Rozdział III
Cześć!
Nim przejdziesz do czytania, mam prośbę, abyś jeszcze raz spojrzał/a na poprzedni rozdział, który poddany został poprawkom (chyba, że dopiero co tutaj trafiłeś/aś).
Obiecuję, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy was o to proszę.
Miłego czytania!
***
Celestine Garcia obudziła się parę minut po siódmej rano, zlana potem po koszmarach, które śniła w nocy. Były niczym zapętlony film, na zepsutym odtwarzaczu. Każdy jeden sen zaczynał się od jej śmierci, a kończył na przemianie Luisa w zrezygnowanego i zmęczonego życiem człowieka. Tak bardzo był do niej podobny. Zachowywała się w taki sam sposób, co wyśniony mąż, tyle że na jawie.
Na stoliku nocnym leżały jej tabletki na tarczycę, z którą walczyła już kilkadziesiąt lat. Niedoczynność narządu zdiagnozowano u niej, gdy jeszcze jako dziecko, z plecakiem zarzuconym na ramię, pędziła do szkoły. Od tamtej pory, codziennie przed posiłkiem, zmuszona była wziąć lekarstwo, żeby nie doszło do zaburzeń gospodarki hormonalnej w jej ciele. Niestety coraz częściej zapominała, aby chwycić za opakowanie leku, co skutkowało jej ciągłym zmęczeniem i stanem przygnębienia, które potęgowała poprzez rozmyślanie o synku. Doskonale pamiętała, co twierdził lekarz. Jeśli nie będzie się pilnowała i przestanie zażywać tabletki, stanie się bardziej narażona na stany depresyjne. Tyle że dla niej nie miało to już jakiegokolwiek znaczenia, równie dobrze mogła dostać tej depresji. Pewnie i tak nie zauważyłaby żadnej różnicy.
Spojrzała w lewą stronę, ale Luisa nie było obok niej. Westchnęła cicho, zamykając przy tym oczy. Walczyła, aby się nie rozkleić. Docierało do niej, co wyprawiała wczoraj w kuchni. Uderzyła ją fala uczuć, tak licznych, że nie była w stanie ich zidentyfikować. Zmieszały się wszystkie razem i próbowały wywołać w niej płacz. Zacisnęła mocniej powieki, w desperackim starciu z własną osobą.
– Nie dzisiaj – powiedziała do siebie i powoli podniosła się do pozycji siedzącej.
Głód dawał się we znaki. Zakręciło jej się w głowie, a żołądek zaczynał chyba zjadać sam siebie. Burczało jej głośno w brzuchu. Było to dla niej paradoksem, ponieważ ilekroć nachylała się nad talerzem, z zamiarem zjedzenia, nie potrafiła nawet spojrzeć z apetytem na jedzenie, a co dopiero je przełknąć.
Usłyszała dźwięk zamiatanego szkła, które nieprzyjemnie obijało się o siebie. Zapewne Luis lub Thiago sprzątali po jej wczorajszym wybuchu gniewu, którego popis dała nad ranem. Pozbawiła ich paru cennych filiżanek, które odziedziczyli po zmarłej matce Luisa. Wiedziała, że ciężko będzie jej uzyskać przebaczenie męża.
Wstała z łóżka i skierowała się do łazienki znajdującej się naprzeciwko ich sypialni. Zamknęła za sobą drzwi na klucz i oparła dłonie o umywalkę. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. To, co w nim ujrzała, wyglądało koszmarnie, lecz nie było dla niej wielkim zaskoczeniem. Włosy były skołtunione do tego stopnia, że zdawały się o wiele krótsze niż rzeczywiście były. Oczy miała spuchnięte i ozdobione dwoma wielkimi fioletowymi obwódkami. Usta pękały z wysuszenia, a skóra pozbawiona była jakiegokolwiek koloru.
Nabrała zimnej wody w dłonie i przemyła twarz, a następnie chwyciła za szczotkę leżącą na półce wiszącej nad umywalką i zaczęła rozczesywać ciemne włosy. Szarpała nimi, ciągnąc na wszystkie możliwe strony. Minęło kilka dobrych minut, nim udało jej się doprowadzić je do w miarę normalnego stanu.
Nim wyszła z łazienki, poprawiła jeszcze czarną sukienkę, którą miała na sobie od wczoraj. W zasadzie nosiła ją już cały czas, zdejmując jedynie by ją przeprać, co i tak robiła coraz rzadziej. Prawie każdy dzień przeżywała odziana właśnie w ten ciuch, w oczekiwaniu na pojawienie się policji z wiadomością, że odnaleziono ciało Mario.
Skierowała swoje kroki ku kuchni, nie do końca wiedząc co powiedzieć mężowi. Stał tyłem do niej, dalej sprzątając.
– Dzień dobry – przywitała się niepewnie. – Ja to posprzątam.
Odwrócił się do niej, spoglądając na nią oczyma pozbawionymi jakiegokolwiek wyrazu. Bez słowa oparł miotłę o ścianę i usiadł przy stole. Sięgnął po kubek z kawą i dalej wpatrywał się w Celestine.
– Powinniśmy pogadać – odezwał się beznamiętnym głosem. – Siadaj, zrobiłem ci herbatę.
Spojrzała na niego nieśmiało, nie wiedząc czego spodziewać się po tej rozmowie. Zajęła miejsce naprzeciwko, poprawiając przy tym pasmo włosów, które opadło na jej twarz.
– Przepraszam za filiżanki twojej mamy – powiedziała to ciszej, niż zamierzała.
– Uważasz, że to mnie teraz najbardziej martwi? – Parsknął śmiechem. – Naprawdę sądzisz, że to jest dla mnie największy problem?
Poczuła się głupio. Nie chciała uczestniczyć w tej dyskusji. Zaczęła się podnosić, kiedy Luis odezwał się kolejny raz.
– Nie skończyłem. – Upił łyk gorącego napoju.
– Nie mam na to dzisiaj ochoty – Wyprostowała się i zaczęła obracać w stronę wyjścia, kiedy ciężka dłoń męża uderzyła w drewniany stół.
– Siadaj, do cholery! – krzyknął, z nieukrywaną złością.
Sparaliżowana jego wybuchem gniewu, opadła bezwiednie na krzesło.
– To nie może dłużej tak wyglądać – zaczął. – Pracuję za nas oboje. Staram się wiązać koniec z końcem, tylko po to, żeby wrócić tutaj po południu i zastać swoją żonę w histerii, rzucającą przedmiotami lub kulącą się w kącie pokoju.
– Ja cierpię, rozumiesz?
– To było także moje dziecko. – Posłał jej lodowate spojrzenie.
– Nie mów o nim tak, jakby już go nie było – odparła z oburzeniem.
Luis westchnął cicho.
– Chcę, żebyś poszła do terapeuty. – Obracał w palcach małą łyżeczkę. – Jest coraz gorzej, Celestine. Nie panujesz nad sobą.
Wizja przesiadywania u obcej osoby i zwierzania się, sprawiła że wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Żartujesz, prawda? – wykrztusiła w końcu.
– Mówię śmiertelnie poważnie.
Wpatrywała się w jego kamienną twarz, z nadzieją, że uda jej się dostrzec w niej jakiekolwiek emocje, wskazujące na to, że jednak blefuje. Na próżno.
– Nie. – Starała się to powiedzieć stanowczo, jednak głos jej drżał. – Nie zwariowałam. Nie pójdę tam.
– W takim razie, przykro mi – mówił. – Quiero un divorcio.*
– ¿Qué?** – zapytała, mrużąc przy tym oczy.
– Dobrze mnie słyszałaś.
Nie dowierzała temu, co przed chwilą powiedział jej Luis. Ten sam Luis, który kiedyś przyrzekł miłować ją tak długo jak krew będzie krążyć w jego żyłach i jak oddech będzie pulsować w jego płucach. Jej ukochany Luis, niegdyś mówiący „w zdrowiu i chorobie, do samego końca". Czuła jak traci siły i robi jej się słabo. Świat rozmazał jej się przed oczami.
Gwałtownym ruchem poderwała się do góry, prawie wywracając przy tym krzesło. Siedział przed nią, spokojnie pijąc kawę, kiedy jej świat walił się już na dobre.
Chciała się do kogoś przytulić i usłyszeć, że wszystko się ułoży. Jedyną osobą, która jej pozostała był jej starszy syn. Z nadzieją, że już nie śpi, skierowała się w stronę jego pokoju. Nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi do przodu.
Serce waliło jej jak oszalałe. W głowie pojawiły się najgorsze możliwe scenariusze. Czuła jakby się dusiła. Złapała dłońmi swoją szyję.
– Luis – wychrypiała. – Luis!
Słyszała jak mąż, przestraszony jej krzykiem, szybkim krokiem zmierza w jej kierunku. Z niepokojem wymalowanym na twarzy stanął w progu, spoglądając na puste łóżko syna.
– ¿Dónde está él?*** – Trzęsła się ze strachu. – Może jest z kolegami? – Próbowała to sobie wmówić.
– On prawie nie wychodził z tego pokoju. Nie zauważyłaś? – spytał ironicznie.
Rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Mąż spojrzał na nią i dostrzegła, że jest tak samo przerażony jak ona. Po dłuższej chwili, podczas której gość zdążył zapukać jeszcze dwa razy, Luis ruszył, aby mu otworzyć.
Stała tak, niczym wrośnięta w ziemię, nasłuchując.
– W samą porę! – usłyszała męża. – Świetnie, że panowie przyjechali. Właśnie...
– Panie Garcia – przerwał mu drugi głos. – Możemy porozmawiać w środku?
Wiedziała, co za chwilę się wydarzy. Już kiedyś dwóch policjantów stanęło w jej drzwiach. Zakręciło jej się w głowie. Zemdlała.
* Tłumaczenie: Chcę rozwodu.
** Tłumaczenie: Co?
*** Tłumaczenie: Gdzie on jest?
***
Eileen bujała się w fotelu na ganku swojego domu, trzymając na kolanach rudego kocura. Głaskała go swoimi schorowanymi palcami, a ten chcąc się odwzajemnić, lizał jej drugą dłoń swoim szorstkim językiem. Siedziała tak, ze swoim małym przyjacielem, wdychając przyjemnie chłodne poranne powietrze, a słońce delikatnie ogrzewało jej pomarszczoną skórę twarzy.
Nie czuła się szczęśliwa. Przez te kilka samotnych lat, zdążyła zapomnieć jak to właściwie jest odczuwać coś więcej niż odizolowanie. Pierwszy i zarówno jedyny mężczyzna, jakiego kiedykolwiek kochała, zmarł na krótko przed ich ślubem. Długo walczył z chorobą, by ostatecznie przegrać. Jego białaczka była niczym bumerang, opuszczała go na chwilę, by ostatecznie i tak zawsze wrócić. Jedyne co mogła dla niego zrobić, to po prostu być przy nim. Tak też zrobiła, do samego końca. Nigdy nikomu nie udało się zapełnić pozostałej po Stevenie pustki, niezależnie od tego, jak bardzo starano się to zrobić.
Z rodzeństwem nie utrzymywała prawie żadnego kontaktu. Nie potrafiła wybaczyć im zbyt wielu rzeczy. Toteż pozostała sama, spędzając czas na hodowaniu opuncji i zabawie z kotem, który przybłąkał się wiele lat temu. Zaczęło się od maleńkiej miski mleka, którą wystawiła dla niego któregoś letniego wieczora. Od tamtego wydarzenia, przychodził pod jej drzwi codziennie, aż w końcu został na stałe.
– Zmykaj – powiedziała do zwierzęcia, delikatnie spychając go z kolan.
Złapała rękoma o drewniane podłokietniki fotela i podparłszy się o nie, podniosła się do góry.
Palce bolały ją już tak bardzo, że nie była w stanie dłużej wytrzymać bez tabletek. Weszła więc do domu i skierowała się w stronę kuchni, gdzie w jednej z wiszących szafek, trzymała leki. Sięgnęła po tabletki, chwilę wahając się po zauważeniu niewielkiego pojemniczka z maścią, którą otrzymała od siostry. Theresa twierdziła, że to jedyny sposób, aby uśmierzyć ból, który Eileen odczuwała już dobre sześć lat. Moralność nie pozwalała jej na posmarowanie dłoni tym specyfikiem. Odwróciła wzrok i szybkim ruchem zamknęła drzwiczki od szafki. Chwyciła za szklankę stojącą na kuchennym blacie i napełniła ją wodą, którą przepiła niedużą białą pigułkę.
Usłyszała ciche mruczenie i zorientowała się, że jej mały przyjaciel kroczył za nią przez cały czas.
– Pewnie zgłodniałeś, co Casper? – spytała kocura, a ten machnął ogonem, jakby chcąc przyznać jej rację.
Napełniła jego miskę karmą i usiadła przy stole w kuchni, biorąc się za rozwiązanie kolejnej krzyżówki.
– Utuczony wieprz – powiedziała cicho pod nosem. – Czyżby nasz burmistrz stał się taką osobistością, że pytają o niego w grach słownych? – Zaśmiała się.
Wpisała w kratki rozwiązanie, w momencie, kiedy rozbrzmiał dźwięk dzwoniącego telefonu stacjonarnego. Podniosła się powoli i ruszyła, by go odebrać.
– Halo?
– Witaj, Eileen. – Głos, który usłyszała po drugiej stronie, nie należał do tych, z którymi lubiła czasami pogawędzić.
– Czym zasłużyłam sobie na tę nieprzyjemną niespodziankę? – zapytała ironicznie.
– Jak zwykle uprzejma – odparł jej brat. – Nie zajmę ci dużo czasu.
– Całe szczęście, bo za wiele go nie mam.
– Pewnie, te twoje kwiatuszki potrzebują całodobowej opieki – zakpił.
Zacisnęła mocniej palce na słuchawce i tym samym przyprawiła się o przeszywający ból.
– Mów po co dzwonisz, Joseph – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
– Starszy syn Garciów powiesił się wczoraj. Pomyślałem, że chciałabyś wiedzieć. Wiem, że lubiłaś tego dzieciaka.
Nastała chwila ciszy.
– Mario też lubiłam, dupku – odezwała się w końcu.
– Nie będę tego teraz robić – powiedział zrezygnowanym tonem. – Nic więcej nie mam ci do powiedzenia.
Rozłączyła się bez słowa pożegnania. Łzy napłynęły jej do oczu, by po chwili potoczyć się po policzkach. Otarła twarz dłonią.
Było jej przykro, to oczywiste. Dużo czasu spędzała w wakacje na ogródku, a właśnie w tym okresie Mario i Thiago najczęściej przebywali na jej ulicy. Zawsze do niej zagadali i jak trzeba było, to też pomogli. Pomalowali jej płot, przywieźli ze sklepu nowe opuncje do jej małej hodowli i robili dla niej zakupy, gdy palce bolały tak bardzo, że nie mogła zrobić tego samodzielnie.
Doszła do wniosku, że dobrze byłoby poinformować Carlę, która wynajmuję dom od Garciów. Możliwe, że pisarka będzie chciała wziąć udział w pogrzebie chłopaka. Chwyciła za czerwoną chustę, niedbale przewieszoną przez oparcie krzesła i zarzuciła ją na ramiona. Spojrzała na kota, leżącego teraz przy misce. Przyglądał się jej uważnie spode łba.
– Niedługo wrócę – poinformowała go i wyszła z domu.
Zamknęła za sobą drzwi na klucz i ruszyła w stronę chodnika. Dzień był słoneczny, ale dość wietrzny, toteż ciężko było jej się poruszać. Z wiekiem miała coraz mniej siły i sporo kosztowały ją spacery, nawet te, które nie liczyły więcej niż trzydzieści metrów.
Gdy znalazła się przed posesją Carli, oddychała już ciężko. Weszła po schodkach pod drzwi wejściowe, kurczowo trzymając się barierki. Przystanęła na chwilę i wzięła dwa głębsze wdechy. W końcu przestało kręcić jej się w głowie i zapukała.
Całe szczęście, nie musiała długo czekać i po niecałej minucie, jej oczom ukazała się Carla z szerokim uśmiechem na ustach.
– Dzień dobry! – zawołała radośnie. – Co cię...
– Dziecino – przerwała jej. – Wpuść mnie do środka i daj mi usiąść, inaczej obiecuję, że będą mnie zbierać z wycieraczki przed twoimi drzwiami.
***
Zaskoczona, że widzi swoją sąsiadkę tak wcześnie, odruchowo cofnęła się do tyłu, w geście zaproszenia Eileen do środka. Staruszka skierowała się od razu w stronę skórzanej kanapy, na którą opadła, oddychając głośno.
– Musisz mi wybaczyć bałagan – zaczęła Carla. – Niedawno wróciłam z zakupów i jeszcze nie wszystko udało mi się rozpakować.
Po tych słowach chwyciła za materiałową torbę stojącą na szklanej ławie.
– Chcesz herbaty? – zapytała. – Kupiłam dzisiaj owocową.
– Tak, tak – odpowiedziała zbytecznie Eileen.
Carla z torbą w ręce weszła do przestronnej kuchni. Położyła zakupy na stole i wyjęła z niej opakowanie malinowej herbaty. Napełniła czajnik wodą i umieściła go na płycie indukcyjnej.
Zaczęła zastanawiać się, co kobieta robi u niej tak wcześnie, bez uprzedniej zapowiedzi, że chce do niej wpaść. Nie wydawała jej się osobą, która spontanicznie decyduje się na odwiedziny sąsiadów. Jedyne, czego Carla była pewna, to fakt, że Eileen pokrzyżowała jej popołudniowe plany.
Rozmyślanie przerwał jej gwizd czajnika. Wlała gorącą wodę do dwóch kubków i złapawszy za ich uchwyty, wróciła do salonu.
– Nie mam nic słodkiego – powiedziała. – Nie zajadam się raczej słodyczami. – Uśmiechnęła się delikatnie i umieściła kubek z herbatą na ławie przed Eileen. Sama zajęła miejsce obok starszej koleżanki. – Zaskoczyła mnie twoja wizyta.
– Wybacz. – Staruszka spojrzała przepraszająco na pisarkę. – Nie chciałam ci przeszkadzać.
– W porządku – odparła wymijająco. – Popiszę wieczorem. Może tym razem wena nie ucieknie na długo. – Zaśmiała się i upiła łyk ciepłego napoju. – Co cię do mnie sprowadza?
Starucha chwyciła za kubek i chwilę obracała go w dłoniach, nim w końcu się odezwała.
– Przykro mi, że przychodzę do ciebie z taką wiadomością, ale pomyślałam, że może chciałabyś wiedzieć.
– O co chodzi? – Carla posłała jej pytające spojrzenie.
– Mówiłam ci wczoraj o tym zaginionym dzieciaku Garciów, pamiętasz? – Carla kiwnęła twierdząco głową i Eileen kontynuowała – Mieli jeszcze jednego syna.
– Mieli? – zadała pytanie, zdając sobie sprawę, że zna na nie odpowiedź.
– Tak – odpowiedziała cicho kobieta. – Thiago popełnił samobójstwo.
Carla nie wiedziała co odpowiedzieć. Współczuła tej rodzinie. Nie była w stanie wyobrazić sobie przez co muszą przechodzić.
– Dziękuję, że mi o tym mówisz. – Położyła dłoń na ramieniu Eileen. – A co z Mario? Policja nie ma żadnych poszlak?
– Pewnie już zamknęli jego sprawę jak wszystkie inne.
– Przecież musi być coś, co mogliby zrobić – powiedziała z oburzeniem. – Muszą mieć jakiś trop.
– My nic na to nie poradzimy. – Odstawiła kubek. – Pójdę już. – Po tych słowach, podniosła się nagle do góry, tym samym strącając dłoń Carli ze swojego ramienia.
– Przynajmniej wypij herbatę.
– Nie, nie. – Poprawiła swoją chustę. – Nie będę zabierać ci więcej czasu.
– To chociaż cię odprowadzę. – Poderwała się z miejsca i ruszyła w stronę wyjścia.
Eileen szła powoli obok niej, coraz głośniej oddychając. Wyszły na zewnątrz i Carla wyciągnęła do niej rękę, aby ta mogła się jej chwycić, podczas schodzenia po schodach. Staruszka odwróciła się do Carli, gdy tylko jej stopy znalazły się na wyłożonej kamyczkami ścieżce prowadzącej do furtki.
– Dziękuję za pomoc, dziecino – powiedziała. – Jeśli dowiem się, kiedy będzie pogrzeb, to cię poinformuję.
– Będę ci wdzięczna. – Uśmiechnęła się. – Chodź, pomogę ci dojść do domu.
– Nie trzeba. Muszę pokonywać swoje słabości. – Posłała pisarce pożegnalne spojrzenie i ruszyła w stronę ulicy.
Co za uparta kobieta, pomyślała Carla i odprowadziła Eileen wzrokiem. Wróciła do środka, gdy już miała pewność, że staruszce udało się dotrzeć do swojego ogródka.
Podczas zmywania po wizycie sąsiadki, rozmyślała o rodzinie Garcia i o niesprawiedliwości jaka ich spotkała. Chciała jakoś pomóc, tyle że nie wiedziała, co mogłaby dla nich zrobić. Była jedynie pewna, że coś zrobić musi. Nigdy nie potrafiła siedzieć bezczynnie, gdy dookoła działy się okropieństwa, a z tym miastem zdecydowanie coś było nie w porządku. Cały wczorajszy wieczór poświęciła na rozmyślanie nad dziwnym zachowaniem mieszkańców i ich brakiem jakiegokolwiek przejęcia się zaginięciami dzieci. Nadal nie odpowiedziała sobie na pytanie odnośnie funkcji, jaką w tym wszystkim pełnił mąż tajemniczej kobiety, której rozmowę podsłuchała podczas festiwalu.
Gdy już posprzątała i rozpakowała zakupy, postanowiła, że chociaż na chwilę usiądzie przy otwartym notatniku i spróbuje coś napisać. Usadowiła się więc na fotelu obitym tak samo czarną skórą, co kanapa stojąca obok, i wpatrywała się w pustą kartkę papieru. W głowie miała kompletną pustkę. Nie była w stanie wymyślić nawet pojedynczych słów, które potem mogłaby spróbować połączyć, tworząc przy tym jakąś historię. W jej głowie nadal siedział Thiago Garcia.
Sięgnęła po telefon komórkowy, nie do końca pewna tego, czy to, co zamierza zrobić, ma szansę na powodzenie. Wybrała numer i zadzwoniła. Thomas przez dłuższą chwilę nie odbierał i już miała się rozłączyć, gdy usłyszała jego głos.
– Carlo! – powitał ją narzeczony. – Przepraszam, że nie odebrałem od razu, ale siedzę nad jedną dość mocno popieprzoną sprawą.
– Nie szkodzi, rozumiem – odpowiedziała niepewnie. – Dzwonię, bo mam do ciebie prośbę.
– Czemu brzmisz jakby coś się stało? – zapytał, a ona usłyszała w jego głosie zaniepokojenie. – O co chodzi?
– Wiem, że masz dużo pracy. – Mocno przygryzała wargę, nie zwracając uwagi, na fakt, że może się skaleczyć. – Nie chcę ci jej dokładać, ale nie mogę też siedzieć bezczynnie, kiedy wiem o tym wszystkim.
– Szczegóły, Carlo – powiedział zniecierpliwiony. – Nie mam teraz za dużo czasu na rozmowę. Niedługo będzie u mnie klient.
– Oczywiście. – Nie miała do niego żalu, bowiem wiedziała jak wygląda jego praca i jak wiele spraw nakładanych jest na dobrych prawników. – Rodzina Garciów potrzebuje twojej pomocy. Stracili dzieci. Wczoraj powiesił się ich starszy syn, a młodszy zaginął i prawdopodobnie policja zaprzestała poszukiwań.
– Jeśli przez dłuższy czas nie udało im się znaleźć żadnych poszlak, to mogą zaniechać dalszych działań i dzieciaka uznać za zmarłego.
– Ale ja czuję, że coś tu jest nie tak! – Była coraz bardziej zdenerwowana. – To nie jest jedyne dziecko, które zaginęło. Było ich więcej i żadnego nie odnaleźli, a mieszkańcy zachowują się jakby wszystko było w porządku. Nie wmówisz mi, że to jest normalne.
– Proszę cię, uspokój się.
– Przyjrzyj się temu. Oskarż tutejszą policję, jeśli będzie trzeba – przerwała na chwilę swoją wypowiedź. – I pomóż tej rodzinie – dodała.
– Zrobimy tak – zaczął. – Ty porozmawiasz z rodzicami tego chłopaka, zaoferujesz im moją pomoc, a ja postaram się przyjechać w przyszłym tygodniu, jak tylko uporam się ze wszystkim w San Francisco.
– Dziękuję, Thomas – odparła z ulgą. – Naprawdę ci dziękuję.
– Dzwoniłaś do matki? – zmienił temat, na zdecydowanie najmniej przez nią lubiany. Drażniły ją te jego pytania odnośnie rodziny. Brakowało już tylko kazania o tym, jaka to z niej zła córka, że w taki sposób traktuje najbliższych.
– Jeszcze nie. Zaraz do niej przedzwonię.
– W ramach rekompensaty chciałbym, żebyś to zrobiła – mówił. – Zna cię i wie, że lubisz pobyć sama, ale mogę się założyć, że jednocześnie siedzi i czeka przy telefonie. – Usłyszała pukanie do drzwi gabinetu narzeczonego.
– Dobrze. Zajmij się klientem, a ja zadzwonię do mamy.
– Kocham cię za to twoje dobre serce – powiedział, po czym krzyknął: – Proszę wejść!
– Wiem – odpowiedziała i zakończyła połączenie. – Chciałabym kochać cię tak samo mocno, jak ty kochasz mnie.
Postanowiła, że zapali przed rozmową z matką, która najpewniej zasypie ją masą pytań, czy niczego jej nie brakuje, czy je regularnie i czy nie siedzi do późna w nocy. Dla niej nigdy nie przestanie być małą dziewczynką.
Sięgnęła po paczkę papierosów i gdy znalazła się na zewnątrz, odpaliła jednego, oparłszy się plecami o drewnianą ścianę domu. Cieszyła się, że chociaż spróbuje pomóc tej rodzinie, ale nie była gotowa na miłość, którą Thomas jej okaże, gdy tylko będzie obok niej. Zaciągnęła się mocno i wypuściła z ust kłąb szarego dymu, który szybko rozmył się w powietrzu. Przynajmniej mogła palić, kiedy jej narzeczonego nie było w pobliżu.
Usłyszała dźwięk silnika samochodu parkującego na podjeździe na działce obok. Spojrzała się w tamtą stronę i dostrzegła policyjny radiowóz, z którego wysiadł William Adler, mężczyzna z którym wczorajszego wieczoru wymieniała się spojrzeniami. Zdawał się jej nie zauważać, bo nawet nie zerknął w jej kierunku. Uwagę Carli przykuł jego krawat, granatowy w złote podobizny Sherlocka.
Z pana to raczej marny detektyw, pomyślała i kolejny raz zassała policzki do środka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro