Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4.


Pędzili przez pustynie, zostawiając po sobie jedynie chmury kurzu i piasku drażniące skórę. Irene jechała na czele, po obu stronach na swoich ścigaczach jechali szturmowcy, a za nią Gerrand Gideon. Ostatni szturmowiec, oddalony od nich o kilkanaście metrów zamykał pochód, upewniając się, czy nikt ich nie śledzi. Nie do końca rozumiała dlaczego rozbity TIE fighter jest tak ważny, ale wiedziała, że nie uzyska odpowiedzi, nawet jeśli zada takie pytanie. Wtedy przyszło jej do głowy, że może to wcale nie statek jest ważny, a sam pilot. 

Zerknęła ukradkiem na sunących z pełną prędkością szturmowców, czując jak zwątpienie wkrada się do jej umysłu. Czy dobrze zrobiła? Przecież nie zna Imperium. Na Dallenor nie docierają konkretne informacje, jedynie pogłoski. Pomimo tego, że większość mieszkańców nie interesuje się międzygalaktyczną polityką i raczej skupia się na tym, by przeżyć kolejny dzień, to jednak niektórzy z nich mają swoje poglądy na ten temat. Na przykład jej ojczym, jest zagorzałym przeciwnikiem Imperium i zdecydowanie woli Rebelię.

 Irene skrzywiła się, przypominając sobie ich dawne sprzeczki polityczne, w czasie których zawsze stawała po stronie Imperium.

— To był zamach na Republikę! — krzyczał ojczym, czerwony ze złości. — Podporządkowali sobie całą galaktykę.

— Nawet jeśli, to co z tego? Spójrz na to z szerszej perspektywy. Zapewniają wykształcenie, dzięki nim handel drastycznie się rozwinął, stworzyli i nadal tworzą miliardy, jeśli nie biliony miejsc pracy. I są po prostu potęgą. Rebelia nigdy nie sięgnie takiego poziomu. To zbieranina osób, które mogły również zostać zmanipulowane, by dołączyć do ruchu oporu.

Otrząsnęła się ze swoich wspomnień, jednak ojczym nadal krążył jej po głowie. Czy męczyło ją jakieś poczucie winy? Ich ostatnia sprzeczka niewiele różniła się od wielu poprzednich. Nie, to na pewno nie to. Tak więc o co chodziło?

Zacisnęła dłonie na kierownicy speedera i ostrożnie odwróciła głowę w stronę Gideona. Był nieco pochylony, dostosowując kształt swego ciała do jak najlepszej aerodynamiki pojazdu. Gdy spojrzała na niego nawiązali kontakt wzrokowy. Skinęła na niego głową, jakby niewerbalnie sprawdzając, czy wszystko w porządku. Gerrand przytaknął, a promienie słońca odbiły się od szkiełek jego gogli. Irene odwróciła się do kierunku jazdy, przeczesując wzrokiem pustynny horyzont. Wtem coś przykuło jej uwagę. Początkowo myślała, że to dziwna mała chmurka, jednak po ułamku sekundy poczuła ucisk w swoim sercu, a jej lewa ręka podniosła się, zaciśnięta w pięść. Zasygnalizowała postój. Szturmowcy zwolnili i wkrótce potem zatrzymali się, patrząc na Irene. Gerrand zmarszczył brwi. Kobieta nie odezwała się, tylko wyszarpnęła lornetkę. Spojrzała przez soczewki, namierzając źródło swoich zmartwień. 

— To dym — powiedziała cicho, a Gideon zrównał swój speeder z jej pojazdem — z mojego domu.

Podała lornetkę starszemu mężczyźnie, który natychmiast zbadał wzrokiem teren.

— Rozdzielimy się — rozkazał wkrótce po tym. — Gdzie znajduje się TIE fighter?

— Gdzieś tam. — Wskazała na południowy-wschód. — Powinien być trochę widoczny przez lornetkę.

Gideon skinął głową, ponownie patrząc przez soczewki. Irene była pewna, że zostawi ją samą, jednak kiedy poinformował o rozdzieleniu się, była mu szalenie wdzięczna.

— Wy dwaj, jedźcie we wskazane miejsce — rozkazał szturmowcom. — Możecie poczekać na trzeciego i udajcie się na południowy-wschód. Zbadajcie okolice TIE Fightera w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek. Jeśli nie było jeszcze burzy piaskowej, istnieje duża szansa, że możemy natrafić na jakieś ślady. Natomiast my — Spojrzał na kobietę — zbaczamy z kursu. Dołączcie do nas po wykonaniu zadania.

— Tak jest!

Gideon skinął głową na Irene i oboje wystartowali, kierując się wprost na ziemną lepiankę, z której wydobywał się dym. Kobieta była zaskoczona jego decyzją, sądziła, że przydzieli szturmowców do tego zadania. Z drugiej jednak strony, nie miał na sobie żadnej zbroi, jedynie mundur i pistolet blasterowy. Jeśli coś poważnego stało się w jej domu, to czy zdołają się obronić? Zerknęła zaniepokojona na Gerranda, lecz jego twarz była całkowicie neutralna, nie wyrażająca żadnych emocji.

Pierwszym, co zobaczyli było ogrodzenie od małego poletka z kakpustkami. Wtedy natychmiast zwolnili, ostrożnie sunąc wzdłuż płotu w okolicę ziemianki.

— Trzymaj się na uboczu — poinformował cichym głosem, wyciągając blaster z pochwy. Zatrzymał speeder, miękko zeskakując na ziemię. Zdjął szybko gogle, podobnie jak i Irene, po czym z wyciągniętym pistoletem zbliżył się do domu. 

Kobieta zacisnęła szczękę, widząc jak z głównego wejścia sączy się dym. Okrążyła swój speeder, stając obok drugiego ścigacza. Obserwowała, jak Gideon strategicznie przemyślał swoje położenie, by zbliżyć się do drzwi. Nie tylko poruszał się cicho, ale nawet podszedł do ściany domu od południa, tak aby jego cień nie padał na ziemię przed wejściem i nie zdradzał jego pozycji. 

— W imieniu Galaktycznego Imperium nakazuję wam opuścić budynek! — krzyknął, nie wychylając się zza zasłony. Irene ukucnęła przy ścigaczu, obracając go nieco w prawą stronę.

W tamtej chwili bardzo martwiła się o swoją rodzinę, jednak starała się trzymać swoje nerwy na wodzy, gdyż sama na pewno nie poradziłaby sobie w takiej sytuacji, a jakiekolwiek pochopne działanie mogłoby przypieczętować los zarówno jej jak i Gideona, czego na pewno nie chciała. 

— Wiem, że jesteście w środku — oznajmił z uśmiechem, a Irene dopiero wówczas zobaczyła fragment niewielkiego pojazdu wystającego zza południowej ścianki domu. — Wystarczy jeden termalny detonator i nie będzie czego po was zbierać. Możecie wyjść. Jestem człowiekiem ceniącym informacje. Zaproponujcie układ, na który zechcę przystać, a odejdziecie wolno.

Myśli Irene kotłowały się w głowie. Czy Gideon wiedział czyja to sprawka, czy tylko grał, doskonale udając dominującą stronę w tej sytuacji? Z trudem przełknęła ślinę przez powoli wysychające gardło. Wpatrywała się uważnie to w Gerranda, to w fragment pojazdu schowanego za ścianą. Czas zdawał się wisieć w gęstym od napięcia powietrzu. 

Wtem zauważyła, jak lufa karabinu blasterowego powoli wychyla się zza południowej ściany budynku. Spanikowana schowała się za speederem, bojąc się ostrzec stojącego przy budynku oficera. Gdy zaraz po lufie ukazał się celownik z fragmentem nieznajomej twarzy, Irene złapała za kierownicę imperialnego speedera i pociągnęła za spust, posyłając pociski w stronę uzbrojonego obcego mężczyzny, niszcząc przy tym spory fragment swojego garażu. W tym samym momencie, kiedy ciało napastnika zwaliło się na ziemię, kobieta osunęła się do pozycji siedzącej, dysząc ciężko. Nim adrenalina całkowicie opadła, podniosła się na nogi i z zadziwiającą dla niej samej szybkością podbiegła do ciała przybysza, porywając leżący na ziemi karabin. Złapała pewnie za broń, dociskając ją do swojego barku, po czym pochylona dołączyła do Gideona, spokojnie stojącego przy ścianie.

Nie powiedział nic, jednak na jego twarzy zagościł półuśmiech. Irene przeskoczyła na drugą stronę wejścia i z trzęsącymi rękoma oparła blaster o wydłużoną futrynę drzwi, ostrożnie zaglądając do środka. 

To samo zrobił Gideon, czujnie wchodząc do korytarzyka. Irene czuła, jak jej serce wali niczym młot. Gryzący w oczy dym ograniczył jej widoczność, a poziom zestresowania i wycieńczenia, występujący po spadku adrenaliny dawał się we znaki. Szła niepewnie, mimo że doskonale znała swój dom. Poprawiła karabin oparty o jej ramię i schyliła się, częściowo opierając się o ścianę. Nie była pewna co jest źródłem dymu, ale domyślała się, że może dochodzić z kuchenki. Gideon wyszedł naprzód, przytulony do glinianego korytarzyka. Omiótł bystrym spojrzeniem pokój, a za jego wzrokiem podążała ręka dzierżąca pistolet. Duże pomieszczenie wydawało się puste. Irene dotarła do końca korytarzyka i skręciła w prawo, chcąc wejść do aneksu kuchennego. Kiedy tylko jej wzrok skierował się w okolice blatów, zamarła. Jej ojczym leżał nieruchomo ze śladem pocisku blasterowego wyraźnie odznaczającego się na środku jego klatki piersiowej. Kobieta wypuściła broń z rąk, upadając na kolana. Łzy, które do tej pory hamowała, wylały się strumieniem po jej policzkach, odznaczając się wąskimi, prostymi kreskami na zakurzonej twarzy.

Gerrand nie zareagował na stan dziewczyny. Przeszedł schylony do małego korytarza łączącego się z niewielką łazienką i sypialnią ojczyma. Drzwi do pokoju były uchylone, a na wprost nich leżały dwa ciała. Jedno odwrócone twarzą do ziemi, a drugie oparte o przeciwną od wejścia ścianę. W środku stało jedno łóżko, wokół którego porozrzucane były jakieś notatki, zdjęcia, bardzo stare listy. Meble stojące w pomieszczeniu były otworzone, ich zawartość w większości niedbale pozostawiona na ziemi. Potwierdziły się jego przypuszczenia. Napastnicy szukali mamy Irene, która już dawno odeszła z tego świata. Kiedy zrozumieli, że jej tu nie znajdą, zapragnęli informacji. Przeszedł przez próg, a w tym samym czasie Irene doczołgała się do patelni z kakpustkami, bardziej przypominającymi teraz kilka węgielków, stojącej na włączonym gazie. Zakręciła butlę i zsunęła patelnię na nierozgrzany palnik, hamując wydobywanie się dymu. Kobieta dźwignęła się na nogi i nie patrząc na ciało swojego ojczyma poszła za Gideonem.

— O nie! — krzyknęła, widząc znajomą sylwetkę, leżącą na podłodze. — Dlaczego nawet ty, bracie. — Ukryła twarz w dłoniach, kucając obok zwłok.

Gerrand sprawdził puls obu leżącym, po czym przystanął przy napastniku, opartym o ścianę. Jego rana była inna, zdecydowanie nie pochodziła od pistoletu czy karabinu blasterowego. Obrócił się, dokładniej badając wzrokiem drugie ciało. Teraz, kiedy dym nieco opadł, wydostając się przez otwarte drzwi domu na zewnątrz, zdołał dojrzeć prowizoryczną broń, przypominającą rurkę gazową zakończoną szpikulcem osadzonym pod kątem prostym. Przez chwilę popatrzył na załamaną dziewczynę, skuloną obok martwego brata. Nie chciał niczego mówić, ani jej pocieszać. Przynajmniej na razie.

Uklęknął przy napastniku, zniżając swoją twarz do jego wysokości.

— Terroryści — wypluł z pogardą, po czym chlasnął rannego w policzek. Irene uniosła głowę i zauważyła, jak obcy rozchylił powieki. — Dlaczego tu jesteście? — spytał, a chłód jego głosu zdawał się mrozić płynącą w żyłach krew. 

— Niczego ci nie powiem — odparł cicho, a następnie zakaszlał.

— Powiedzmy, że moi ludzie właśnie zmierzają w kierunku waszego obozowiska. Od tego, jakich informacji mi udzielisz, może zależeć ich życie.

— Blefujesz — odparł po chwili, a Gideon podniósł się, patrząc na rebelianta władczym spojrzeniem.

Irene zerknęła na oficera i spostrzegła, że uśmiecha się przebiegle.

— A może chciałbyś widzieć to na własne oczy? — Z tymi słowami kobieta po cichu opuściła budynek.

Kiedy wyszła na zewnątrz upadła na kolana, czując ból głowy, zmęczenie, przeraźliwą rozpacz i tak wielkie psychiczne przytłoczenie, że przez chwila miała wrażenie, iż już nigdy nie zdoła podnieść się z klęczek i zginie w takiej pozycji. Otrząsnęła się ze swoich myśli i hamując kolejny przypływ łez, podeszła do zniszczonego garażu, gdzie leżał drugi rebeliant. Chciała powstrzymać się od spojrzenia na jego ciało, lecz nie potrafiła, a kiedy tylko to zrobiła, poczuła okropny ścisk w żołądku, chcącym wyrzucić na zewnątrz swą zawartość. Irene zacisnęła pięści i zahamowała odruch, z trudem utrzymując się na nogach. Wślizgnęła się do garażu, z mieszanymi uczuciami omiatając pomieszczenie wzrokiem. Było to oczywistym, że rebelianci szperali nawet tutaj. Nic z tego nie rozumiała. Co chcieli znaleźć? Dlaczego napadli akurat ich? Przecież jej ojczym i brat nie popierali Imperium. 

"A co z mamą?" — przeszło jej przez myśl, a słowa Gideona, które powiedział niedługo po ich zapoznaniu, dudniły jej echem w głowie. "Przecież to była Republika, nie Imperium" — odpowiedziała sobie.

Jej myśli pobiegły w stronę ojca. Nie znała go, ale na pewno odziedziczyła po nim nazwisko, które Gideon natychmiast skojarzył. Może oficer coś przed nią ukrywał, kiedy wspomniał jedynie o matce?

"Bzdura" — stwierdziła natychmiast, biorąc do ręki składaną saperkę, schowaną pod stolikiem. Jeszcze do niedawna w garażu znajdowała się masa części do przeróżnych maszyn i systemów, jednak zdaje się, że rebelianci przetrząsnęli wszystko oraz zagrabili to, co im się podobało. Wyszła z garażu, rzucając okiem na zaparkowany pojazd o dużej pojemności bagażnika. Zacisnęła z wściekłości zęby, czując ścisk w gardle i pieczenie oczu. 

"To twoja wina" — przeszło jej przez myśl. "Gdybyś tu była, nie doszłoby do tego."

Otrząsnęła się, idąc w stronę poletka z kakpustkami.

"Gdybym tu była, zginęłabym razem z nimi" — odezwał się głosik rozsądku.

Wyłączyła system nawadniający, przeszła przez bramę osadzoną w ogrodzeniu i złapała pewniej za saperkę. Odnalazła miejsce o względnie dobrej, łatwej do odgarnięcia piaszczystej ziemi, w sąsiedztwie pustych grządek po roślinach, po czym wbiła łopatę w ziemię, rozpoczynając kopanie dwóch grobów.

"Dlaczego robisz to tutaj? Równie dobrze możesz zostawić ciała w środku i tak nie przeżyjesz bez nich długo" — męczyły ją myśli.

"Ciała muszą zostać pochowane lub spalone" — odpowiedział drugi głos.

"Nie dasz rady ich tu donieść, jesteś zbyt słaba. Kopiesz grób dla samej siebie"

Odgoniła się ręką, jak od natrętnej muchy dokuczającej w czasie posiłku. Słońce było już bliżej zachodu, niż jej się mogło wydawać, a spragniona wody ziemia powoli traciła swą temperaturę. Wbiła ostrze saperki w ziemię, przerzucając kupkę twardej ziemi obok siebie. 

"I co teraz zrobisz? Imperium cię nie zechce. Jesteś tylko dodatkowym ciężarem. Chciałaś być mechanikiem? Hahaha, jesteś przekomiczna"

Wtem poczuła ciepłą dłoń na swoim ramieniu, a wszelkie myśli wyparowały z jej głowy, zupełnie jakby ktoś pstryknął przełącznikiem. Podskoczyła, nie spodziewając się nagłego kontaktu. Powoli odwróciła głowę, natrafiając na twarz Gideona.

— Przykro mi, z powodu twojej straty — oznajmił, patrząc jej poważnie w oczy.

Irene nie zdobyła się na odpowiedź, jedynie skinęła głową, spuściwszy wzrok. Wtedy oboje usłyszeli dziwny odległy odgłos świszczącego powietrza. Szturmowcy wracali do swojego przywódcy. Gideon wyszedł im na spotkanie, zostawiając Irene samą na poletku. Kobieta patrzyła przez chwilę, jak czarnoskóry mężczyzna wdaje się w dyskusję z jednym ze szturmowców. Po chwili dwóch żołnierzy oddzieliło się od swojej grupy, zostawiając oficera ze swoim współpracownikiem. Udali się do ziemianki, z której jakiś czas potem wyszli, niosąc dwa ciała. Irene ledwie zniosła ten widok.

— Bardzo nam przykro — oznajmił pierwszy szturmowiec, niosący ojczyma. 

Kobieta ponownie skinęła głową i spojrzała na malutki dołek, nie nadający się na grób. Nim zdołała cokolwiek powiedzieć, żołnierze ostrożnie położyli ciała na ziemi, zakrywając ich twarze głębokimi kapturami obszernych, pustynnych szat, po czym jeden z nich przejął saperkę od Irene, powiększając dół, a drugi wrócił po martwych rebeliantów. Po upływie jakiegoś czasu dwa groby były gotowe, a ciała złożone na ich dnie. Kobieta przymknęła oczy, stojąc nad zwłokami swojej rodziny. Podziękowała szturmowcom, którzy odeszli, zostawiając ją samą w tak ciężkiej chwili. Złożyła niewerbalny hołd zmarłym, biorąc się za zasypywanie ciał ojczyma i brata piaszczystą ziemią. Kiedy skończyła spojrzała smutno na widoczną górkę, dziwnie odznaczającą się od reszty poletka. Gdy ostatnia łza spadła na grób, kobieta odwróciła się, ze spuszczoną głową przechodząc przez bramę.

Gideon spokojnym krokiem podszedł do Iri, trzymając dłonie za swoimi plecami.

— Powinniśmy wracać do obozu — poinformował.

— Rozumiem — odparła. — Dziękuję za wszystko, co dla mnie dziś zrobiliście — poinformowała, ocierając łzy rękawem szaty.

— Irene — zaczął Gerrand, a ona podniosła na niego głowę. — Wracasz z nami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro