Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Liczę do pięciu i ma cię tu nie być, rozumiesz?

Nie miała zamiaru wybrać się na protest tego dnia. Miała być na zajęciach online z literatury secesyjnej, lecz wykładowca godzinę wcześniej wysłał całej grupie e-maila, że od kilku dni źle się czuł, dlatego przebadał się na obecność koronawirusa, i wynik okazał się pozytywny. Aktualne biedaczek leżał w szpitalu.

Nie mając żadnych innych zobowiązań, przebrała się w klasyczny „protestowy" outfit, który utrudniał rozpoznanie jej w tłumie. Na dworze było dosyć ciepło, lecz to nie powstrzymało ją przed założeniem czarnej, przylegającej do ciała, bluzki, która przy okazji zakrywała jej wytatuowane przedramiona. Czarne dżinsy i snickersy oraz bandana dopełniały wygląd ninjy. Co prawda dość niskiej i zaokrąglonej tu i ówdzie ninjy, ale nie przejmowała się tym. Swoje brązowe włosy spięła w luźny kok, a na twarzy znowu narysowała czarne krechy. Najwyraźniej dodawały jej sił i odwagi.

Spakowany plecak zarzuciła na plecy, wzięła nowy plakat na kiju od miotły i wyszła, żegnając się po drodze ze swoją współlokatorką Mirandą, która ślęczała w salonie nad dziesięcioma podręcznikami. Egzaminy końcowe na weterynarii dawały jej w kość. May pomyślała, że musi ją potem zabrać na jakąś imprezę dla rozluźnienia. Moment później przypomniała sobie, że przecież kluby były zamknięte od czterech miesięcy. Westchnęła. Przynajmniej zajdzie w drodze powrotnej do monopolowego i kupi kilka flaszek taniego wina.

Skierowała swoje kroki ku centrum, lecz ku jej zaskoczeniu, niedaleko jej osiedla przechodził tłum ludzi. Protestujący najwyraźniej opanowali już całe miasto.

I bardzo dobrze.

Wmieszała się w morze sympatycznych twarzy. Mimo woli zaczęła się rozglądać za wysoką, okutaną w zbroję postacią. Póki co nie dostrzegła nikogo choćby lekko przypominającego kolesia, którego spotkała dwa dni temu. Zresztą, biorąc pod uwagę kierunek, jaki przybrała ich rozmowa w zaułku, czy w ogóle chciała ponownie na niego wpaść? Z całą pewnością miała zbyt mało cierpliwości, żeby użerać się z jakimiś aroganckimi dupkami, którzy wyżej srają, niż dupę mają.

Nagle usłyszała przeszywający gwizd. Ludzie jak na dany znak, uklękli na ulicy z podniesioną do góry pięścią. May szybko poszła w ich ślady. Spojrzała na otaczający ją tłum z zapartym tchem. Widok tylu ludzi sprzymierzonych w słusznej sprawie, oddających hołd zamordowanym był niesamowity. Czuła jakby to zjednoczenie było jedną z najpiękniejszych rzeczy, do jakich ludzkość była zdolna.

Tkwiła w tej pozycji kilka minut. Wtem ktoś daleko przed nią krzyknął ostrzegawczo. Uniosła głowę i dostrzegła, że ludzie zaczynają się podnosić i uciekać. Zestresowana i zrezygnowana domyśliła się, że to policja znowu przerwała ich pokojowy protest. Szybko wstała, gotowa do biegu, ale widząc co dzieje się przed nią stanęła jak wryta. Policjanci przebijali się przez tłum, strzelając z gumowych pocisków, jednak nie przemieszczali się pieszo. Nie prowadzili również pojazdów służbowych. Wjechali w tłum ludzi na cholernych koniach. Trochę jej się to nie mieściło w głowie. Wiedziała, że istnieje specjalny oddział poruszający się konno po mieście w wyjątkowych sytuacjach, ale nie przypuszczałaby, że stanie się świadkiem tego jak setka mundurowych rozbija grupki ludzi, niczym kowboje z Dzikiego Zachodu. Żałowała, że konie są wykorzystywane w tak niecnych celach. Przez całe dzieciństwo i okres nastoletni jeździła z ojcem do położonej niedaleko ich domu stadniny i uczyła się jeździć. Przez ten wszystkie lata nie stała się może profesjonalistką w tej dziedzinie i nie umiała przeskakiwać przez przeszkody, lecz potrafiła prześcignąć niejednego medalistę pokazowego.

Jakiś spanikowany mężczyzna wpadł na nią, przez co straciła równowagę i upadła. Zasyczała z bólu, bo szorstki asfalt wbił jej się w dłonie. Ludzie uciekali w popłochu przed pociskami. Chyba powinna pójść w ich ślady. Już miała to zrobić, kiedy nagle zobaczyła znajomą postać. Uśmiechnęła się szeroko. Zamaskowany facet, nie wiedzieć skąd, wytrzasnął konia. Instynkt podpowiadał jej, że po prostu strącił jego poprzedniego właściciela i zaanektował sobie prawo do zwierzęcia. Znajdował się kilkadziesiąt metrów od niej, lecz wyraźnie widziała, że celował do policjantów z karabinu do paintballu. Parsknęła śmiechem. Był zadziwiająco skuteczny. Na wierzchowcu i w pancerzu wyglądał niemal jak bóg zemsty albo jeździec apokalipsy. Był sam jeden przeciwko setce wytrenowanych mężczyzn, ale to widocznie nie robiło na nim wrażenia. Z gracją i zwinnością mijał kolejne cele i bez problemu atakował ich nabojami z farby. Nie mogła widzieć jego twarzy, ale przeczuwała, że dobrze się bawi.

Zapragnęła do niego dołączyć. Przemyślała szybko w głowie plusy i minusy swojego kolejnego, impulsywnego wybryku. I rzuciła się do biegu. Nie uciekała jednak od centrum chaosu, a ku niemu. Nie bez trudu unikała wpadających na siebie ludzi oraz rżących koni i dosiadających ich policjantów. Kiedy znalazła się w zasięgu wzroku zamaskowanego mężczyzny zaczęła szaleńczo wymachiwać rękami.

– Hej, Zorro! Sprzątnij go! – krzyknęła, wskazując na jeźdźca znajdującego się najbliżej niej. Bojownik odwrócił głowę w jej stronę i przechylił ją na bok. Znieruchomiał na dwie sekundy, po czym wycelował i strzelił.

W nią.

Ledwo zdążyła się schylić i uniknąć pocisku, który z pewnością by ją zabolał (choć pewnie nie aż tak jak gumowy pocisk policyjny).

– Pogięło się?! Nie we mnie, pacanie! – wrzasnęła, ostro wkurzona.

– Wynoś się stąd! – odkrzyknął i zawrócił wierzchowca. Jakiś policjant zamachnął się na niego pałką, lecz on zrobił szybki unik, by uderzyć gagatka kolbą karabinu. Policjant zachwiał się i prawie spadł na ziemię, lecz jakimś cudem zdołał się utrzymać. Odjechał na bezpieczną odległość od Batmana.

Ten za to już zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Nie chciał jej pomóc? Spoko, da sobie radę sama.

Łaski bez, frajerze.

Sięgnęła do plecaka i wyjęła z niego uprzednio spakowaną procę. Cofnęła się na chodnik, wzdłuż którego ciągnęła się alejka młodych drzewek. Wyłożone zostały ozdobnymi kamieniami. Wzięła dwie pełne garści i upchała je w kieszeniach spodni. Kilka dorzuciła do bocznej kieszeni plecaka.

Zmarszczyła brwi i spojrzała na środek ulicy. Część protestujących zwiała, ale niektórzy zostali niewzruszeni, jakby nie otaczał ich tabun agresywnych, pragnących się wyżyć służbistów. Otoczyli cywilów niczym wilk niewinne owieczki na pastwisku. Nie podobał jej się ten widok. Jedynym przeciwnikiem policjantów był zamaskowany Batman. Tak się nie godziło. Świat zasługiwał również na bohaterkę w wersji żeńskiej. I, okej, może za dużo sobie wmawiała, ale czuła, że może podołać danej sobie misji. Naciągnęła kamień na procę, zmrużyła oczy, wycelowała i strzeliła. Usłyszała obok siebie okrzyk bólu. Nie przejęła się nim. Trafiła zaledwie w bark. Wycelowała ponownie i policjant, który właśnie rozmasowywał sobie obolałe ramię, otrzymał cios w kask. Zabawnie się przechylił i spadł z konia.

Przemaszerowała obok niego i, klepiąc go po głowie, rzekła:

– Luzik arbuzik, nic ci nie będzie. Chyba. Na przyszłość radzę zastanowić się nad ścieżką kariery.

Z łatwością wskoczyła na wierzchowca. Zdenerwował się, lecz pogłaskała go po grzywie i wymruczała kilka słów kojącym tonem. Uspokoił się. Chwyciła zatem za wodze i poprowadziła go bliżej w środek zamieszania.

Z pewnym niepokojem dostrzegła, że za zamaskowanym mężczyzną czai się stróż prawa mający bardzo nieprzyjemny wyraz twarzy. Z rozwianym włosem i gniewnym grymasem wyglądał na dosyć niezrównoważonego. Widząc, że celuje do jej Zorro z broni na gumowe pociski (nie potrafiła rozróżnić jej od zwykłej spluwy, dlatego miała nadzieję, że to nie „prawdziwe" naboje). Zatrzymała swojego nowego, pięknego konia, którego w głowie ochrzciła Karmelkiem ze względu na urokliwe, jasnobrązowe włosie. Ponownie wycelowała i trafiła w dłoń policjanta przymierzającego się do oddania strzału. Oboje głośno zaklęli. On zapewne z powodu bólu, ona zaś ze zdziwienia, że rzeczywiście udało jej się nie spudłować. Nie żeby się przechwalała, ale była zarąbista.

Facet w zbroi odwrócił głowę, spojrzał najpierw na wyrzucającego z siebie wiązankę barwnych przekleństw, po czym przeniósł wzrok na nią.

Przechylił głowę. May wstrzymała oddech. Przez moment, który ciągnął się w nieskończoność, patrzeli sobie w oczy. Znaczy, ona patrzyła na miejsce w masce, gdzie przypuszczała, znajdowały się jego ślepia.

Czekała aż się odezwie.

– Kurwa, jeszcze tu jesteś?

No i się doczekała.

– Ciebie też miło widzieć, Batmanie – westchnęła teatralnie i uśmiechnęła się półgębkiem.

– Czy ty, dziewczyno, naprawdę masz życzenie śmierci? – wycedził zbliżając się od niej. Rozejrzała się po raczej nieprzyjaznych twarzach mundurowych.

– Żebyś ty wiedział jak często – rzuciła z przekąsem. – Słuchaj, fajna ta imprezka, ale wydaje mi się, że ci panowie chcą nas z niej wywalić.

– No co ty nie powiesz, księżniczko. Ja się zmywam, a ty jak chcesz to zostań.

Prychnęła.

– Uratowałam ci już ten opancerzony tyłek, dlatego uważam, że wystarczająco dużo dobrych uczynków na dziś uczyniłam.

Spiął uda i popędził konia przed siebie, bliżej niej. Ustawił się równolegle w stosunku do niej i nachylił się w jej kierunku.

– Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Wcale nie potrzebowałem twojego „ratunku". – Ostatnie słowo podkreślił, kreśląc w powietrzu znak cudzysłowu. – Nie jesteś żadną bohaterką, a jedynie dziewczyną, która wpycha się tam, gdzie jej nie chcą. I, poważnie, co miałaś zamiar zrobić z tą procą? Zamach na Biały Dom? Liczę do pięciu i ma cię tu nie  być, gówniaro – roześmiał się jej okrutnie w twarz.

Krew w niej zawrzała. Czy ten dupek nie ma w sobie krztyny człowieczeństwa?

– Ta proca – uniosła ją na wysokość oczu – bywa niezwykle pomocna.

Uśmiechnęła się słodko, nałożyła jeden z mniejszych kamieni na cięciwę i strzeliła w zamaskowaną twarz Zorro. Ten odchylił się w siodle, ledwo łapiąc równowagę. Przez chwilę wymachiwał ramionami. Parsknęła śmiechem.

Chwilę później jednak uśmiech zamarł jej na twarzy. Usłyszała jak jej przeciwnik warknął. W tym dźwięku kryło się tyle nieskrywanej furii, że czym prędzej spięła uda i ruszyła galopem w przeciwnym kierunku.

Chwała ojcu za to, że w dzieciństwie posyłał ją do stadniny uczyć się jazdy konno. Odjechała już spory kawałek i myślała, że nieźle sobie radzi, lecz popełniła błąd i spojrzała za siebie.

Zamaskowany mężczyzna pędził za nią niczym sam diabeł. Mowa jego ciała oznajmiała wszem i wobec, że miał w stosunku do niej mordercze zamiary.

Doganiał ją.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro