Rozdział 25
Jake tego poranka leżał na swoim łóżku. Promienie słońca wchodzące przez okno spoczęły na jego twarzy. Było ciepło, mimo to chłopak odczuwał chłód.
Zakończył liceum i czekał teraz na maturę. Po niej będzie musiał wyjechać z kraju. Zapewne przez długi czas nie zobaczy swoich znajomych, rodziny, przyjaciół i jego. Chłopaka, którego tak pokochał. Pomyśleć, że przez tą miłość (a może tylko zauroczenie?) chciał zmienić się na lepsze, aby dać ukochanej osobie jak najwięcej dobra, czułości oraz miłości. Wiedział, że nigdy nie zasługiwał na tak wiele, a to wszystko zostało zniszczone w jednym momencie. A było to jego winą.
Do pokoju wszedł Thomas. Popatrzył na swojego brata z troską. Widział, jak cierpiał, lecz nie był w stanie mu pomóc. Nie wiedział przecież, o co chodzi, gdyż szatyn mu nie mówił, co się stało. Podejrzewał jedynie, iż chodzi o sprawy sercowe.
— Co się stało? — zapytał z troską w głosie, po czym usiadł na jego łóżku.
Niebieskooki milczał przez chwilę. Szukał odpowiednich słów. Po jakimś czasie spytał:
— Miałeś tak kiedyś, że chciałeś czegoś bronić, chronić to za wszelką cenę, a i tak wszystko zepsułeś?
Brązowowłosy zaczął się zastanawiać.
— Chodzi o twojego chłopaka, prawda? — Nie chciał być namolny, ale bardzo chciał mu pomóc.
— Tak — odparł. — Zepsułem relację z najważniejszą dla mnie osobą. — Zrobił pauzę i spojrzał na ciemnookiego. — Jestem najgorszy, co nie?
— Może nie jesteś taki znów najgorszy, ale potrafisz zrobić coś złego. No więc, co zrobiłeś?
Młody Sanders westchnął. Wolał o tym nie mówić. Nie miał ochoty wspominać o tym wszystkim.
— Możemy powiedzieć że prawie odebrałem mu prawictwo. I w sumie go zdradziłem. Jak już mówiłem: jestem najgorszy.
— Przeprosiłeś go?
— Tak, ale on nie chce mi wybaczyć.
Pomiędzy nimi nastała cisza. Żaden z nich nie wiedział, co powiedzieć.
— Kochasz go? — zapytał Thomas, przerywając tym samym ciszę. Jake spojrzał na niego, jakby odpowiedź była oczywista.
— Kocham go. — Poczuł napływające do oczu łzy. Na samo wspomnienie ukochanego chłopaka zaczynał się smucić. — Najbardziej na świecie...
— Jeśli go kochasz, to dlaczego go zdradziłeś? — Zobaczył, że jego brat zaczął płakać. — Jeśli nie chcesz odpowiadać...
— Bo jestem idiotą! — przerwał mu. — Wszystko spierdoliłem! On mi już nigdy nie wybaczy!
— Uspokój się — powiedział uspokajająco ciemnooki. — Nic się nie dzieje.
— Zepsułem... Spierdoliłem... — łkał. — Jestem pierdolonym idiotą... — Schował swoją twarz w dłoniach. — Nienawidzę siebie za to... i za wszystko inne...
— Nie mów tak. — Brązowowłosy objął swojego brata. — Każdy popełnia błędy. Jesteśmy tylko ludźmi.
— Ale nie takie... Czemu musiałem to zepsuć... ? Czemu...?
***
David obecnie siedział na swoim łóżku i stroił gitarę. Zamierzał pograć, aby się zrelaksować. Zawsze mu to pomagało. Myślał, że w tym wypadku będzie tak samo, jednak gdy zagrał pierwsze nuty, jego myśli powędrowały w stronę szatyna. Zaczął zastanawiać się, dlaczego tak się działo. Przecież on go wykorzystał i zdradził, więc... dlaczego w głowie ciągle miał jego uśmiech, dlaczego wciąż czuł ten przyjemny dotyk, te silne ramiona, które zdawały się być tak delikatne, gdy się przytulali? Czemu wciąż chciał z nim być, pomimo krzywdy, jaką zadał mu niebieskooki? Czyżby to właśnie była miłość? Nie. Pomiędzy nimi nigdy nie było tego uczucia. Mogło to być po prostu zakochanie albo chwilowe zauroczenie. Tak. To na pewno musiało być to.
Odłożył instrument, następnie padł na łóżko. Westchnął ciężko, po czym włączył piosenkę Morphine. Cicho się zaśmiał przez wspomnienie o wyznaniu Sandersa. Jake nienawidził tego utworu. Przypomniał sobie ich rozmowę o idolu.
— Wkurza mnie to, że tak źle mówił o swoim ojcu. Zawsze robił z siebie ofiarę, zawsze był tym najbardziej pokrzywdzonym, a sam był pierdolonym pedofilem.
Zawsze robił z siebie ofiarę — te słowa utkwiły mu w pamięci. A co jeśli teraz ja robię z siebie ofiarę? — pomyślał, przez co zrobiło mu się żal chłopaka. Może... Może nie jest za późno, żebyśmy do siebie wrócili? Szybko odrzucił tę myśl. Jednak nie mógł całkowicie wyrzucić tego z głowy. Ułożył plan, przemyślał jego plusy i minusy, następnie — już w lepszym humorze — oddał się swojej pasji, nadal myśląc o szatynie.
***
— Jeszcze raz mi tu wejdziesz, to na grób mojego ojca przysięgam, że wezwę policję albo ci coś zrobię.
Blondyn znów przyszedł nieproszony do pokoju niebieskookiego. Brązowooki jedynie uśmiechał się łobuzersko.
— Oj weź, Jackie. — Szatyn aż wzdrygnął się, kiedy to usłyszał. — Wiem, że tego chcesz. — Położył swoją dłoń na jego policzku.
— Nie chcę tego. — Odsunął dłoń Nathana. — Z tobą już zwłaszcza.
— Czyli z innym chcesz, ale ze mną to nie?! — Chwycił go za barki. — Weź, dzięki temu się zrelaksujesz, mówię ci. — Zmienił swój ton na bardziej łagodny.
— Niech ci będzie — odparł zrezygnowany Jake. — Ale tylko raz, a potem zostawisz mnie w spokoju, dobra?
— Oczywiście.
Po chwili oboje byli do tego gotowi. Jedynie szatyn wciąż miał co do tego wątpliwości. Peterson zaczął od pocałunków na szyi Sandersa, zostawiając na jego skórze malinki. Następnie przeszedł niżej i chwycił w palce członka niebieskookiego, po czym począł go obmacywać. Jake jęczał, jednak brązowooki nic sobie z tego nie robił. Jedynie włożył penisa chłopaka do swoich ust i zaczął go ssać.
— Nie rób tak! Tylko nie tak! — krzyknął Sanders. — Puszczaj go! Puszczaj! Puszczaj!
— Przytkaj tam, wiem, co robię — syknął Nathan, rozstawiając nogi niebieskookiego. — Ja się na tym znam lepiej niż ty.
— Ty sukinsynie... — mruknął Sanders.
Po chwili poczuł, jak jego ciało wypełnia to dziwne uczucie. Jęczał dalej, myśląc o tym, jakim był idiotą. Czy David mógłby mu wybaczyć, gdyby zobaczył go w takim stanie? Zapewne nie. Gdyby teraz to zobaczył, szatyn nie mógłby się po tym pozbierać.
Miał cichą nadzieję na to, że Jones teraz nie wejdzie, jednak zniknęła po tym, jak usłyszał ciche pukanie do drzwi. Tylko jedna osoba tak do niego pukała. Szybko wstał z łóżka i podszedł do drzwi. Usłyszał:
— Jake, czy mogę wejść?
Od razu rozpoznał głos. Przez chwilę zastanowił się, co ma odpowiedzieć.
— Nie, bo ten... dopiero wstałem. — Poczuł na swojej szyi oddech blondyna. W duchu przeklął chłopaka. — Fatalnie wyglądam, wiesz?
— Mnie to nie przeszkadza. — Domyślił się, że zielonooki się uśmiechnął. — Ja... chciałem z tobą porozmawiać.
— Dave, ja nie myślę, że to jest najlepszy moment. — Ton jego głosu zabrzmiał chłodniej, niż tego chciał. — W sensie... wiesz, dopiero co wstałem, i takie tam. Podaj mi bokserki i spodnie — zwrócił się do Petersona, ściszając swój głos.
— Nie ma mowy — odparł cicho brązowooki, uśmiechając się złośliwie, po czym usiadł na łóżku.
— Ty kurwo...
— Chciałem z tobą porozmawiać. W cztery oczy. — Usłyszał zza drzwi. — To jest naprawdę ważne.
— Może kiedy indziej. To na serio nie jest dobry moment.
Mógłby przysiąc, że David spuścił swój wzrok. Nie chciał, aby więcej cierpiał, a gdyby teraz wszedł na pewno by się to stało.
Nagle poczuł, jak Nathan chwyta go od tyłu i ciągnie w stronę łóżka. Tego jeszcze mu brakowało.
— Idioto! — jęknął szatyn.
— Jake, ja... — Zielonooki niepewnie wszedł do pokoju, po czym zobaczył nagich chłopaków. — ...chciałem do ciebie wrócić... — dokończył, a w jego oczach pojawiły się łzy.
— Dave, ja ci wszystko wytłumaczę! — Podszedł do niego i chciał go objąć, lecz Jones mu na to nie pozwolił.
— Ty zdrajco... — Zaczął płakać. Nie chciał, by Jake widział jego łzy, więc gdy pojawiały się następne, wycierał je dłonią. — Ty... ty...
— Przepraszam, kochanie... — Objął go. Miał ochotę krzyczeć, przeklinać siebie, za to, co zrobił jego Davidowi. Jego ukochanemu Davidowi. — Jest mi przykro, naprawdę. Uwierz mi. Wybacz...
— Zostaw mnie! — przerwał mu, wyrywając się z uścisku. — Czemu dopiero teraz widzę, jaki jesteś naprawdę?! Czemu nie mogłem zauważyć tego wcześniej?!
Każde słowo wydobywające się ze ust zielonookiego, raniło niemiłosiernie szatyna. Niebieskooki chciał coś powiedzieć, jednak za każdym razem, gdy otwierał usta, zamykał je, jakby się zastanawiał nad wagą swoich słów.
— Dlaczego wciąż marnujesz jego czas? — Usłyszeli głos brązowookiego. — Przecież i tak już mu na tobie nie zależy. Więc z łaski swojej zostaw go w spokoju.
— Jasne, już idę — odparł Jones, patrząc na Jake'a. — Nie będę marnował waszego czasu. Róbcie, co chcecie. — Wyszedł z pokoju.
— Czekaj, Dave! — Sanders chciał go zatrzymać, jednak powstrzymał go blondyn:
— Niech idzie, nie zasługuje na ciebie.
W tym momencie szatyn wiedział, że jego związek został zniszczony na zawsze. Wiedział, że już nigdy nie odzyska Davida, choćby prosił na kolanach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro