Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

53. A to wszystko przez demoniczne kaczki.



Gdy tylko Mingjue wsiadł na konia sam oddalił się aby wsiąść na swojego i wyjechać na przód eskorty.

- Cel jest prosty, mamy dotrzeć do miasta bezpiecznie. Pilnujcie młodego panicza Songa i uważajcie po drodze aby nie wjechać w żadną dziurę. Za wszelką cenę chronić Lidera. - gdy odpowiedziało mu ciche tak jest, aby nie zbudzić chłopca sam Tang ruszył na przodzie prowadząc wszystkich w kierunku miasta w jakim znajdują się aktualnie bracia Lan. Liczył jednak, że uda im się dotrzeć na miejsce nim tam zacznie tętnić życie. Nie chcieli zwracać na siebie większej uwagi. To mogło sprowadzić niepotrzebne niebezpieczeństwo dla chłopca.

Mingjue nie był pewien czy on sam wymaga jakiejkolwiek ochrony, zdecydowanie wolał by cała ochrona została poświęcona A-Songowi, on mógł się bronić sam. Jednak skoro zostawił przewodzenie Tangowi, nie zamierzał się z nim kłócić. W ten sposób on jechał przed powozem, a wokół jechała reszta eskorty.

Zaczynał się zastanawiać jak potężny jest ten spisek, skoro jego generał podjął, aż takie środki ostrożności. Najwyraźniej wrócił do życia tylko po to by musieć o nie walczyć, a jego przeciwnik nie działał otwarcie. Większość trasy pokonali w kompletnej ciszy, przerywanej jedynie stukotem kopyt i cichym parskaniem koni. W pewnym momencie musiał przesiąść się do powozu, ponieważ A- Song nie dawał się w żaden sposób uspokoić mamce.

Na moment zatrzymali marsz aby Mingjue mógł pójść do dziecka. Generał przejął konia lidera prowadząc go obok siebie. Nikt nie rozmawiał, nikt również nie hałasował mając na względzie odpoczynek małego panicza i jego spokój.

Gdy dotarli do miasta, generał Tang mimo zmęczenia poprowadził wojsko do odpowiedniej gospody. Zszedł z konia i uwiązał przy gospodzie, gdzie zwierzęta mogły zjeść i napić się. Od razu podszedł do powozu aby otworzyć drzwiczki i wypuścić Mingjue wraz z dzieckiem. Wiedział, że jest zimniej niż w powozie dlatego zdjął z ramion swoją narzutę podając ją mamce aby mogła okryć dokładnie dziecko.

- Proszę Liderze. - wskazał mu drzwi i ukłonił się przed nim prowadząc go zaraz go środka.

Mingjue wyszedł jako pierwszy z powozu zaciągając się zimnym i rześkim powietrzem. Zaczekał, aż mamka okryje A-Songa i przejął od niej chłopca, który znów zaczynał marudzić, nie czując jego bliskości.

Skinął generałowi głową i ruszył za nim by wejść do gospody. Jak dla niego w środku było odrobinę za ciepło, zdecydowanie wolał chłód poranka, jednak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to generał zadbał o odpowiednią temperaturę, dla młodego panicza. Oddał mężczyźnie jego narzutę, a zaraz jego wzrok skierował się na schody, po których schodziły dwie postacie odziane w szaty sekty Lan. Powiódł wzrokiem na ich twarze, zatrzymując wzrok na przyjacielu. Chociaż nie był pewien czy nie powinien już używać sformułowania "dawnym".

Lan Huan zszedł na dół wraz z bratem, ledwie dostali informacje o spotkaniu z Liderem Nie. Xichen mimo całej tej otoczki i tego jak dostał w twarz, patrzył na przyjaciela łagodnie. Delikatny uśmiech wkradł się na jego usta. Dobrze rozumiał, że ten nie był sobą. Nie miał mu tego za złe.

- Dobrze cię widzieć przyjacielu. - odparł spokojnym i łagodnym głosem po czym wskazał brodą górę. Odwrócił się na schodach aby ruszyć do góry, do zajmowanej przez nich sali.

Mingjue dosłownie poczuł jak jeden z ciężarów spada mu z serca. Odwzajemnił uśmiech i skinął mu głową na powitanie.

- Ciebie również dobrze widzieć Bracie. - zaraz też ruszył za nimi na górę, trzymając chłopca blisko siebie. Szczerze wątpił by którykolwiek z tej dwójki miał mu za złe, że zabrał ze sobą dziecko. Jeśli miał liczyć na czyjąś wyrozumiałość to właśnie na tą braci Lan. A jeśli nie... To nie zamierzał się i tak tym przejmować.



****



Yao siedział tak na wprost chenga. Cały mokry i wyraźnie obrażony na swojego wybawcę.

- Wciąż nie wiem co ciebie tak bawi. - rzucił mrukliwie i specjalnie strzepnął rękawem aby ochlapać go wodą. Mimo, że między nimi rozpalone było ognisko, to wciąż odczuwał przejmujący chłód - Teraz moje szaty się do niczego nie nadają, a nie mogę tak po prostu chodzić bez nich. - rzucił mrukliwie i podniósł się lekko aby wycisnąć wodę z włosów.

- Ja wiem, że lubicie się nade mną znęcać, ale nie sądziłem, że aż tak. - skwitował aby w końcu wstać i zdjąć mokre wierzchnie materiały pozostając jedynie w koszuli i wilgotnych spodniach. Otulił się ramionami starając wyschnąć zaś mokre rzeczy rzucił na płot obok starej chaty przy której się znajdowali.

- Takie to zabawne? - zapytał mrukliwie - Mogłem zginąć.

Jiang Cheng nie umiał ukryć rozbawienia. Chociaż sam był mokry po ratowaniu Meng Yao, to nie mógł przestać się śmiać i co chwilę parskał śmiechem, próbując zachować przy tym powagę. Niespecjalnie mu to wychodziło, gdy przed oczami raz po raz pojawiała mu się zdziwiona mina mężczyzny, gdy spadał w dół.

- Ale przecież ja nic nie zrobiłem. - wyznał szczerze, samemu siedząc już dawno tylko w spodniach - Trzymałem cię w locie tak? Było dobrze, tak? Możesz winić za to kaczki. Albo siebie. Ja tylko stałem na mieczu. Nikt ci nie kazał odskakiwać ode mnie, gdy przeleciały obok. - spojrzał na niego rozbawiony i zaraz dodał - Jakbyś umiał pływać to nie byłoby problemu. Zwyczajnie wciągnąłbym cię na miecz, a nie musiał za tobą nurkować.

Yao spojrzał na niego tak jakby tym spojrzeniem miał pozbawić go duszy. Ale z jakiegoś powodu to nie działało. Mimo to, wciąż wpatrywał się w niego w taki sposób.

- Moja wina, że ta diabelska bestia tak nagle kwaknęła mi do ucha? To był czysty odruch, że się odsunąłem. A zanim zdążyłem zrozumieć co się stało już leciałem w dół! - prychnął pod nosem, drżąc kiedy zaatakował go podmuch wiatru. - Gdybyś ty widział jak ta kaczka na mnie patrzyła... - uciął widząc, że ten zanosi się śmiechem. - To wcale nie jest zabawne! Teraz będziesz musiał mi znaleźć nowe ubrania... - rzucił pod nosem i obrócił się tyłem do niego, byle nie musiał widzieć jego satysfakcji - To była jakaś demoniczna siła.. a on się ze mnie śmieje.

O ile jeszcze wcześniej Wanyin był w stanie się jakoś powstrzymywać, tak teraz otwarcie się śmiał, a rzadko mu się to zdarzało.

- Dobrze, już dobrze. Nie obrażaj się. - powiedział siląc się na powagę - Coś wymyślę. Najlepiej jak będziesz się w tym mało rzucać w oczy. - zaraz spoważniał zamyślając się. Ledwie udało im się zgubić jeden pościg i drugi zwyczajnie nie był im potrzebny. Zwłaszcza, że sam chciał jak najszybciej dotrzeć do Qinghe, zaczynał poważnie martwić się o partnera, a musieli nadłożyć spory kawał drogi, by Meng Yao w ogóle mógł ujść z życiem. - Z samego rana ruszę do miasta, a ty z łaski swojej nie daj się zabić przez ten czas.

Yao był na niego śmiertelnie obrażony o to, że ten się tak z niego śmieje. Bo w oczach Yao to wcale nie było zabawne. Było wręcz tragiczne. Szczególnie, że całe życie mu przeleciało przed oczami w tamtej konkretnej chwili. Prychnął na niego cicho i otulił się ramionami jeszcze bardziej jakby to miało dać mu więcej ciepła.

- No ja myślę.. - mruknął pod nosem aby w końcu obrócić się w kierunku mężczyzny - Spróbuję nie dać się zabić, schowam się i co więcej mogę?

- Niewiele więcej. - odpowiedział szczerze i podniósł się z miejsca, by sprawdzić czy rozwieszona przy ogniu szata zdążyła wyschnąć. Nie była specjalnie gruba, ale miał nadzieję, że chociaż trochę zminimalizuję odczuwany przez starszego chłód.

Jemu samemu nie było zimno, ale za każdym razem, gdy spojrzał na wychudzone ciało Yao, trzęsące się z zimna, to nawet jemu przechodził po plecach dreszcz. Założył mu materiał na plecy i pocierał je lekko przez chwilę, by lepiej go rozgrzać.

- Powinieneś się przespać, bo wyglądasz jak żywy trup.

Guangyao otulił się materiałem powoli i odczuł ulgę. Nie było teraz tak najgorzej.

- Poniekąd nim jestem. - stwierdził z ciężkim westchnieniem i ułożył się na materiale leżącym przy ognisku - Jestem zmęczony i głodny. Coś czuję, że prędzej umrę niż dotrę do Qinghe. I jeśli nie wykończą mnie łowcy głów to wykończą mnie dzikie zwierzęta, na przykład kaczki albo wilki... albo wykończy mnie głód. Później myślę, że możesz być to ty. - mruknął układając sobie rękę pod głową dla wygody. Zamilkł na moment zamykając oczy aby odezwać się w końcu. - Myślisz, że Mingjue kiedyś mi wybaczy?

- Obaj dobrze wiemy, że nie ma czego wybaczać. To co się stało nie było twoja winą, tak jak jego zachowanie nie było jego. Jestem pewien, że przyjmie cię z otwartymi ramionami. Uwierz mi, widać po nich jak cierpi z powodu twojej straty. A skoro widzi to ktoś taki jak ja i mówi o tym tak otwarcie to sam możesz sobie wyobrazić jak źle musi to znosić. Kiedy wrócisz to Nieczystej Domeny to wierzę, że wszystko wróci do normy. A jeśli Sang przeżyje to zabiorę go do Przystani Lotosów. Myślę, że musi przemyśleć kilka rzeczy. - powiedział rozwieszając bliżej ognia kolejną szatę.

Starszy westchnął ciężko i uchylił na moment powieki aby spojrzeć na palące się ognisko przed nim. Zmarszczył lekko brwi i zacisnął palce na pierścieniu który miał zawieszony na szyi.

- Chcę w to wierzyć - odparł cichym głosem i lekko skulił się na miejscu - Mam nadzieję, że wszystko wróci choć trochę do normy. Chociaż domyślam się, że nic już nie będzie takie same. - odparł ciszej i zupełnie mimowolnie usnął ze zmęczenia. Szczególnie, że w jedną noc miał tak wiele przygód. Od południa był w drodze więc też nie można było mu się dziwić.

Jiang Cheng nie zamierzał spać tej nocy, ktoś musiał pilnować Meng Yao, chociaż nie jego samego, ale jego bezpieczeństwa. Co jakiś czas dokładał do ognia i suszył kolejne szaty, którymi okrywał starszego, by ten się nie przeziębił. Nad ranem przeniósł go do wnętrza chaty, zagasił ognisko, a całe miejsce zabezpieczył talizmanami, by było jak najmniej widoczne dla ewentualnego pościgu, chociaż miał nadzieję, że grupa, która posmakowała Zidianu odpuści sobie dalsze polowanie na Guangyao.

Wskoczył na miecz i najszybciej jak mógł ruszył w kierunku najbliższego miasteczka. Musiał znaleźć dla mężczyzny jakieś szaty, które pomogłyby dostarczyć go żywego do Nieczystej Domeny.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro