Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Pierwszy

„Jednak smutek jest gościem, którego niełatwo się pozbyć."
~ H. C. Andersen

*

– Powiesz mi, czego najbardziej nienawidzisz? – odparła terapeutka, surowo wpatrując szare oczy wprost na mnie.

Odpowiedź na to pytanie było niczym największy banał świata. Czego nienawidziłam? Współczucia innych, gdy wszyscy patrzyli na mnie z litością. Nie była ona mi potrzebna! Nienawidziłam siebie za wszystkie błędy, jakie popełniam oraz tego, iż nie jestem warta niczego. Nienawidziłam mojego życia, pełnego ciemności, smutku oraz beznadziejności.
       Nawet siedząc tutaj, wiedziałam, iż czarna, skórzana leżanka, na której leżałam oraz wyglądająca na doświadczoną terapeutkę, Alice, nie były w stanie mi pomóc. Dla mnie nie było już ratunku. Zostałam pogrążona w świetle śmierci oraz ciemności, nie mająca sensu egzystencji na otaczającym nas świecie.

– Czy to nie oczywiste? – Najwyraźniej mój negatywny stosunek do terapii oddziaływał również na chęci kobiety, której twarz pogrążona była w irytacji.

– Eleonoro... – zaczęła, ale jej przerwałam.

– Nora. – Spojrzała na mnie z ukosa.

– Noro, bolesne wspomnienia same przychodzą i pociągają za sobą cały sznur tych chorych myśli. Czujesz, że jesteś całkowicie sama, odepchnięta, niezrozumiana. Cały świat przeciw tobie, ale uwierz mi, że ludzie naprawdę chcą ci pomóc. Nawet leki mogą poprawić jakość twojego stanu emocjonalnego.

– Nie ma na świecie takiego leku, który nadałby sens życiu – mruknęłam rozżalona.

       Nie rozumiałam tego. Za cholerę. Każdy chciał mi pomóc, lecz ja tego nie potrzebowałam. Rzygałam już tym współczuciem i udawaną troską. Nawet jeśli obawiali się, że chciałam sobie coś zrobić, nie mogli mnie powstrzymać. Jeśli kiedyś chciałabym się zabić, i tak to zrobię.

– Masz coś jeszcze do wyznania, słonko? – zapytała, zwracając na siebie moją uwagę.

       Uniosłam leniwie błękitne tęczówki, krzyżując spojrzenie z kobietą. Szybko odwróciłam wzrok, zagłębiając palce u dłoni w ciemnych, gęstych włosach. Wyjrzałam przez duże, sięgające podłoża okno. Zza niego malował się piękny widok na wieżowce oraz kolorowe światła i lampy na drogach Nowego Orleanu. Samochody układały się w wężyk, a promienie zachodzącego słońca przypominały o początku zimnego września. Zastanawiało mnie jedno – jeśli świat był pełen niesamowitych aspektów, dlaczego ja cierpiałam?
       Moje życie powinno wyglądać inaczej. Jak zwykła osiemnastoletnia dziewczyna powinnam stresować się nadchodzącym, maturalnym rokiem szkolnym. Rozmawiać z przyjaciółkami o sukience, którą pragnę kupić na studniówkę oraz o egzaminach poprzedzających bal. Mój chłopak powinien być usytuowanym ideałem, nie posiadając żadnych wad. Jeździć srebrnym porsche, mieć złociste włosy jak najjaśniejszy promień słońca, posiadać błękitne oczy niczym wybrzeże oceanu na Karaibach, ogromne serce pełne miłości.
Więc, dlaczego tego nie miałam?
Dlaczego byłam zmuszona kiedyś zmienić szkołę? Opuścić wszystkich, których i tak nie posiadałam? Ukrywać swoje uczucia przed wszystkimi?

– Noro Carter, nie pomogę ci, jeżeli nie otworzysz się, chociażby dla mnie. Rozumiem, masz depresję, lecz z tym da się żyć. Uwierz mi, zaznaj choć kroplę młodzieńczego życia, a wspomnisz moje słowa. Wiem, że to trudne, ale robiąc małe kroczki na pewno ci się uda, pomimo, iż przed tobą długa droga oraz praca. Jednak to wszystko zależy od ciebie, i od wysiłku jaki w to włożysz. – Westchnęła, kładąc moje dokumenty na biurko. – Musisz uwierzyć, że to nie świat jest przeciw tobie, lecz ty sama. – Alice założyła na siebie beżowy płaszcz, wstając ze skórzanego fotela. – Na dziś kończymy naszą sesję, Elle.

Bez słowa podniosłam się do pionu. Poprawiłam opadający kosmyk włosów za ucho, sięgając również po własny, bordowy żakiet. Kobieta ostatni raz spojrzała na mnie, uśmiechając się słabo. Moja twarz pozostała jadnak w grobowym wyrazie oraz nastroju. Krótkowłosa otworzyła drzwi gabinetu, gdzie zauważyłam swoich rodziców. Wyglądali na przejętych. Na twarzy mojej rodzicielki malowała się jakaś forma nadziei, iż tym razem się udało. Niestety. Gdy blondynka tylko zawiesiła swoje brązowe oczy na mnie, widziała, że jednak i tym razem wraz z ojcem przegrali.
Wszyscy z grobową ciszą weszliśmy do zielonej toyoty. Zajęłam swoje miejsce tuż za ojcem. Widziałam w lusterku, w jaki sposób patrzył na mnie swoimi, błękitnymi oczyma, które po nim odziedziczyłam. Byli zawiedzeni. Mną.

To ja byłam temu winna, a ktoś mi jeszcze wmawia, że to nie ja jestem problemem!" – krzyczałam w swoich myślach.

Połowa lata minęło odkąd opuściliśmy Illinois, a ze mną było coraz gorzej. To, co ONI mi zrobili. To, co ON mi zrobił. Tego nie dało się zapomnieć. Wspomnienie tamtej nocy stało się moim własnym koszmarem, który zaczął płynąc w moich żyłach niczym największe uzależnienie, od którego nie mogłam się oderwać. Noc. Zima. Śnieg. Ciemność. Oni.
Myślałam, że ich znam. Myślałam, że są moimi przyjaciółmi. Jak zwykle, MYLIŁAM się. Wciąż miałam przed sobą widok zakrwawionego śniegu, słyszałam głos ich śmiechów, lecz wtedy nic nie mogłam zrobić. Byłam na to za słaba. Nadal jestem.
Pragnęłam, aby ten koszmar w końcu się zakończył. Najlepszym wyjściem było samobójstwo, lecz na to również byłam za słaba. Jak na wszystko. Moje życie toczyło się w monotonnym strachu, wyczerpaniu oraz uczuciu bezradności i słabości. Mój własny świat został zniszczony, przez co zbudowałam wokół siebie ogromny mur, przez którego nikt nie miał wstępu.

– Jesteśmy, słońce – poinformował niskim barytonem mój tato. Spojrzawszy w lusterko, zauważyłam jego wzrok na sobie. Zmusiłam się do delikatnego uśmiechu, przypominającego bardziej grymas.

       Słońce właśnie zachodziło za horyzont lasów. Pomiędzy wszystkimi liśćmi oraz gałęziami przedostawały się liczne smugi słońca. Jakby chciały jeszcze chwile pozostać na swoim miejscu. Jednak zachodząc, tworzyły coś niesamowitego, a zarówno pięknego. Każdy cień, kamień czy płynący strumyk – skryty przez liczne zarośla leśnych kwiatków i krzewów – otrzymywał nowy, pomarańczowo-czerwony odcień, co z mojego punktu widzenia,  opisywało prawdziwy aspekt piękna planety Ziemi.
       Ułożyłam się wygodniej na drewnianym krześle, siadając ma nim okrakiem. Głowę ułożyłam, kładąc brodę na nagłówku. Mogłam godzinami wpatrywać się w koniec dnia. Zachodzące słońce, które pozwalało zabłysnąć teraz księżycowi oraz chmury, których miejsce zajmowały liczne, mrugające gwiazdy. Czułam, jak wiatr delikatnie unosi kosmyki moich włosów, tworząc nimi błędne koła niepowodzeń. Choć trudno zwrócić moją uwagę, to ten widok to zrobił.

Może za coś jednak można pozostać na tym świecie?

***
Od autorki: Witam w mojej pierwszej książce! Jeśli opowieść się spodobała zostaw po sobie ślad.
Kocham, A. L. B.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro