17.3
Na całe szczęście dodzwoniłam się bez problemu do Adrianny, która dopiero wychodziła z pracy i niezbyt chętnie odpuściła, gdy obiecałam jej, że z nią porozmawiam później. Zadała mi jakiś milion pytań, na które nie chciałam odpowiadać przez telefon. Chyba tylko informacja, że Theodore jest w Polsce, sprawiła, że nie wsiadła w samochód, by dotrzeć do domu mojej babci.
Opadłam na kanapę, zasłaniając dłonią oczy i westchnęłam ciężko, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że przyjaciółka nie da się zbyć. Odwlekłam to tylko w czasie, ale wiedziałam, że nie na długo.
— W porządku? — zapytała babcia, a ja nie otwierając oczu, wyczułam, że zajęła miejsce obok mnie. — Wiesz, kochanie, czasami wydaje nam się, że...
— Babciu — jęknęłam cicho — oszczędź mi, błagam. Jestem zła na mamę, ale bardziej rozczarowana. Liczyłam na więcej, liczyłam, że ważniejsza jestem ja i moje szczęście, jak jakiś durny ślub. To wszystko. Nic mi nie będzie. Muszę tylko oswoić się z tą sytuacją — dodałam, kiwając głową, jakbym sama sobie przytakiwała.
Wiedziałam, że rozczarowanie tym dniem, nie mogło minąć mi zbyt szybko. Liczyłam się z tym, że ukojenie nie nadejdzie w nocy, a dopiero za jakiś czas. O ile w ogóle się go doczekam.
Istniało wiele osób, którym potrafiłam odpuścić przewinienia na taką skalę, ale rodzicielka się do nich nie zaliczała. Nie dlatego, że nie była dla mnie ważna, lecz z powodu tego, że była mi aż tak bliska i istotna dla mnie.
— W porządku — skapitulowała staruszka, poprawiając niedbałym gestem okulary, znajdujące się na jej nosie i podniosła się, wcześniej klepiąc mnie pocieszająco w kolano. — W takiej sytuacji jest tylko jedno wyjście — oznajmiła i podeszła do kredensu, z którego wyjęła karafkę.
Doskonale wiedziałam, co się w niej znajdowało, ale nie byłam pewna czy powinnam wybuchnąć śmiechem, czy może płaczem.
— Serio babciu? Nalewka malinowa? — zapytałam, opierając dłonie na policzkach, starając się zapanować nad uczuciami, które we mnie szalały.
— Malinowa? — powtórzyła, zerkając na mnie poprzez ramię. — Też mi coś, to prawdziwa cytrynówka na spirytusie, którą przywiozłam od Józka z Zakopanego, a nie jakaś nalewka malinowa, też mi coś — mruknęła, prychając.
Zabrała ze sobą również dwa kieliszki, dość wysokie, na chudej nóżce, z pięknie grawerowanymi wzorkami, które były jeszcze pamiątką z jej ślubu. Przynajmniej tak mi się wydawało.
— Od...
— Tak, ta twoja ulubiona — podsumowała, mrugając do mnie okiem, przypominając mi tym samym, że to faktycznie był domowy wyrób bacy, z którym babcia utrzymywała kontakt od wielu lat.
Dodatkowo był to napój, który wspominałam niezbyt przyjemnie ze względu na wydarzenia z mojej osiemnastki. Babcia chciała być miła i właściwie pozwoliła mi się tym upić. Zapomniała tylko o tym, że nie miałam zbyt wielkiego doświadczenia z alkoholem, więc nie uprzedziła mnie, że następnego dnia, mój kac będzie tak ogromny, że nie będę umieć wstać z łóżka.
Odchorowałam wypicie tego trunku, aż przez kilka kolejnych dni.
Skrzywiłam się i wysiliłam na lekki uśmiech, nie komentując tego. Wiedziałam, że nie powinnam nawet sięgać po cytrynówkę, ale było mi faktycznie wszystko jedno, o ile tylko mogłam tym sposobem ukoić szalejący ból, rozlewający się niczym kwas po mojej duszy.
Podniosłam się z kanapy, zajęłam jedno z krzeseł przy stole i odebrałam od babci kieliszek, który zdołała napełnić alkoholem.
Spojrzałam na nią, dłuższy moment wpatrując się w jej oczy, zazdroszcząc jej tego, że w barwie przypominały czystą, krystaliczną taflę jeziora.
— Wypijmy za twoje szczęście — zaczęła, wznosząc toast. — I za Olka, ponieważ był tak wielkim idiotą, by cię stracić oraz za Theo, ponieważ był na tyle mądry, by się o ciebie postarać — dorzuciła i uśmiechnęła się szeroko.
Stuknęła kieliszkiem o mój i nie czekając na moją reakcję, opróżniła go.
Mnie nie pozostało nic innego, jak uczynić to samo.
Nie skomentowałam jej słów. Wolałam nie zagłębiać się w szczegóły ani w to, że były to same kłamstwa. Nie licząc tego, że Aleksander faktycznie był idiotą.
Po pierwszym kieliszku przyszła pora na kolejne i właściwie wypiłyśmy połowę zawartości karafki, nim odkryłyśmy, że Theodore jest już pod domem babci, co oznajmił nam, dobijając się do jej drzwi. No dobra, nie dobijał się. Ładnie nacisnął dzwonek i cierpliwie czekał pod progiem, ale to babcia była tą, która go wpuściła, bo mnie jakoś tak nagle opuściła cała odwaga.
Chwilę rozmawiał z babcią w korytarzu, ale ja nie miałam siły ich podsłuchiwać. Słyszałam tylko ich głosy, niezbyt wyraźnie, więc się nie wysilałam. Oparłam się na krześle i palcami rozmasowałam skronie, czując, że ból głowy, który mi towarzyszył, spowodowany był ilością wylanych łez.
Po dłuższym momencie do pomieszczenia wszedł Theodore i zatrzymał się dosłownie na kilka sekund w progu, wsuwając dłoń do kieszeni swoich spodni, by rzucić mi nieodgadnione spojrzenie.
Nie potrafiłam rozszyfrować, co tak właściwie sobie myślał?
— Piękna — zaczął, wchodząc w głąb pokoju i zatrzymał się przy moim krześle. — Będzie dobrze — zapewnił, pochylając się nade mną, by pochwycić w palce moją brodę, zmuszając mnie tym samym do podniesienia głowy.
Złączył nasze wargi w czułym, krótkim pocałunku, a właściwie to cmoknął moje usta i się wyprostował.
Zamrugałam pospiesznie powiekami, chcąc pozbyć się znajomego szczypania, które niezmiennie zwiastowało nadejście niechcianych łez i westchnęłam ciężko.
Podniosłam się z miejsca i bez słowa objęłam ramionami, dość kurczowo jego pas, wtulając się w jego ciało.
Potrzebowałam ciepła i zrozumienia i miałam pewność, że mogłam tego szukać u niego.
— Shh, łobuzie, shh — wyszeptał, przytulając policzek do mojej skroni, jednocześnie jedną z dłoni gładząc tył mojej głowy.
Przycisnął mnie mocno do swojego ciała i zaczął się kołysać tak, jakbym była dzieckiem, które potłukło sobie kolana.
— Zabierz mnie do domu — poprosiłam cicho, zaciskając palce na materiale jego marynarki.
Tuż po tym, jak wypowiedziałam te słowa, wszystko działo się już bardzo szybko.
Pożegnanie babci, obiecanie, że zadzwonię wkrótce, a nawet nasze wyjście. Całość zajęła nam raptem dziesięć minut, a ja w tym całym zamieszaniu zdołałam zabrać babci jedną z butelek, które znajdowały się w jej barku, z tą nieszczęsną cytrynówką.
Nie miałam pojęcia, co mną kierowało, ale czułam silną potrzebę picia. Alkoholu. Potrzebowałam go. Jak nigdy wcześniej.
— Jesteś pewna, że...
— Błagam, nie zadawaj głupich pytań, Theo — warknęłam, wściekle zamykając drzwi samochodu, od strony pasażera, gdy tylko szatyn zauważył, co trzymałam pod połami płaszcza, który mi przywiózł.
Nie odezwał się, posłusznie zajął miejsce kierowcy, wsunął kluczyk do stacyjki i rzucił mi spojrzenie pełne współczucia, którego wcale nie potrzebowałam.
— Pamiętaj, że niezależnie od sytuacji, jestem tutaj. Gotowy słuchać, robić za worek treningowy albo cokolwiek. Pamiętaj, że jestem — dodał, uśmiechając się lekko, a ja pokiwałam głową, odkręcając butelkę.
Zdecydowanie wolałam pić, jak zwierzać się i uzewnętrzniać ponownie swoje uczucia.
Bolało. Bolało jak diabli.
1057 słów.
Hej, moi kochani. Bardzo rzadko Was o coś proszę, ale tym razem to jest dla mnie ważne. Gdyby ktoś znalazł chwilę i zdecydował się pomóc Staśkowi, byłabym niezmierne wdzięczna:
https://www.kawalek-nieba.pl/stas-wincenciak/
w linku zewnętrznym również dodałam ten link. Pokażmy, że mamy wielkie serca. Znam rodziców tego chłopca i wierzę, że uda mu się pokonać to cholerstwo, nikt nie zasługuje na taki ból, zwłaszcza trzymiesięczny maluch. Dziękuję, Wasza
Jo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro