija nas sporo osób, które witają się z Marcusem skinieniem głowy, ale doskonale dostrzegają w jakim jest nastroju, więc nie próbują nawet wykrzesać z siebie słowa.
Przemykają obok zwinnie i znikają za rogiem, ani na moment nie zwalniając tempa.
Nie widzę jego twarzy, a mimo to po sposobie chodu, wiem, że będzie źle. Zazwyczaj człowiek chłonie po chwili i agresja z niego nie kipi tak samo mocno. Z Marcusem jest inaczej.
Może rozmawiać normalnie, wydawać polecenia, nawet obejrzeć kilkugodzinny seans i nadal mieć ogromnie podniesione ciśnienie.
Mijamy drzwi do jego gabinetu, co wprawia mnie w osłupienie. Analizuję, czy powinnam się cokolwiek odezwać, bo może agresja zasłoniła mu pole widzenia i sam nie wie, gdzie powinien skręcić.
Po krótkim przemyśleniu jednak odrzucam wtrącenie. Nawet jeśli się naprawdę pomylił, to wolę kręcić się za jego plecami, przedłużając moment nadejścia egzekucji.
Bo tak właśnie się czuję. Brakuje mi tylko sznura zarzuconego na szyi, bym wiedziała, że oto nastał początek końca.
— Specjalnego zaproszenia potrzebujesz? — burczy, wyrywając mnie z zamyślenia.
Unoszę wzrok wyżej i dociera do mnie, gdzie jestem.
Potrząsam głową i wchodzę do środka. Marcus robi to samo i od razu zamyka drzwi... Na klucz.
— Co robisz?
Cofam się o krok i osłupiała wpatruję, jak wrzuca klucz do kieszeni. Przysuwa się do mnie, na co ja znów oddalam i tak kilkukrotnie ponawiamy ten taniec. Do momentu, aż zostaję pozbawiona pola manewru.
Marcus unosi lewy kącik ust i układa dłonie po obu stronach mojej głowy. Niemal stykamy się klatkami piersiowymi.
Wpatruję się w jego oczy, a on milczy, przedłużając moją niepewność.
— Wiesz, że jestem twoim szefem? — rzuca i ledwo dostrzegalnie się przysuwa.
— Wiem.
Tak. Tylko na tyle mnie stać. Przełykam niepewnie ślinę.
— A ty najpierw zatajasz coś przede mną — komentuje i tym razem przysuwa się tak, że gdy bierze wdech, nasze klatki piersiowe się stykają. — A gdy zwracam ci uwagę, zachowujesz się irytująco.
To było zwrócenie uwagi? Coś jakby ostrzeżenie przed naganą? Cóż, mamy chyba trochę inne pojęcia tego terminu.
— I do tego rzucasz taką uwagą — ciągnie — jakbym był maszyną i nie rozumiał, że inni mają uczucia? Że ty je masz? — precyzuje i wsuwa dłoń w moje włosy.
— Co ty robisz? — dukam, nie pojmując co właśnie się dzieje.
Marcus powoli robi mi sieczkę z mózgu. Tu robi wykład, że jest moim szefem, a tu wplata mi palce i niemal dociska do swojego ciała.
To w końcu kim my jesteśmy? Bo raz mam wrażenie, że nadajemy na tych samych falach i można by nas sprecyzować jako przyjaciół, a raz patrzy na mnie jak na pracownika, a ja na niego jak na szefa.
A teraz? To nie pasuje do żadnych ramek.
— Pokazuje ci, że mam uczucia, które od lat trzymam na wodzy i sobie na nie nie pozwalam — mruczy i przysuwa swoją twarz.
Trąca nosem mój nos. Nogi mi miękną momentalnie. Stoję jak sparaliżowana, walcząc z przedziwnym uczuciem, które nakłania mnie, bym to ja przysunęła się do niego i może...
— Widzisz? Tę umiejętność naprawdę można opanować. Emocje da się trzymać na wodzy, więc radzę to poćwiczyć.
Odsuwa się nagle, pozwalając by cały sens jego słów do mnie dotarł. Momentalnie się gotuję i mam ochotę czymś w niego rzucić, albo wyjść z przytupem.
Oczywiście tego nie robię. I to nie dlatego, że się nadal boję co dalej. Nie chcę pokazać mu, że w jakiś poroniony sposób ma rację i przestaję panować nad emocjami.
Prostuję się i spoglądam beznamiętnie w jego oczy. O moim stanie sprzed chwili świadczą jeszcze tylko miękkie nogi. Ale tego nie może zauważyć.
— Czy to wszystko — robię pauzę — szefie?
— Tak — pada natychmiastowa odpowiedź.
Marcus od razu wkłada klucz do drzwi i otwiera je, pozwalając mi wyjść. Robię to wyprostowana, nie pozwalając sobie na jakikolwiek grymas.
Dostrzegam go jednak u mężczyzny. Przez ułamek sekundy coś przemyka w jego oczach, a policzek drga. Wydaje mi się, że jednak ta rozmowa nie poszła po myśli mojego szefa.
***
Dwie godziny. Tyle muszę spędzić z Tabithą i Taylorem w samochodzie. Dostaliśmy dokładne informacje od Marcusa, że w pewnym domu, dwadzieścia lat temu mieszkała trzyosobowa rodzina.
Pieniędzy im nie brakowało, z zewnątrz wydawali się szczęśliwymi ludźmi. Do czasu aż u kobiety zaczęto zauważać siniaki i guzy. Coraz częściej słyszano wrzaski, ale nikt nic z tym nie zrobił, bowiem mężczyzna dzierżył wysoki stołek i układy były ważniejsze niż bezpieczeństwo tych osób.
Kobieta próbowała się wyrwać. Nie pozostawała bierna, wiedząc, że to tylko kwestia czasu aż mężczyzna podniesie rękę na chłopca.
Spakowała ich niezauważenie i gdy mężczyzna spał, cicho wykradła się z domu i wsiadła do samochodu. Nie pędziła na złamanie karku. Jechała bezpiecznie, zdając sobie sprawę, że jeden błąd będzie kosztować ją życie.
I kosztował, ale to nie ona go popełniła.
Z naprzeciwka samochód prowadziła pani, która upojona alkoholem niezbyt dobrze widziała, ale uznała najwyraźniej, że siadanie za kółko w takim stanie to świetny pomysł. Wbiła się w uciekinierkę z takim impetem, że nie przeżyła. Matka oczywiście. Pijaczka wyszła z tego ze złamaną ręką i wstrząśnieniem mózgu.
Nikogo nie interesowało, dlaczego spakowana kobieta jechała z chłopcem pod osłoną nocy. Dzieciak wrócił do ojca, matkę stracił.
A skoro kobiety zabrakło, to sprawdziły się jej przepowiednie. Mężczyzna przelał całą swoją frustrację na kilkuletnie dziecko. I robił to, aż w końcu zapędził się z pasem w dłoni tak, że chłopak zmarł.
Mężczyzna widząc, co zrobił, dotarł do wniosku, że z tego już się nie wywinie i sam zabrał się z tego świata. Najwyraźniej nie trafiając do piekła, skoro pozostaje między wymiarami, by nadal męczyć to bezbronne dziecko.
Nie ukrywam. Gdy usłyszałam tę historię zalałam się łzami, mając gdzieś, co oni sobie pomyślą. Nie myślałam już o tym, że obiecałam sobie więcej nie okazywać emocji przy Marcusie.
Gdy słyszy się coś takiego, wszystko inne odchodzi na bok. Nie dziwię się, że Taylor nie odpuścił pomocy chłopcu. Usłyszeliśmy tę opowieść razem, ale on podczas kontaktu z dzieciakiem musiał czuć chociaż namiastkę tego bólu, którego doświadczył.
— Nie potrzebujemy pomocy demonologa?
Jako pierwszy ciszę przełamuje Taylor, wpatrując się w przednią szybę.
— Nie. Ten mężczyzna to nie demon, a zły duch, więc poradzimy sobie sami — udzielam odpowiedzi. — Zresztą czasem jest tak, że brakuje kogoś do zespołu, więc musisz sobie radzić. Potraktuj to jako dodatkowe ćwiczenie — dodaję niezbyt myśląc, jak te słowa zabrzmią.
A brzmią strasznie, o czym przekonuję się niemal od razu. Tabitha rzuca mi poirytowane spojrzenie, a Taylor odwraca się z sykiem.
— Nie traktuję Tonego w kategorii ćwiczenia — warczy. — Czy tobie nie jest go żal?
Zaciskam dłoń w pięść i ją prostuję. Moja wina, źle to zabrzmiało.
— Jest i to bardzo. Przepraszam. — Wzdycham. — Nie o to mi chodziło, źle się wyraziłam.
Tabitha spogląda na mnie z szokiem, jakby nie dowierzała, że przeprosiłam. Powinno mnie to zdenerwować, zważywszy na fakt, że z nas dwóch to ona jest tą fałszywą, wredną, zdradziecką, zazdrosną szują.
Unoszę brew, jakbym chciała ją zachęcić do wyładowania się na mnie. Obstawiam, że jeszcze nie pokazała Taylorowi swojego prawdziwego oblicza, skoro z taką chęcią z nią przebywa.
Moja prowokacja nie przyjmuje zamierzonego skutku, ale może to i lepiej? Po co mi kolejne sytuacje pochłaniające siły?
Chciałabym, żeby to wszystko dobiegło końca. Żeby demon był wygnany, a Parker uwolniony. Powoli mam wrażenie, że wracam do stanu po śmierci Mairag. Tylko wtedy czułam się tak paskudnie, teraz zaczyna być tak samo.
— Mogę zrobić to sam? — Zerka pierw na Tabithę, a następnie na mnie. — Chodzi mi o to, że chciałbym sam przegonić tego — zawiesza się, najpewniej chcąc polecieć konkretnymi wiązankami. — Potwora i uwolnić Tonego — tłumaczy.
— Wiesz, że to nic złego działać zespołowo? — Tabitha uśmiecha się do niego smutno i przelotem muska wierzch dłoni mężczyzny. — Najważniejsze to mu pomóc, nie ważne czy w pojedynkę czy w pięćdziesiąt osób. Grunt, że już nie będzie cierpieć, prawda?
Taylor powoli przytakuje. Milczę, wiedząc, że jedynie mogłabym głośno wygłosić aprobatę. Rozumiem podejście mężczyzny. To on odkrył prawdę i kumuluje się w nim taka agresja, że chciałby rozprawić się z tym facetem tak, by cierpiał.
Niestety tak się nie da. Przedłużanie wyganiania złych duszy kończy się gorzej dla nas. Nie możemy im zrobić krzywdy. Jedyną jaką wyrządzimy to strącenie jej tam, gdzie jej miejsce.
— Masz rację, Tabi. — Unosi jej dłoń i lekko całuje palce.
Czuję się jak piąte koło u wozu. To nie jest zbyt komfortowa sytuacja, siedzieć z tyłu wozu i oglądać rodzącą się miłość.
Gdyby to był ktokolwiek inny, byle nie Tabitha, to pewnie nie miałabym takich odczuć. Ale to ona. Kobieta, która nie potrafi kochać i Taylor sam to zrozumie prędzej czy później.
Ona potrafi tylko wszystko psuć. Jest chodzącą katastrofą.
Wyciągam z torebki słuchawki, podłączam je do telefonu i odpalam muzykę. Zamykam oczy, odlatując hen daleko. Nie chcę słyszeć ich gruchania i je obserwować. Tak jest zdecydowanie lepiej.
***
Dom wygląda tak, że z powodzeniem można by tu nakręcić serię horrorów. W pobliżu nie ma żadnego sąsiedztwa, zero jakichkolwiek budynków. Zostały zmiecione i ogromnie interesuje mnie, co było tego przyczyną.
Cisza przeraża, ale to całkowicie normalne. Wchodząc do takiego budynku ma się świadomość, że nie przyszło się tu na imprezę, tylko by obcować z tym, co nie jest na co dzień widzialne.
Zbieram swoje klamoty z wozu i ruszam pierwsza przez chaszcze, sięgające mi do bioder. Nie znam się zbytnio na ogrodnictwie, ale czy po dwudziestu latach nie powinny być nieco bardziej bujne?
Realistycznie można założyć, że co jakiś czas ktoś z żyjących się tu zaszywa. Może jacyś nastolatkowie, ukrywający się przed czujnym okiem rodziców? A może narkomani, by w odosobnieniu dać sobie w żyłę?
Marcus nie mówił nic, że ta posesja może do kogoś należeć, więc z pewnością na właściciela się nie natkniemy. Co nie oznacza, że nikogo nie ma w środku. Nie raz i nie dwa zdarzało się tak, że ładowaliśmy się do jakiegoś mieszkania, a tam ktoś jest. I wtedy problem, bo trzeba jegomościa wygonić, by zacząć robotę, a on nie raz się awanturował i... Wtedy różnie się to kończyło.
Sprawdzam swoją mocą, czy możemy śmiało działać i kiedy nie wyczuwam ludzkiej obecności, ruszam na przód pewnym krokiem.
W budynku nie ma drzwi, więc wchodzę przez otwór w murze. Na moich dłoniach od razu pojawiają się ciarki, włoski stają dęba, a w gardle staje ślina. Przepełnia mnie tak ogromne poczucie niepokoju, że nie mam wątpliwości.
Trafiliśmy dobrze.
Najpierw rozdzielamy się i krążymy po domu, by sprawdzić czy nikogo nie ma. Moc mocą, ale upewnienie się zawsze jest wskazane.
Musimy też wyczuć, gdzie najsilniej odczuwana jest dusza Tonego. Pierwotnie obstawiałam pokój malca, lecz gdy się już w nim znajduję, nie czuję się obezwładniona jego obecnością.
Przez moment wpatruję się w pozostałości misia ze smutnie wypadniętym okiem i opuszczam to pomieszczenie. Z piętra kieruję się na parter i tam nie zastaję ani Tabithy ani Taylora.
Rozglądam się uważnie, czując na plecach wzrok. Ruszam powoli przed siebie, wsłuchując się w intuicję i po drodze wypatruję kilka pękniętych luster, którymi dla pewności będziemy musieli się zająć, żeby przypadkiem nie zabłąkał się tu żaden demon.
Statystycznie demony częściej wypełzają przez te niezniszczone, ale czas pokazał nam, że i z takich potrafią sobie zrobić przejście. Kiedyś zastanawiałam się, czy nie prościej byłoby zlikwidować wszystkie lustra na świecie i ukrócić ich przybycia, zamiast je zwalczać.
Od razu jednak zaświtała myśl, że przecież to nic nie da. Jak w tym powiedzeniu, że jeśli nie da się wejść drzwiami, to wejdź oknem. To, że demony stosują właśnie taką praktykę, nie równa się temu, że na pewno nie pojawiłyby się w inny sposób. Przecież nie posiadamy całej wiedzy świata. Wiemy tylko tyle, ile dowiedzieli się nasi poprzednicy i co ustaliliśmy sami.
Po drugie, w jaki niby sposób mielibyśmy wytłumaczyć ludzkości, że przedmiot, w którym się codziennie przeglądają jest też śmiertelnie niebezpieczny? To naprawdę brzmi absurdalnie. Część może i by nam uwierzyła, ale przekazywanie takiej wiedzy każdej osobie nie jest dobrym pomysłem. Znalazłby się od razu tłum osób, robiących sobie nową religię, które czciły by demony, skoro wiedzieliby już, że naprawdę istnieją. Dorobili by jakąś intrygującą ideologię i przepis na katastrofę gotowy.
— Taylor jest w piwnicy. — Obok materializuje się Tabitha. — To tam — dodaje cicho.
Przytakuję bez słowa i daję się poprowadzić, czując gorycz. Czego musiał doświadczyć jeszcze ten chłopak, że najsilniej wyczuwany jest w piwnicy?
Taylora zastajemy stojącego przy ścianie. Wpatruje się we wbite tam haki, a jego oczy błyszczą.
— Często go tu przywiązywał za karę — odzywa się do nas, nie odrywając nadal wzroku. — Jakim trzeba być... — jego głos się załamuje.
Tabitha staje za nim i przytula się do jego pleców, oplatając go dłońmi w pasie. Nie ma w tym geście nic romantycznego czy podejrzanego, ona naprawdę go wspiera. Patrzę na nich i nie rozumiem, jak to możliwe. Tabitha jaką znałam wcześniej byłaby zdolna do dobroci. Tabitha, którą się potem stała nie.
Nie mogę uwierzyć, że po tym co zrobiła, ponownie stała się swoją starszą wersją.
— Przygotuję przystań — mówi, odrywając się od Taylora.
Wiem, że on nie rozumie, co to takiego, ale nie dopytuje. Była przyjaciółka spogląda na mnie, więc przytakuję.
Tabitha rozłoży specjalną mieszankę ziół w okręgu i w każdym zakamarku tej piwniczki, zanim my będziemy wzywać Anthonego. Dzięki temu, jego ojciec go nie dopadnie. Malec, jak i my, będziemy poza jego zasięgiem.
Gdy Tabitha kończy okręg, układam w nim lustro i święcę je, a następnie modlę się gorliwie, jak zawsze Parker. Czuję lekkie drganie, co pozwala mi mieć pewność, że się udało.
— Gotowe.
— Taylor — odzywam się do niego po zapewnieniu Tabithy. Mężczyzna się odwraca. — Stań w tym okręgu i przywołaj Anthonego. Będzie tu bezpieczny — zapewniam. — Dzięki temu lustrze stanie się wolny. Odejdzie tam, gdzie być powinien.
Ściskam ramię mężczyzny i odsuwam się, by zrobić więcej miejsca.
— Przez ulotny moment go zobaczysz — dodaje Tabitha, a w oczach Taylora pojawia się zdziwienie.
Szybko jednak się go pozbywa i skupia się na powierzonym zadaniu. Obserwuję go, jak wolno porusza ustami, szepcząc coś, czego nie sposób usłyszeć i jestem naprawdę dumna. Najtrudniejsze w byciu medium, oprócz oczywistości, jest załapanie rytmu. Tego, że wiesz, co masz robić i w jaki sposób.
Taylor dotarł do tego naprawdę szybko, co nie udałoby się, gdyby naprawdę nie wierzył we wszystko, co go otacza. Wiem, że nadal się wypiera i wmawia sobie, że jest gdzieś zawieszony pomiędzy świadomością, tego kim się jest, a wariactwem, ale w końcu to dostrzeże.
Chociaż się o to nie prosił i zapierał rękami i nogami, to jest jednym z nas.
Czuję muśnięcie wiatru. Ulotne, prawie niezauważalne. To jest to. Po policzkach Taylora płyną łzy, więc wiem, że właśnie jest raczony druzgoczącymi obrazami. To czas, żebym dołączyła.
Pocieram palce i skupiam się na obrazie chłopca. Najpierw jest jak za mgłą, ale im częściej go nawołuję, tym coraz bardziej się zbliża. W końcu jest na wyciągnięcie ręki.
— Jestem Sophia, przyjaciółka Taylora — przedstawiam się, gdy Anthony milczy. — Chcemy ci pomóc, ale żeby to zrobić najpierw ty musisz pomóc mnie, dobrze?
Dzieciak przytakuje.
— Chodź — odzywa się umęczonym głosem.
Daję się poprowadzić.
Docieram do piwnicy, w której rzeczywistości naprawdę stoję. Stoi tam Taylor, wpatrując się w przywiązanego sznurami do ściany chłopca. Z ust malca kapie krew, a całe ciało dygocze z wychłodzenia.
— Wierzysz mi, że to prawda? — pyta, kierując na mnie swoje duże oczy. — Bo tata powiedział, że nikt mi nigdy nie uwierzy. Że muszę być tutaj, bo to jest moje miejsce.
— Wierzę ci, Tony — zapewniam.
W gardle mam gulę, kiedy dociera do mnie, że on właśnie tego potrzebuje. Mimo możliwości odejścia, jaką mu przygotowaliśmy, Anthony nie potrafi wykonać tego ruchu, bo tak mu wmówił ojciec.
Dlatego pokazuje wszystkie sceny ze swojego kilkuletniego życia, kiedy bardzo cierpiał, by usłyszeć zapewnienie, że mu wierzymy i nie musi dłużej tak się czuć.
Gdy wyświetla scenę swojej śmierci, Taylor zaczyna zawodzić jak zranione zwierze. Też ledwo się trzymam, ale nie daję upustu emocji, wiedząc, że będzie na to czas. Najpierw musimy mu pomóc.
— Taylor — odzywam się, by zwrócić na siebie jego uwagę. — Musimy pomóc przejść Tonemu, słyszałeś naszą rozmowę. Wiem, że tak.
Mimo że był pochłonięty drastycznymi obrazami, nie mógł nie słyszeć. Widzę, jak w jego spojrzeniu coś się zmienia. Pochyla się do chłopca i mocno go obejmuje.
— Tak bardzo mi przykro, że tak cierpiałeś. Zasłużyłeś na wszystko, co najlepsze i mam nadzieję, że teraz to odnajdziesz. — Ociera łzy wierzchem dłoni. — A teraz idź, twoja mama na ciebie czeka.
Otwieram powoli oczy, czując jak opadają ze mnie siły. Taylor klęczy przed lustrem, wpatrując się w migoczącą poświatę.
— Jest wolny — zapewnia i uśmiecha się z ulgą.
Chciałabym odwzajemnić ten gest, ale nie potrafię. I to nie dlatego, że się nie cieszę. Przywoływanie zmarłych osób w ten sposób jest bardzo wymęczające. Pochłania multum siły i może nawet jej pozbawić do tego stopnia, że umrzemy.
Dlatego nigdy nie przywołuje dusz w ten sposób. Zawsze posługuję się tablicą, płomieniem i masą innych rzeczy, ale nie tak. To, że przywoływana przez nas osoba to dziecko, sprawiło, że musiałam tak postąpić, odtrącając strach o siebie. Nie wiem, czy porwałabym się na takie coś, gdyby w grę wchodziła osoba dorosła.
Taylor natomiast jest nadal pełen sił. Gdybym wcześniej nie wiedziała, jak silny jest jego potencjał, to teraz otrzymałabym odpowiedź. Moja siła nie umywa się do jego, mimo że mam za sobą lata praktyk.
Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co będzie, kiedy rozwinie się jako medium w stu procentach.
— Dobrze się czujesz?
Dociera do mnie zaniepokojony głos Tabithy. Przytakuję niemrawo i pocieram skronie, by odgonić mroczki sprzed oczu. To jeszcze nie koniec.
— Czyli nie. Nie dostrzegam u ciebie nic świadczącego o irytacji, więc musisz być padnięta.
— Nic mi nie jest — odpyskowuję, ale tak słabo, że nawet dziecko by w to nie uwierzyło. — Musimy teraz zająć się wypędzeniem potwora, a potem jeszcze lustrami.
— Taylor to zrobi. Da radę sam — oponuje Tabitha i robi krok naprzód, jakby chciała mnie podtrzymać, gdy się chwieje.
Zatrzymuje się jednak, wiedząc, że mimo niedyspozycji sobie tego nie życzę.
— Wiem, że chciałaś działać zespołowo. Ale czy działaniem zespołowo można nazwać narażanie... — waha się, dobierając odpowiednie słowo. — Przyjaciółki? — pyta Taylor i pozwala mi się na nim uwiesić. — Dam sobie radę, naprawdę. Musisz we mnie uwierzyć — kończy szeptem, unosząc lekko kącik ust.
Wierzę w niego, ale to nie oznacza, że się nie martwię. Chcę kolejny raz zapewnić, że nic mi nie będzie i że z gorszych opresji wychodziłam w jednym kawałku, ale moje ciało ma inne plany. Momentalnie przestaję czuć nogi i gdyby nie Taylor, runęłabym na ziemię z impetem.
Bierze mnie na ręce, wcześniej informując Tabithę, że zaniesie mnie do samochodu i wraca.
Gdzieś między dwudziestym a trzydziestym krokiem odlatuję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro