Rozdział I
Poranną ciszę zmącił odgłos tłuczonego szkła i hiszpańskie przekleństwa, kiedy to Celestine zawzięcie rzucała swoją porcelanową zastawą. Czuła się bezradna i pragnęła, żeby to uczucie zniknęło. Marzyła, aby jej synek wrócił. Nie potrafiła przestać wierzyć, mimo iż od zaginięcia Maria minęło ponad pół roku. Żywiła nadzieję, że stanie w drzwiach, jakby nie było go zaledwie chwilę i uśmiechnie się do niej promiennie, a w jego policzkach pojawią się te urocze dołeczki, które tak uwielbiała.
Tyle że Mario miał już nigdy nie powrócić do rodziny. Tak samo jak Emily Allen, Sharon Jones i reszta dzieci, które zaginęły latem dwa tysiące dziewiętnastego roku.
Celestine z dnia na dzień była coraz bardziej przezroczysta, stawała się własnym cieniem. Skurczonym, bezbronnym cieniem. Z uśmiechniętej kobiety przeistaczała się w istotę, która z trudem mówiła „dzień dobry". Na jej niegdyś urodziwej twarzy nie dało się dostrzec dawnego piękna. Z oczu zniknęły wesoło tańczące iskierki, a jej piękne lśniące włosy teraz były matowe i kruche. Kruche niczym szczęście, o czym boleśnie przekonała się po utracie ukochanego synka. Życie dla niej stało się utrapieniem i coraz częściej w jej głowie pojawiała się myśl, że to właśnie śmierć jest tą łatwiejszą częścią ludzkiej egzystencji. Czuła się samotna, a już szczególnie w momentach, kiedy znajdowała się wśród ludzi. Dobijały ją wszelakie spojrzenia, wypowiedziane w jej kierunku słowa. Ilekroć ktoś twierdził jak bardzo mu przykro i że rozumie jej ból, w wyobraźni rzucała się na tę osobę z paznokciami, drapiąc ją po twarzy w szaleńczym amoku, nie mogąc przestać. Kto nie utracił własnego dziecka, nie będzie w stanie zrozumieć, jak cierpienie rozrywało jej słabo bijące serce. Nie potrafiła nawet być silna dla starszego syna, który potrzebował jej teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Zawiodła zarówno jako żona, jak i matka.
– Celestine, proszę... – Mąż kobiety stał za drzwiami kuchennymi, przerażony tym, co się z nią dzieje, a jeszcze bardziej faktem, że nie potrafi jej pomóc. – Porozmawiaj ze mną.
– Co właściwie chcesz ode mnie usłyszeć? – Głos jej się załamał, niemal tak, jakby w jej gardle pojawiła się gula, zwiastująca kolejną falę szlochu. – Nie mam ci nic do powiedzenia, Luis.
Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, po czym znów dało się słyszeć huk, tym razem spowodowany rozbitą o kafelki nad kuchenką filiżanką. Mężczyzna otwartą dłonią uderzył w drzwi do pomieszczenia, w którym od godziny znajdowała się jego żona.
– Proszę cię, otwórz! – Tym razem nie brzmiał spokojnie. – ¡O en un momento romperé la maldita puerta!*
– ¿Papá?** – Starszy, i już jedyny, syn Celestine i Luisa Garcia, wyjrzał ze swojego pokoju. Omiótł wzrokiem sytuację, która rozgrywała się na korytarzu ich domu. – Po prostu ją zostaw... – spuścił głowę, po czym niepewnie dodał: – Mama sama musi sobie z tym poradzić.
Pan Garcia stał jeszcze przez chwilę w miejscu ze zrezygnowaną miną, po czym odwrócił się i skierował swoje kroki ku drzwiom wyjściowym.
Zasiadł na huśtawce w ich niewielkim ogrodzie i oparłszy łokcie o kolana, ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem wstrząsnął płacz, który już od tak dawna domagał się uwolnienia. Musiał być wytrzymały, nawet jeśli tylko na pokaz. Ktoś w tej otoczonej aurą rozpaczy rodzinie musiał starać się trzymać wszystko w ryzach.
* Tłumaczenie: Albo zaraz rozwalę te cholerne drzwi!
** Tłumaczenie: Tato?
***
Zmierzała US-101 w stronę Mill Valley swoim wiekowym już Chevroletem K 1500. W stacji radiowej leciała właśnie piosenka The Beatles, a ona z uśmiechem na ustach rozmyślała o spokoju, którego doświadczy przez najbliższe miesiące.
Tłoczne San Francisco nigdy nie było dla niej wymarzonym miejscem do życia i gdyby nie jej narzeczony, nie zdecydowałaby się na zakup mieszkania w samym jego centrum. Thomas był wyrozumiałym człowiekiem i też zapewne dlatego, pomimo faktu, że za osiem miesięcy miał zostać mężem Carli, godził się na wyjazd ukochanej do małego miasta, żeby w odcięciu od wszystkich rozpraszaczy mogła dokończyć swoją powieść. Kobieta doceniała to, jak wspierającego ma partnera, więc narzekanie na życie w mieście starała się ograniczyć do minimum, chociaż bardzo często jej się to nie udawało.
Carla Miller, opuszczająca rodzinę i narzeczonego, z przykrością stwierdziła, że nie jest przekonana co do tego, czy będzie tęsknić. Cieszyła ją wizja osamotnienia i możliwości skupienia się na sobie samej. Od dziecka była introwertyczką, tak więc bardzo ceniła sobie czas, który przeznaczała na realizacje własnych celów. Ze względu na swój charakter nawiązywanie relacji z rówieśnikami zawsze sprawiało jej kłopot, toteż większość swego dzieciństwa spędziła w małym pokoju w rodzinnym domu, wymyślając przeróżne historie i bazgrząc pojedynczymi słowami w notesach, które zawsze zdawały się mieć za mało kartek.
Przed spotkaniem Thomasa, jej jedynym pragnieniem na przyszłość było mieszkanie w dobrze oświetlonym domu z widokiem na jezioro. Dużym na tyle, by mógł pomieścić wszystkie jej książki, ale nie za dużym, by nie odczuwała głębi swojej samotności – bo wierzyła, że będzie sama. Uznała więc, że brak towarzystwa nie będzie tak przytłaczający z ogromnymi oknami, które jednocześnie zapewnią jej bezpieczeństwo przed złem, czekającym na nią w świecie zewnętrznym, ale zarówno pozwolą jej na niego patrzeć. Mężczyzna, którego spotkała niemal trzy lata temu, innym mógł wydawać się spełnieniem marzeń – bo kto by nie chciał osoby, która jest w stanie zapewnić jej spokojne życie? – dla niej był wyzwaniem, z którym mierzyła się każdego dnia. Ciężko było otworzyć się na otaczającą ją przestrzeń, skoro przez większość swojego dotychczasowego życia egzystowała w pewnego rodzaju bańce, w której czuła się komfortowo i nie dostrzegała potrzeby powiększania jej, żeby wpuścić tam inną osobę, a już tym bardziej opuszczenia swojego azylu i otworzenia się na wszystkich. Nawet przez te dwadzieścia osiem miesięcy trwania przy jego boku i zapewniania go o swoich uczuciach, nie była w pełni przekonana, że chce wciągnąć go do swojej rzeczywistości. Pisała więc, przelewając cały swój strach, obawy i frustracje na białe kartki papieru, odczuwając chwilową ulgę, tylko po to, żeby wszystkie negatywne emocje uderzyły ją ze zdwojoną siłą chwilę później.
Odrzuciła od siebie wszelkie myśli w momencie wjechania na East Blithedale Avenue – drogi prowadzącej prosto do samego serca Mill Valley. Myślami była już u państwa Garciów, od których postanowiła wynająć dom na pół roku. Na zdjęciach, które dołączone zostały do ogłoszenia, widniał niewielki drewniany domek na końcu ulicy, a za nim rozpościerały się wysokie drzewa. Z krótkiego śledztwa, które przeprowadziła, dowiedziała się, że las prowadzi na pole golfowe, co wywołało w niej lekki niepokój, ze względu na fakt, że oczekiwała ciszy i spokoju, a taka atrakcja mogła oznaczać dużą ilość samochodów przejeżdżających tamtą drogą.
Chwyciła za opakowanie papierosów leżących na fotelu pasażerskim i odpaliła jednego z nich, zaciągając się mocno dymem. Poczuła chwilowy zawrót głowy, który znikł tak samo szybko, jak się pojawił. Rozbrzmiał dźwięk przychodzącego połączenia i na wyświetlaczu pojawiło się „Luis Garcia". Podniosła telefon i nacisnęła zieloną słuchawkę w dolnym rogu aparatu.
– Tutaj Carla Miller – zaczęła rozmowę. – Dojechanie do państwa nie powinno mi zająć więcej niż pięć minut, panie Garcia.
– W takim razie świetnie. – Jego głos, niski i zachrypnięty, nie wyrażał żadnych emocji. – Czekamy na panią pod tym samym adresem co wcześniej.
– Jasne, do zobaczenia – dodała, ale mężczyzna zdążył zakończyć połączenie, prawdopodobnie nie słysząc tego, co powiedziała.
***
Pan Garcia stał na ganku swego domu i czekał, a czekanie to doprowadzało go do szału. Chciał mieć to spotkanie za sobą. Pragnął wrócić do salonu, usiąść na fotelu i w spokoju wpatrywać się w ścianę, jak robił to do tej pory. Po głowie przelatywało mu wiele myśli, które usilnie próbował od siebie odgonić od czasu zniknięcia syna. Jednakże każdy dzień stawał się trudniejszy do przeżycia, a gorycz wypełniająca jego serce zdawała się narastać do niepojętych rozmiarów. Przetarł ciemne oczy starą dłonią, na której widniało wiele skaleczeń i blizn, świadczących o długich latach ciężkiej, fizycznej pracy. Kruczoczarne włosy poprzeplatane pasemkami siwizny smagał chłodny wiatr. Na twarzy pojawił się grymas wywołany uderzeniem zimna, a po ciele mężczyzny przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Chwycił mocniej za poły swetra w momencie, gdy pod jego domem zatrzymał się biały pojazd.
Od strony kierowcy wysiadła niewysoka kobieta, a jej jasne włosy opadały kaskadami aż do pasa. Luisa uderzyło piękno pani Miller. Twarz niemalże symetryczna, ozdobiona była dużą ilością piegów, które swoje miejsce znalazły na nosie i policzkach. Grzywka opadająca na jej czoło zakrywała brwi, ale jednocześnie uwydatniała niebieskie oczy Carli, które zdawały się rozświetlone uśmiechem. Z zachwytu nad jej urodą wyrwał go jej głos, delikatny i melodyjny.
– Tak się cieszę, że już jestem na miejscu! – Omiotła spojrzeniem mężczyznę i ruszyła w jego kierunku.
– Ach, tak – odchrząknął. – Miło mi jest w końcu panią poznać.
Posłała mu ciepły uśmiech, a następnie uścisnęła wyciągniętą w jej kierunku dłoń.
– Mam dla pani klucz. – Sięgnął do kieszeni przetartych spodni. – Pamięta pani adres?
– Fairway Drive – odparła bez najmniejszego zastanowienia.
– To niedaleko stąd, może pięć minut samochodem. – Luis wyciągnął klucz i podał go kobiecie. – Dzisiaj jednak może to pani zająć chwilę dłużej, ze względu na zamieszanie wywołane corocznym Festiwalem Wina.
Niespodziewanie machnęła dłonią.
– Darujmy sobie te formalności. Wystarczy Carla.
Luis delikatnie skinął głową, lecz jego twarz nadal pozostała obojętna, jednocześnie będąc przepełniona smutkiem, którego źródła kobieta jeszcze nie zdołała poznać. Dzięki swojemu dzieciństwu i temu, że jego większość spędziła w samotności lub na obserwacji innych osób, udało jej się dostrzec coś jeszcze. Skrajne zrezygnowanie ukryte gdzieś głęboko, lecz mimo wszystko zauważalne dla kobiety. Nie miała odwagi pytać, nigdy nie była w tym dobra i w tej chwili bała się odpowiedzi, jaką mogłaby uzyskać.
– Carlo?
– Przepraszam – wykrztusiła. – Zamyśliłam się.
– Mówiłem, że w okolicy raczej zaznasz spokoju, nawet biorąc pod uwagę, że droga przez las prowadzi na pole golfowe.
– Myślałam, że będzie kompletnie inaczej. – Zdziwienie malowało się na porcelanowej twarzy kobiety. – Sądziłam, że jest tam raczej duży ruch.
– Na jakiś czas na pewno możesz liczyć na ciszę. – Podrapał się po brodzie pokrytej kilkudniowym zarostem. – Droga do lasu jest zamknięta do odwołania.
– Zamknięta? – Zmarszczyła brwi. – Dlaczego?
– Policyjne dochodzenie – mówiąc to, ruszył w stronę samochodu Carli, jednocześnie dając jej do zrozumienia, że to już czas, aby udała się w dalszą drogę.
Kroczyła za nim z niewielkimi wyrzutami sumienia, spowodowanymi z pozoru nic nieznaczącym pytaniem, którego najwyraźniej nie powinna była zadawać. Mimo iż poczuła się źle to i tak nie była w stanie przestać zastanawiać się, dlaczego Garcia zareagował w taki sposób.
Podeszła do drzwi od strony kierowcy i chwyciła za klamkę. Luis wydawał się kompletnie nieobecny, więc rzuciła mu ciche „do widzenia" i wsiadła do Chevroleta. Spojrzała w lusterko i napotkała chłodne spojrzenie ciemnych jak smoła oczu mężczyzny. Z jego twarzy odpłynęły wszelkie kolory.
Przekręciła kluczyki w stacyjce i ruszyła, pozostawiając Luisa Garcię daleko w tyle. W tym momencie wypuściła powietrze, tym samym uświadamiając sobie, że od dłuższej chwili wstrzymywała oddech.
***
Dojazd do wynajętego przez nią domku rzeczywiście trwał niedługo i, tak jak ostrzegał ją Luis, był utrudniony ze względu na korki, chociaż Carli nie przeszkadzało to za bardzo. Dostrzegła w tym okazję, by przyjrzeć się trochę okolicy. Niewielkie budynki stały po obu stronach ulicy, a po chodnikach poruszały się szybko rodziny. Niektóre z dzieci trzymały w małych dłoniach sznureczki, na końcu których znajdowały się różnokolorowe balony. Dorośli natomiast nieśli ze sobą wina, prawdopodobnie własnej roboty. Cieszył ją widok takiej różnorodności wśród przechodniów, dla niej było to źródło inspiracji, której tak potrzebowała do swojej powieści.
Droga przepełniona była dużymi rodzinnymi samochodami. Zaparkowane na podjazdach, inne na ulicy, w cieniu rosnących na trawnikach drzew. Sunęła wolno do przodu, chłonąc wszelkie szczegóły, poczynając od koloru płaszcza małej dziewczynki i kończąc na okalającej wargę bliźnie na twarzy młodzieńca wygłupiającego się na deskorolce.
Z niewielką prędkością jechała tak przez ponad dziesięć minut, aż w końcu ujrzała las i tabliczkę informującą, że wjeżdża na Fairway Drive. Budowle znajdowały się wyłącznie po lewej stronie. Ku zaskoczeniu kobiety chodnik był pusty, ani jednej żywej duszy, nie licząc kota siedzącego na jednej ze skrzynek pocztowych i bacznie przyglądającego się przejeżdżającemu samochodowi pisarki. Czuła się całkiem tak, jakby trafiła do wyludnionej części Mill Valley.
Wśród murowanych domów zauważyła jeden drewniany, który wynajęła od rodziny Garciów. Nie był pokaźnych gabarytów, ale jej wydawał się idealny. Znajdujący się w zacisznym miejscu, z daleka od głównych ulic, na samym końcu drogi. Za nim rozpościerał się ciemny las, który wywołał gęsią skórkę na ciele Carli. Było w nim coś dziwnego, coś, czego nawet ona – radząca sobie z odczytywaniem emocji i genialnym doborem określeń – nie potrafiła opisać słowami.
Wyłączyła silnik samochodu po tym, jak zatrzymała się przed drzwiami garażowymi. Schowawszy otrzymane uprzednio klucze, wyszła na zewnątrz. Obeszła dookoła pick-upa i ściągnęła walizkę ze skrzyni ładunkowej.
Z bagażem w dłoni i kluczami w kieszeni stanęła na ganku domu. Kątem oka dostrzegła, że rudawy kocur, wcześniej obserwujący jej przyjazd, teraz siedzi na płocie sąsiadów i dalej świdruje ją swoimi oczyskami.
– I na co się tak patrzysz, dachowcu? – Odstawiła swoje rzeczy i ruszyła w stronę ogrodzenia.
Kocisko prychnęło i gwałtownie zeskoczyło z deski. Carla podskoczyła do góry, zaskoczona nagłym ruchem zwierzaka.
– A niech cię coś trafi, pchlarzu – rzuciła mu na pożegnanie i wzrokiem odprowadziła go do lasu, aż w końcu znikł z jej pola widzenia, wbiegając w wysokie krzewy.
Usłyszała odchrząknięcie ze swojej prawej strony i poruszyła się niemalże tak szybko, jak jej nowo poznany czterołapy znajomy. Odruchowo jej dłoń powędrowała w stronę lewej piersi. Zamknęła oczy i wzięła szybki oddech. Pośrodku niewielkiego ogródka, jeden dom dalej, stała starsza kobieta. Siwe kręcone włosy opadały jej na wątłe ramiona okryte czerwoną chustą. Bystre oczy, zielone jak szkło butelki, mierzyły Carlę od góry do dołu. Zapadnięte usta wykrzywione były w uśmiechu, który bardziej przypominał grymas niezadowolenia, niżeli ciepłe przywitanie nowej sąsiadki.
– Nie sądziłam, że ktoś będzie chciał się tutaj wprowadzać. – Drżącą dłonią wskazała na budynek za plecami jasnowłosej.
– Wynajmuję. – Posłała jej najserdeczniejszy uśmiech, na jaki było ją stać. – Pół roku i mnie tu nie ma.
– Dziecino – powiedziała to tak cicho, że Carli ledwo udało się zarejestrować ten dźwięk. – Zły to czas sobie wybrałaś na przyjazd do tego miejsca.
– Sądziłam, że każdy czas jest dobry, żeby złapać chwilę oddechu, a tego aktualnie bardzo mi było trzeba. Ciężko tego doświadczyć w zatłoczonym San Francisco.
– Och tak, doprawdy tak. – Kiwała nerwowo głową. – Nie mam zbytnio czasu na pogawędkę w południe, ale chętnie ugoszczę cię herbatą i ciastem, jeśli zdecydujesz się na odwiedziny za kilka godzin.
– Bardzo miło z pani strony, pani...
– Eileen wystarczy. Darujmy sobie te niepotrzebne tytuły, skoro mamy mieszkać od siebie rzut beretem.
– Miło mi. – Odgarnęła niesforne pasmo jasnych włosów za ucho. – Carla Miller.
Starucha uraczyła ją jeszcze jednym krótkim spojrzeniem, po czym uklęknęła i sięgnęła po grabki, aby rozpocząć pracę przy swoich opuncjach. Wywołała w Carli mieszane uczucia, jak wszystko od momentu wjechania do Mill Valley. Wydawała się uprzejmą starszą osobą, ale z drugiej strony było w niej coś niepokojącego. Uczucie to zaczęła sobie tłumaczyć faktem, że znalazła się z dala od wszystkiego, co było jej już doskonale znane i musiała przejść cały proces poznawania od nowa. Tak więc, wmawiając sobie, że właśnie taki jest powód występowania tej mieszanki w jej głowie, odwróciła się w stronę nowego domu i postanowiła wreszcie nacieszyć oczy przytulnym wnętrzem, w którym będzie spędzać kilka następnych miesięcy.
Już po przekroczeniu progu uderzył ją przyjemny zapach lawendy. Świeżo zerwany bukiet umieszczono w niewysokim wazonie stojącym na okrągłym stoliku w kącie pomieszczenia. Fioletowe kwiaty wyróżniały się na tle ściany wykonanej z jasnego drewna. Duże okno wpuszczało do środka ciepłe słoneczne promienie, oświetlające przedsionek. Po drugiej stronie stał wieszak na płaszcze, a na podłodze położono niewielką wycieraczkę, która zmieścić mogła co najwyżej trzy pary butów.
Przedsionek prowadził do salonu, którego środkową część okupowała kanapa obita ciemną skórą. Parkiet wyłożono wykładziną dywanową w kolorze antracytu, na której postawiono szklaną ławę. Kobieta oczami wyobraźni widziała poranną kawę spożywaną w tym miejscu. Wiedziała już, że znalazła odpowiednie lokum dla swojego notesu, który będzie cierpliwie oczekiwał na jej wenę twórczą. Na jednej ze ścian zawieszono obraz przedstawiający jezioro we wczesnej porannej porze. Carla odnosiła wrażenie, jakby właściciele urządzili ten dom, sugerując się dokładnie jej wyobrażeniem na temat idealnego azylu, w którym mogłaby się zamknąć i czuć bezpiecznie.
Usiadła na chłodnej kanapie i sięgnęła po telefon. Wybrała numer narzeczonego. Po trzech sygnałach usłyszała głos Thomasa.
– Nie spodziewałem się, że zadzwonisz do mnie tak szybko.
– Lubię cię czasami zaskoczyć.
– Jak tam twoje nowe mieszkanie? Zadowolona? – W tle było słychać szelest przerzucanych kartek papieru. Thomas z pewnością siedział teraz za biurkiem w swoim gabinecie w kancelarii prawnej.
– Jest idealne, naprawdę. – Omiotła wzrokiem salon. – Czuję się niemal tak, jakby ktoś grzebał w mojej głowie i postanowił spełnić moje marzenie o niewielkim domku na odludziu.
– Pamiętaj tylko, że będziesz musiała w końcu wrócić. – Po drugiej stronie połączenia dało się słyszeć dźwięk otwieranych drzwi. – Carlo, oddzwonię do ciebie później – dodał i zakończył połączenie.
Wyłączyła smartfon, ponieważ w tamtej chwili musiała natychmiast zapisać pomysł, który przyszedł jej do głowy w momencie, kiedy usłyszała, jak do gabinetu narzeczonego ktoś wchodzi. Nie mogła pozwolić, żeby ktokolwiek przeszkodził jej podczas przelewania myśli na papier. Musiała opisać scenę, która wykreowała się w jej głowie i potrzebowała to zrobić jak najszybciej, aby nie zdążyła ona zblaknąć i zniknąć w odmętach jej pamięci.
Szybkim ruchem podniosła się z kanapy i sięgnęła do swojej torby. Odnalazła niewielki czarny notes i otworzyła go na czystej stronie. Z przedniej kieszeni wyjęła długopis i niemal od razu, gdy tylko znalazł się w jej dłoni, zaczęła kreślić nim słowa.
O parapet uderzały ciężkie krople deszczu, niemalże tak ciężkie, jak krople krwi, spływające po ciele mężczyzny siedzącego w swoim wygodnym drogim fotelu, w gabinecie o wiele za dużym jak dla jednego pracownika. Strużkami spływały po jego twarzy, by ostatecznie zderzyć się z podłogą wyłożoną wykładziną. Brunatnoczerwone ślady, które miały być badane po wschodzie słońca. O poranku, którego mężczyzna miał już nie ujrzeć, bo zatańczył z diabłem.
Carla nie wiedziała, jak prorocze były to słowa.
***
Większość popołudnia spędziła, wypakowując swoje rzeczy i układając je w taki sposób, aby absolutnie żaden przedmiot nie leżał krzywo, co wywodziło się z jej wrodzonego, odziedziczonego po ojcu, perfekcjonizmu. Po upewnieniu się, że wszystko leży na odpowiednim miejscu, postanowiła wziąć szybki prysznic przed wizytą u Eileen i zapisać jeszcze kilka myśli, na wypadek, gdyby miała je zapomnieć za jakiś czas.
Wychodząc na zewnątrz zauważyła, że wrócił kocur, siedzący teraz na ganku u staruszki. W zębach trzymał martwą mysz. Obserwował uważnie kobietę. Gdy tylko zbliżyła się do furtki sąsiadki, zwierzę natychmiast uciekło do lasu, tak jak uprzednio.
Domek był niewielkich rozmiarów. Po kamiennych ścianach pięły się ku górze winorośla. Na parapetach okien stały puste doniczki, niektóre z nich musiały pospadać podczas silniejszego wiatru i teraz ich odłamki leżały na ziemi. Drzwi wejściowe wykonane z palisandru wyglądały na masywne, a na ich środku umieszczono kołatkę w kształcie łba kota.
– Przynajmniej wiem, do kogo należy ten dachowiec – powiedziała pod nosem i zapukała dwukrotnie.
Nie musiała długo czekać, bo już po chwili w progu drzwi pojawiła się staruszka, szczerząc swoje pożółkłe zęby w uśmiechu.
– A już myślałam, że jednak mnie nie odwiedzisz. – Gestem zaprosiła Carlę do środka.
– Nie mogłabym odrzucić twojego zaproszenia. – Weszła niepewnie. – Rozpakowanie się zajęło mi więcej czasu, niż myślałam.
– No tak, to zrozumiałe. W końcu zostaniesz tutaj na pół roku. – Wskazała dłonią na kuchnię. – Chodź dziecko, chętnie poczęstuje cię ciastem, które dziś zrobiłam.
Weszły do jasnego pomieszczenia wypełnionego zapachem drożdżowca. Na pokrytych odchodzącą tapetą ścianach zawieszono sporą ilość fotografii. Na wielu z nich widniała Eileen w towarzystwie drugiej kobiety, w podobnym do niej wieku. Wyglądały jak siostry.
Carla zajęła miejsce przy okrągłym stoliku, na jednym z dwóch krzeseł. Staruszka krzątała się chwilę po kuchni, aż w końcu zajęła miejsce naprzeciwko gościa. Pomiędzy nimi znalazły się dwa kubki z ciepłą herbatą i talerz z ciastem.
– Proszę, racz się. – Pokrzywionymi przez artretyzm palcami prawej dłoni wskazała na swój wypiek. – Mam nadzieję, że będzie zjadliwe – dodała.
– Na zdjęciach stoisz obok siostry? – Carla przeniosła wzrok na fotografie. – Jesteście strasznie do siebie podobne.
– Theresa, moja młodsza siostra. – Po wypowiedzeniu tych słów, nie czekała, aż kobieta się poczęstuje i sama umieściła przed nią kawałek drożdżowca. – Jedz. Jestem ciekawa, czy ci zasmakuje.
– Dziękuję, ale świetnie bym sobie poradziła – powiedziała zaskoczona, nie zwracając uwagi na fakt, iż tymi słowami może urazić Eileen.
Dziwna kobieta, pomyślała i spróbowała jej wypieku. Ciasto było pyszne, tak pyszne, że nim się zorientowała, jej talerzyk był pusty.
– Masz jeszcze jakieś inne rodzeństwo? – zapytała.
– Brata. Najmłodszy z naszej trójki – odparła. – Nie mam z nim najlepszego kontaktu. Odkąd awansował na szefa policji, zrobił się z niego niezły buc.
– Nie utrzymujecie kontaktu?
– Czasami to i lepiej, jak się jest samemu.
– Wiem coś na ten temat. – Carla uśmiechnęła się delikatnie. – Jestem jedynaczką i nigdy nie doskwierała mi samotność z tego powodu.
– Dlatego postanowiłaś tutaj przyjechać? – Upiła łyk herbaty, siorbiąc przy tym głośno.
– Chcę dokończyć książkę. Od kilku lat się męczę, żeby to zrobić i dopiero teraz pokusiłam się o odizolowanie. Łatwiej mi się skupić, kiedy jestem sama.
Carla w tym momencie zorientowała się, jak świetną postać mogłaby stworzyć na wzór siedzącej naprzeciwko niej staruszki. Wiekowa, miła kobieta, nieco tajemnicza i jednocześnie emanującą szczerością i otwartością. Taka dobra dusza w tej zakłamanej rzeczywistości.
– Zastanawia mnie jedna rzecz – zaczęła pisarka. – Czemu stwierdziłaś, że wybrałam zły moment na przyjazd tutaj?
– Oczywiście, że nic nie wiesz – powiedziała bardziej do siebie, niż do gościa. – W ciągu ostatnich trzech lat zaginęło kilkoro dzieciaków. Jeden z nich to syn Luisa i Celestine.
– Państwa Garciów? – Carla poczuła jak coś ściska ją mocno w gardle, niemal tak, jakby niewidzialna dłoń zacisnęła się wokół jej krtani. – Nie miałam o tym pojęcia.
– Był z niego energiczny młodzieniec. Kiedy tu przebywali, wszędzie było go pełno. Dom, który wynajmujesz, wybudowany został przed zaginięciem chłopaka. Mieli się tam przeprowadzić, ale najwyraźniej zrezygnowali z tego pomysłu.
– Jak miał na imię?
– Mario.
– Dawno zaginął? – zapytała i upiła łyk herbaty.
– Kilka miesięcy temu – odparła i poprawiła materiał swojej szarej koszuli. – Raczej nie sądzę, że go odnajdą.
Pozostała część ich pogawędki była zdecydowanie mniej szokująca. Carla dowiedziała się, że ich wspólnym sąsiadem jest niejaki William Adler, policjant pracujący z bratem Eileen na komisariacie przy Hamilton Drive. Ponoć przeprowadził się tutaj kilka miesięcy przed jej przyjazdem do tego miejsca. Po rozwodzie z żoną postanowił zacząć od nowa w innym mieście i w otoczeniu nieznanych mu osób.
Oprócz rozmowy o Willu poruszyły również temat jej książki. Eileen wydała się zainteresowana pomysłami Carli na przedstawienie jej rzeczywistości. Staruszce kompletnie nie przeszkadzało, że cała fabuła powieści przepełniona jest zbrodnią i rozlewem krwi niewinnych. Zadawała mnóstwo pytań, a każdą odpowiedź chłonęła z pragnieniem dowiedzenia się czegoś więcej. Rozmawiało im się tak dobrze, że nie zorientowały się, kiedy z talerza zniknęło ciasto drożdżowe, a kubki zostały opróżnione.
– Długo już piszesz? – spytała Eileen, po czym wstała od stołu i zaczęła sprzątać po skromnym poczęstunku.
– Już w wieku dwunastu lat zaczęłam tworzyć opowiadania – odpowiedziała i sama również podniosła się z krzesła. – Tyle że wtedy pisałam o księżniczkach, a nie o mordercach.
Eileen zaśmiała się pod nosem.
– Musisz mi wybaczyć, dziecino – zaczęła starucha. – Ale jestem padnięta.
– Oczywiście, już się zbieram.
Carla skierowała się w stronę drzwi wyjściowych, a Eileen podążała tuż za nią.
– Powinnaś wybrać się na dzisiejszy Festiwal Wina – powiedziała Eileen i otworzyła kobiecie drzwi. – To świetna okazja dla ciebie, żeby poznać sąsiadów.
– Chyba skorzystam i się tam wybiorę.
– Ludzie tutaj nie są tacy źli, na pewno się z nimi dogadasz.
– Mam taką nadzieję – odparła i posłała jej ciepły uśmiech. – Dziękuję ci za to spotkanie. To bardzo miło z twojej strony, że mnie zaprosiłaś.
Staruszka machnęła ręką, sugerując, że to nic wielkiego.
– Odwiedź mnie jeszcze kiedyś. Chętnie posłucham o twojej powieści.
– Oczywiście.
Wyszła i skierowała się w stronę domu, zastanawiając się, czy główny bohater jej historii powinien zginąć, czy też przeżyć serię dramatycznych wydarzeń.
***
Tkwił pośrodku gęstwiny, a zimny wietrzyk delikatnie muskał skórę jego nagich ramion. Dookoła panowała cisza, niemalże bolesna. Stan przygnębienia był już tak nasilony, że nie potrafił sobie z nim dłużej poradzić. Utracił zainteresowanie czymkolwiek i kimkolwiek. Nie czuł już nic. Był osłabiony i nie potrafił się na niczym skupić. A to wszystko doprawione było poczuciem winy, za to, że nie potrafił pomóc najbliższym. Stracił brata i nie mógł zrobić nic, żeby go odzyskać. Stracił matkę, która zamknęła się w sobie i nie zwracała uwagi na to, co działo się dookoła niej. Tracił również ojca, który z dnia na dzień coraz bardziej oddalał się od ich rodziny. Pozostał sam i za to winił jedynie siebie. Obwiniał się za wszystko, co się wydarzyło.
Stał tak, a przed jego oczami, to w lewo, to w prawo, bujał się węzeł szubieniczny. Chwycił dłonią linę. Wziął dwa głębokie wdechy, po czym założył pętlę na szyję.
Las, w którym zaginął Mario, nigdy nie wydawał mu się bardziej złowrogi niż w tej właśnie chwili. Liście szeleściły delikatnie na wietrze, wilgotne powietrze drażniło jego nozdrza. Czuł zapach sosny.
Zrobił krok do przodu, a sznur zacisnął się bezlitośnie na jego szyi, uniemożliwiając mu złapanie oddechu. Umierał tak, w ciszy, pozbawiony jakichkolwiek myśli.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro