Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 15

Jego wzrok padł na chłopaków z drużyny siatkarskiej z innej szkoły i innych, którzy zapewne przyjechali ich dopingować. Przypatrywał im się dłuższą chwilę, jakby skądś ich znał. Niestety, nie mógł dokładniej zobaczyć ich twarzy. Pomyślał, że to zapewne nie jest ważne, więc przestał na nich spoglądać. 

Poszedł do toalety. Gdy już miał wychodzić, zaczepiło go dwóch licealistów. 

— P-przepraszam... — powiedział niepewnie, po czym spojrzał na chłopaków. 

Jego serce od razu przyspieszyło, oddech stał się nierówny, a oczy otworzyły się szerzej. 

Byli oni jego kolegami z klasy, gdy chodził do poprzedniego liceum. Przypomniał sobie wszystko, co najgorsze: ciągłe prześladowanie ujawniające się w brutalnym biciu, gaszeniu papierosów na jego plecach i w okolicach karku, najgorszych obelgach, zastraszaniu, ale również próbach ośmieszenia go, takich jak robienie mu zdjęć, kiedy był nagi czy podrzucanie mu paczek papierosów i prezerwatyw. 

W oczach chłopaka stanęły łzy. Dawni koledzy patrzyli na niego, uśmiechając się złowieszczo. 

— No popatrz tylko, kogo my tu mamy, Arthur — powiedział jeden z nich. — Czyżby to nie był nasz dawny kolega, Marchewa? — dorzucił kpiąco. 

— To musi być on, James — odparł mu drugi — tylko jedna osoba taka jest.

— Pro... Proszę... Zostawcie mnie... — poprosił drżącym głosem Jones. — Ja przecież nic wam... 

— Zamknij się, Marchewa. — Zakrył swoją dłonią usta Davida. — Arthur, sprawdź, czy drzwi zamknięte i nikt nie idzie! — zwrócił się do kolegi. 

— No dobra! — odparł mu, podchodząc do drzwi. 

— A ja w tym czasie zajmę się nim — powiedział do siebie. 

Zaczął uderzać pięściami w twarz zielonookiego, aż nie zobaczył krwi, spływającej z jego nosa. Następnie rzucił nim o ścianę. 

— Proszę... Proszę, zostaw mnie... — szepnął Jones, trzymając się za nos. — Proszę... Proszę! 

James zaczął go kopać po brzuchu i nogach. Następnie podciągnął jego koszulkę i zgasił na jego plecach papierosa, którego właśnie palił. Zielonooki syknął z bólu, lecz nie dał rady nic zrobić. 

David był ledwo przytomny. Czuł ogromny ból i miał wielką nadzieję, że to niedługo się skończy. Kiedy jego poprzednie piekło się skończyło, myślał, że już nigdy nie będzie musiał się bać. Jak widać wszystko kiedyś mija. Wszystko dobre i złe. 

Kiedy wreszcie zostawili go samego, chłopak wstał, po czym poczuł się niedobrze. Szybko udał się do najbliższej kabiny, następnie zaczął wymiotować. Po tym poszedł umyć twarz. Nadal bolał go praktycznie każdy centymetr ciała. Utykając, doszedł do sali gimnastycznej, gdzie miał się odbyć mecz. 

Gdy tylko szatyn go zobaczył, od razu przytulił. 

— Myślałem, że już się spóźnisz — powiedział cicho. Odsunął się trochę od niego, przez co mógł zobaczyć jego podbite oko. — Kto ci to zrobił? — Jego ton zmienił się na ostry. 

— Ni... Nikt. — Jones uśmiechnął się blado. Mimowolnie łzy zaczęły spływać po jego policzkach. Wtulił swoją twarz w ramię chłopaka. 

Niebieskooki to zauważył. Przytulił go mocniej oraz pocałował w czoło. 

— Dave, jestem tu — mówił łagodnie. — Nic się nie dzieje, jestem tu. Powiedz mi, kto ci to zrobił. 

Zielonooki nie odpowiedział. Wciąż łkał, nie mogąc się uspokoić. 

— Dave, kochanie, jestem przy tobie. — Sanders wciąż próbował go uspokoić. Jednak nie potrafił. Nie potrafił pomóc najważniejszej dla niego osobie. — Już dobrze, jestem tu, nie martw się. Kochanie... 

— To... to byli goście z mojej starej szkoły... — odezwał się wreszcie Jones. Cały się trząsł, przez co Jake przytulił go mocniej. — O-oni... Oni mnie pobili... 

— Którzy? — Szatyn starał się zachować względny spokój. 

— Z... z przeciwnej dru... drużyny... — odpowiedział łamiącym się głosem. — Numer dziewięć... i jeszcze je... jeden... k-który nie gra... 

Szatyn wciąż przytulał swojego chłopaka. Nie zamierzał go puścić. Nie w tym momencie. Mimo to musiał kiedyś go zostawić, by przygotować się do meczu. 

— Już dobrze? — zapytał, gdy zauważył, że David się uspokoił. 

— T-tak... — Zielonooki uśmiechnął się lekko. — Dzięki... 

— Zawsze do usług. — Pocałował go w czoło. — No, teraz idź mi kibicować. — Jeszcze raz go przytulił, następnie uśmiechnął się. 

— No dobrze, już dobrze. 

***

Chłopcy rozmawiali o czymś na zewnątrz, paląc papierosy. Jake podszedł do nich z powagą wymalowaną na twarzy. Gdy tylko go zobaczyli, jeden z nich powiedział:

— Ej, czego chcesz, kolo? 

— Który z was zrobił coś Davidowi Jonesowi? — odpowiedział pytaniem. Wszyscy popatrzyli na niego wrogo. 

— A co cię to? — James wyrzucił niedopałka. — Co, chciałbyś się pośmiać? 

— Który z was, gnoje, zrobił coś mojemu chłopakowi?! 

Licealiści poczęli się śmiać. 

— Ty... Ty chodzisz z Marchewą? — Arthur próbował powstrzymać śmiech. — Ile ci zapłacił? 

— Nie zapłacił. Chodzę z nim, bo go kocham. 

Dalej się śmiali. Nie mogli uwierzyć, że ktoś taki jak David Jones mógł sobie kogoś znaleźć. Śmiali się, dopóki niebieskooki nie uderzył w twarz Jamesa. Później zaczął go bić coraz mocniej. Wszyscy, którzy tam byli patrzyli na niego z osłupieniem, bojąc się, że też dostaną. Nawet odsunęli się od szatyna. 

***

Zielonooki poszedł zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszedł na zewnątrz. Od razu zobaczył Sandersa bijącego chłopaka. Szybko podszedł do niego, po czym zaczął go odsuwać od bitego. 

— Puszczaj mnie! Jeszcze nie skończyłem z gnojem! — Niebieskooki próbował się mu wyrwać.

— Jake, uspokój się! — krzyknął Jones. — Zostaw go już! Kochanie, uspokój się. — Zmienił swój ton na łagodniejszy. — Uspokój się, proszę. 

Sanders przestał wreszcie się wyrywać i trochę się uspokoił. Co wcale nie znaczyło, że nadal nie chciał pozbyć się, jakby na pewno to ujął, debila, który zrobił coś jego chłopakowi. 

— Co tu się dzieje?! — Na miejsce zdarzenia przybyła nauczycielka angielskiego. 

— Prze pani, on mnie zaatakował! A ja mu nic nie zrobiłem! — krzyknął James. 

— Ty kur... — Szatyn nadal miał ochotę go wykończyć. 

— Jake, proszę... — David przytulił go do siebie. — Już wystarczy. 

— Sanders! Do dyrektora! — Usłyszeli wściekły głos nauczycielki. 

***

Obaj czekali przed gabinetem dyrektora. Lekcje już się skończyły, jednak Jones chciał zostać ze swoim chłopakiem, który musiał czekać na swojego ojca. Trzymał go za ręce, patrząc na niego. Za to Jake miał głowę spuszczoną. Bał się gniewu rodziciela, który jeszcze się nie pojawił. 

— Boję się — szepnął niebieskooki. Oparł głowę o ramię Davida. — Jak myślisz, będzie strasznie wkurzony? — Spojrzał na chłopaka. 

— Nie wiem, to twój ojciec — odparł zielonooki, głaszcząc go po głowie. 

— Czyli już po mnie... 

Wtedy usłyszeli dźwięk kroków, następnie zobaczyli pana Sandersa we własnej osobie. Nie wyglądał na złego, dlatego że nie wiedział jeszcze, jaką wiadomość ma przekazać mu dyrektor. 

Mężczyzna został zaproszony do gabinetu. Młody Sanders zaczął się stresować jeszcze bardziej. 

— Odliczam do końca... — szepnął po jakimś czasie. — Do końca mojej egzystencji... 

— Nie przesadzaj, nie może być tak źle. — Jones przytulił go do siebie. 

Gdy ojciec Jake'a wyszedł, na jego twarzy malowała się czysta furia. 

— Ojcze... — zaczął niepewnie szatyn, jednak mężczyzna mu przerwał:

— Do samochodu. 

Jego głos był zimny. Chłopak wiedział, co go czeka. Poszedł posłusznie za rodzicem, zostawiając tym samym Davida. 

Przez całą drogę powrotną żaden z nich się nie odezwał. Obydwaj milczeli. Jake dlatego, że bał się cokolwiek powiedzieć, jego rodziciel miał mu wszystko powiedzieć w domu. 

Kiedy znaleźli się w budynku, poszli do kuchni. Tam Robert Sanders zaczął:

— Nie wierzę, że posunąłeś się do czegoś takiego. 

Niebieskooki wpatrywał się w podłogę. Zastanawiał się, co ma odpowiedzieć. 

— Jesteś zły? — zapytał w końcu, podnosząc swój wzrok na ojca. 

— Nie jestem zły, tylko zawiedziony. 

Nastała przytłaczająca cisza. Chłopak nadal nie wiedział, co ma powiedzieć. 

— Nie zamierzasz mi się wytłumaczyć? — Przypatrywał się uważnie swojemu synowi. — Czy wiesz, że ten chłopak ma złamany nos? 

— To nie było sto procent mojej siły — odparł Jake. — Gdybym użył wszystkiego, co mam, nie tylko jego nos byłby złamany. 

— Czy to według ciebie jest śmieszne? Powiedz mi. 

— Nie, jestem śmiertelnie poważny, ojcze.

Między nimi ponownie nastała cisza. 

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał mężczyzna po dłuższym czasie.

— Oni... Oni pobili Dave'a — odpowiedział chłopak. — Zrobiłem to dla niego, bo dla niego zrobię wszystko, ojcze. — Zdecydowanie w jego głosie zdziwiło pana Sandersa. Jednak również rozzłościło jeszcze bardziej. 

— Synu, myślisz, że to, co zrobiłeś, było dobre? — Starał się utrzymywać spokojny ton głosu. — Czy myślisz, że pobicie kogoś jest dobre?

— Jeśli ktoś na to zasługuje, to tak.

— Masz w ogóle pojęcie, że mogłeś zostać zawieszony w prawach ucznia?! — wybuchnął jego ojciec. — Tylko dzięki mnie tego nie zrobili! 

— Kiedy odpaliłeś tryb dobrego rodzica? — Szatyn jakby nie przejmował się wybuchem pana Sandersa. — Nagle przejmujesz się tym, że twój syn mógł zostać zawieszony, a jakoś wcześniej nie obchodziło cię nawet...

— Do swojego pokoju! — przerwał mu rodziciel. — Masz zakaz spotykania się ze znajomymi! Do odwołania!

— Ojcze, ale...

— Żadnych ale! Marsz do pokoju!

Jake posłusznie wykonał jego rozkaz. Wciąż nie mógł uwierzyć, że odważył się powiedzieć tyle swojemu ojcu. Zastanawiał się, z czego to wynikało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro