Pięćdziesiąt
Siedziałem na korytarzu wkurwiony, że to przeze mnie Kate teraz walczy o życie. Już nie obchodziło mnie to, że jej szef tu jest. Teraz było dla mnie ważne to czy Kate przeżyje, czy ja uratują. Co ja gadam? Ona musi przeżyć. I to dziecko też. Pomimo tego, że Lili nie jest moim dzieckiem i tak je pokochałem. Jeśli się obudzi będę musiał zrobić wszystko by Kate zapisała mnie jako biologicznego ojca.
Nagle drzwi od sali się otworzyły, a z nich wyszedł jeden z lekarzy. Od razu się zerwałem na proste nogi. I zauważyłem, że Williams zrobił to samo.
- Co z nią. - zapytałem od razu i spojrzałem na mężczyznę w białym kitlu.
- Najbliższe dwadzieścia cztery godziny będą decydujące. - odpowiedział i odszedł.
Alan:
Po usłyszeniu informacji od lekarza, że najbliższe dwadzieścia cztery godziny są decydujące opuściłem budynek. Chciałbym zostać, ale to nie ma żadnego sensu. Sama dopytywała o Jonasa. To, że się ze mną przespała nie znaczy nic więcej. Odwiedzę ją jutro, a teraz muszę znaleźć nową sekretarkę, aż Kate nie wróci.
Leon:
Williams chyba sobie odpuścił. Po wiadomości od lekarza tak poprostu opuścił szpital. Muszę przyznać myślałem, że będzie o nią walczyć, ale jednak się poddał. Weszłam na salę Kate i zobaczyłem pielęgniarkę przy jej łóżku.
- Można? - zapytałem.
- Oczywiście. - odpowiedziała i odeszła, a ja usiadłem na krześle, łapiąc brunetkę za rękę. - Tak bardzo Cię przepraszam to wszystko moja wina. Nie powinienem Cię zabierać tak daleko. Kurwa jak ja tego żałuję. Wszystko bym zrobił, żebyś teraz była ze mną i Lili przed telewizorem bawiąc się zabawkami. Kate możesz mnie znienawidzić, ale nie zostawiaj Lili. Ona niczemu nie jest winna.
- Dzień dobry. - wszedł na salę lekarz Kate.
- Dzień dobry. - wstałem z krzesła. - Co z nią jest panie doktorze i co z dzieckiem?
- Z dzieckiem wszystko dobrze. A tak jak wcześniej mówiłem dzisiejsza doba zdecyduje co dalej. - tłumaczył.
- Czy to przez ten wyjazd?
- Jaki wyjazd? - zdziwił się.
- Byliśmy przez ostatnie dwa tygodnie na wakacjach.
- Podróżowali państwo samolotem?
- Tak.
- To by wszystko wyjaśniało.
- To wszystko przez samolot?
- Najprawdopodobniej.
Marika:
Siedziałam z Lili w kuchni i próbowałam nakarmić dziewczynkę, ale nic na nią nie działało.
- No am Li. - powiedziałam przybliżając łyżeczkę z kaszką do jej ust.
- Kochanie? - usłyszałam nad uchem Bruna.
- Tak? - odwróciłam się w jego kierunku.
- Co byś powiedziała na dwa tygodnie w Turcji?
- No ja nie wiem. - odpowiedziałam.
- Boisz się samolotu? - zapytał.
- Yhym. - odpowiedziałam i wróciłam do karmienia małej. - Lili musisz zjeść, bo tak to mamusia nie przyjdzie.
***
Szczęśliwego Nowego Roku Kochani❤️🎊
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro