Gdzie diabeł nie podoła, tam kobietę z armatką wodną pośle
– Pomocy! Au! – ktoś rozpaczliwie wołał. May domyślała się dlaczego.
W ich stronę przed chwilą policja rzuciła kilka kanistrów gazu łzawiącego. Na szczęście, sama należała do tych, wyznających zasadę „przezorny, zawsze ubezpieczony”, dlatego przed przyjściem na protest nałożyła na oczy gogle narciarskie. Twarz obwiązała czarną bandaną nasączoną colą w celu neutralizacji reakcji chemicznych wywoływanych gazem. Starała się ubrać niepozornie i jednocześnie wygodnie, w razie gdyby musiała uciekać bez bycia rozpoznaną. Miała na sobie czarne spodnie, czarny t-shirt i glany, których nie miała na sobie od czasów licealnych. Nie nałożyła na twarz żadnego makijażu, jednak nie mogła się powstrzymać przed narysowaniem sobie na policzkach czarnych linii z cienia do powiek, mających symbolizować barwy wojenne. Może była to przesada, ale kto jej zabroni manifestować własne przekonania kilkoma czarnymi krechami na twarzy? Dolną część i tak miała cały czas zasłoniętą. Włosy związała w wysoki kucyk, który nie ograniczał jej widoczności i powstrzymywał niesforne kosmyki przed dostaniem się do oczu.
W plecaku miała wszystko, co wydało jej się obowiązkowe na takie wydarzenie. Dwie półlitrowe butelki wody, przekąski, mini apteczkę, zapasową maseczkę, trochę pieniędzy, dokument tożsamości. Co więcej, na ręce miała, jak zwykle zresztą, swoją bransoletkę cukrzyka. Gdyby gdzieś zasłabła, z owej biżuterii ktoś odczytałby jej imię, nazwisko, grupę krwi i rodzaj cukrzycy. Nie uznawała swojej choroby na słabość ani przywarę. To była po prostu część niej, aspekt, który akceptowała. Po cichu jednak liczyła, że informacje o jej stanie nie będą nigdy nikomu potrzebne do uratowania jej życia. Nie ma co jednak zamartwiać się na przyszłość.
W tym momencie działy się rzeczy o wiele większe i ważniejsze od niej samej. Na jej oczach tworzyła się historia, o której kiedyś dzieci w szkole będą czytać w podręcznikach. To jest, oczywiście, o ile nasz gatunek nie wyginie przez zmiany klimatyczne.
Podbiegła do wołającej pomocy dziewczyny. Kucała przy krawężniku i gwałtownie przecierała oczy. May od razu chwyciła ręce dziewczyny i odciągnęła od jej twarzy.
– Kochana, nie możesz trzeć, bo pogorszysz stan swoich oczu.
Dziewczyna spojrzała na nią przez gęstą zasłonę łez. Broda jej drżała. May pogłaskała ją po ramieniu i ściągnęła plecak.
– Ciii, wszystko będzie dobrze. To nic trwałego, ból minie.
– A-ale… - jąkała się dziewczyna – Czy ja nie oślepnę?!
– A skąd! Skarbie, to tylko głupie chemikalia. Zamknij, proszę, oczy to ci pomogę. Jak masz na imię?
– Annie – wyszlochała i posłusznie przymknęła powieki.
– Okej, Annie, teraz poleję ci czymś oczy, poczujesz ulgę.
Dziewczyna pociągnęła nosem, ale nie narzekała. May wyciągnęła z plecaka przygotowany zawczasu roztwór sody kuchennej i wody, i delikatnie zaczęła wylewać go na twarz Annie. Mała wyglądała na nie więcej niż osiemnaście lat. Sprawiała wrażenie bardzo wrażliwej i delikatnej.
– Ile masz lat, Annie? – zapytała, by odwieść myśli dziewczyny od sytuacji.
– W tym roku kończę siedemnaście.
– Och, jesteś więc bardzo odważna jak na swój wiek! Ja, mając siedemnaście lat, chyba nie byłabym w stanie robić tego, co ty teraz. Przyszłaś tu sama?
Annie wyglądała na nieco mniej spiętą. Wyciągnęła nogi i rozsiadła się na chodniku.
– Przyszłam z przyjaciółmi, ale gdzieś mi się zapodziali. Muszę do nich zadzwonić, ale tyle tu ludzi, że zasięg ucina – westchnęła ciężko. – A pani jest tu sama?
– Pani? O, wypraszam sobie! – żachnęła się. – Jestem niewiele starsza od ciebie, młoda damo.
Nastolatka zachichotała. Humor widocznie się jej poprawił. May zakręciła butelkę. Uśmiechnęła się i powiedziała z werwą:
– Będziesz żyć, dzieciaku. A teraz, zmywaj się i odszukaj znajomych.
– Dziękuję bardzo! A, i swoją drogą, świetne są te barwy wojenne! – wykrzyknęła, po czym zaczęła biec w przeciwnym do marszu kierunku.
Nadszedł czas, aby i ona ruszyła w swoją drogę. Wmieszała się w tłum. Jakiś mężczyzna wcisnął jej w rękę baner na kijku mówiący „Black Lives Matter”. Swój plakat zgubiła już dawno temu w zamieszaniu, które nastąpiło po pojawieniu się uzbrojonych po zęby oddziałów policji. Nowy przyjęła więc w wdzięcznością.
Poczuła więź z towarzyszącymi jej ludźmi. Jest coś dziwnego i jednocześnie naturalnego w jednoczeniu się przeciw wspólnemu wrogowi. Zazwyczaj wszyscy mają na siebie totalnie wywalone, ale kiedy dzieje się coś wielkiego, strasznego, wymagającego reakcji, ludzie się jednoczą. Odkładają na bok pomniejsze niesnaski i konflikty. Bo w końcu, wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, prawda?
Mijała właśnie popularną kawiarnię, w której sprzedawano obłędne cappuccino. Zauważyła sporo młodych ludzi, najwyraźniej cieszących się znoszonymi ograniczeniami pandemicznymi. Nie mogła się temu nadziwić. Znaczy, nie otwartej kawiarni, tylko temu, że ci ludzie mogli tam sobie spokojnie siedzieć, kiedy inni szli ulicą tuż obok, walcząc o sprawiedliwość i prawe państwo.
Czy im na tym nie zależało?
Czy odpowiadała im zastała sytuacja? Czy nie obchodziło ich kolejne niepotrzebnie stracone życie?
May nie mogła tego zrozumieć. Przecież tak łatwo byłoby po prostu wyjść w tej cholernej kawiarni, dołączyć do tłumu i być częścią zmiany. Bo przecież dążyli do zmiany. Zmiany na lepsze dla wszystkich. Aby nikt nie musiał już ginąć ze względu na kolor swojej skóry, orientację seksualną, płeć czy inne konstrukty społeczne, ograniczające jednostki.
Miała dosyć świata, w której przyszło jej żyć. Dlatego, kiedy nawiązała kontakt wzrokowy z osobą znajdującą się w bezpiecznym schronieniu ogródka kawiarnianego, pokazała jej środkowy palec. I poszła dalej.
***
Kilkadziesiąt metrów przed nią nastąpiło jakieś poruszenie. Podskoczyła i zauważyła korowód uzbrojonych policjantów. Każdy miał ustawioną przed sobą tarczę z pleksiglasu. Twarze skrywały im hełmy. Od protestujących oddzielała ich niezauważalna granica moralności. Ludzie w pierwszych rzędach głośno skandowali wyzwiska w ich stronę. Mundurowi wyglądali na nieporuszonych. Stali. Czekali.
May zaczęła się zastanawiać, na co mogą czekać. Myśli, jakie przyszły jej do głowy nie były zbyt kolorowe. Ściskało ją w żołądku, co zawsze zwiastowało w jej przypadku jakieś nieszczęście. Zazwyczaj owym nieszczęściem okazywał się atak biegunki, ale w teraz czuła, że to coś o wiele gorszego niż niestrawność. Intuicja podpowiadała jej, by wiać. Ale dlaczego miałaby uciekać, kiedy zewsząd otaczał ją mur ludzi stojących po jej stronie?
Powstrzymała się od zrobienia taktycznego odwrotu i dalej napierała do przodu. Zignorowała intuicję, i, jak miała się zaraz dowiedzieć, był to błąd.
Ktoś na lewo od niej, bliżej początku pochodu, zamachnął się i rzucił w kierunku policji dużą wyrzutnię konfetti, które wybuchło nad oficerami, solidnie ich obsypując. Ludzie wokół nich zaczęli mieć z nich ubaw, May również uśmiechnęła się rozbawiona. Uważała, że groźni policjanci przyozdobieni brokatem wyglądali bardziej sympatycznie i nawet uroczo.
Oni jednak byli innego zdania. Jakby tylko czekając na taką sposobność i „prowokację”, ruszyli na tłum. I zaczęło się piekło.
Policjanci, używając pałek, pacyfikowali kolejnych protestujących. Ludzie przez chwilę byli w szoku. Skąd ten atak? Szybko jednakże otrząsnęli się ze zdziwienia i zaczęli albo panicznie uciekać, albo walczyć ze służbowcami.
May nie była przekonana, co ma zrobić, dlatego chwilowo przepychała się na bok ulicy, w celu przegrupowania i opracowania ewentualnego planu. Przeciskając się z dala od centrum bijatyki zarobiła kilka razy z łokcia w żebra, raz nawet została odepchnięta przez policyjną tarczę. Nie dość, że ją to zabolało, to jeszcze nieźle wkurzyło.
Za kogo się ma ten frajerowaty glina?
Leżąc na ziemi, kopnęła delikwenta w piszczel, po czym szybko skoczyła na równe nogi i zniknęła z jego pola widzenia. Dotarła do chodnika i oparła się o ścianę budynku, który po szybkim spojrzeniu okazał się placówką poczty.
Ogarnęła wzrokiem tłum. Widok był jednocześnie niesamowity i przerażający. Widziała w pełnej okazałości brutalność policji i zaczęła się zastanawiać, skąd w służbach bierze się tyle awersji, czy nawet nienawiści do obywateli, których przyrzekło się chronić.
Była świadoma, że nie wszyscy byli tacy sami, i po świecie chodziło wiele dobrych, praworządnych glin, jednak nie zmieniało to faktu, że problem jako taki istniał. W aktualnej sytuacji nie było już mowy o żadnym zamiataniu takich konfliktów pod dywan. Oczy całego świata skierowane były teraz na Stany Zjednoczone. Ani prezydent, ani jego rząd nie mogli ukryć, co się wyrabia w ich państwie. I bardzo dobrze, pomyślała. Niech się Donaldzik tłumaczy przed wszystkimi, dlaczego jego rządy były tak spierdolone. Znaczy, oczywiście, jak już wychynie z tego swojego tajnego bunkra. Tchórz, splunęła na ziemię.
Nie mogła dłużej przyglądać się bezczynnie jak jej rodacy dostają srogi wpierdol. Serce jej się łamało, gdy widziała jak policjant uderza jakąś dziewczynę, na oko niestarszą od niej, na odlew w twarz. Albo jak oddalający się szybkim tempem starszy pan dostaje postrzelony w rękę gumowym pociskiem.
To po prostu było niesprawiedliwe. I niegodziwe.
Ale co ona mogła zrobić? Nie była przecież żadną wojowniczką, w dzieciństwie chodziła przez kilka lat na karate, ale jej kariera daleko nie sięgała. Potrafiła strzelać z procy (której aktualnie przy sobie nie miała – a szkoda) i opatrzeć niewielką ranę.
Czuła się bezużyteczna. Ale przecież taka nie była. Miała swój mózg, i właśnie nadszedł czas, żeby zrobiła z niego dobry użytek.
Myśl, May, myśl. Co zrobiłby Bruce Lee albo Kapitan Ameryka?
Odpowiedź przyszła jej od razu do głowy. Skopaliby im wszystkim dupy.
Ona nie mogła tego jednak zrobić. Nie bez własnego uszczerbku na zdrowiu. A tym wolała jeszcze nie ryzykować.
Jej gorączkę myśli przerwało pojawienie się na planszy nowej figury. Była to bardzo wysoka, bardzo męska figura. Mężczyzna, okutany w prawdziwą, militarną zbroję miał około dwóch metrów. Twarz skrywała mu czarna maska. Cały w ogóle był na czarno. Wyglądał jak żywcem wyjęty z gry strzelanki albo jak jakiś bóg wojny. Do diabła, jak dla niej to mógł być nawet jeźdźcem Apokalipsy.
Walczył z policjantami z szybkością jakiej nie spodziewała się po człowieku. Zauważyła, że nie skupia się na zadaniu jak najboleśniejszych ran przeciwnikom, tylko na ratowaniu ludzi, którzy zbierali najgorsze cięgi.
Widząc jego pełną gracji siłę i chęć niesienia pomocy słabszym, zapragnęła być taka sama. Okej, do dwóch metrów było jej daleko. Jej znajomość sztuk walki również wołała o pomstę do nieba, nie wspominając już nawet o ogólnej kondycji. Ale była równie zmotywowana i wkurzona co ten koleś.
Rozejrzała się na boki i stanęła jak wryta. Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Zaczęła biec w kierunku przeciwnym do uciekających ludzi. Nie traciła swego celu z oczu. Z każdym krokiem zbliżała się do miejsca, w którym roiło się od policjantów. Biegła tuż przy budynkach, i po chwili była już tam, gdzie chciała. Czyli przed opancerzonym furgonem policyjnym, który na dachu miał zainstalowaną armatkę wodną.
Wątpiła, żeby jej szalony plan wypalił. Przecież to było zbyt proste. Rozejrzała się na boki. W całym tym chaosie nikt nie zwracał na nią uwagi. Potrząsnęła głową z nieco szalonym uśmiechem. Chwyciła lusterko boczne i, odpychając stopy od podłoża, poczęła się wspinać. Dobrze, że małpie umiejętności nie opuściły jej wraz z wejściem w dorosłość. Dzięki Bogu za dzieciństwo.
– Hej, ty, złaź stamtąd, gówniaro!
Ups, najwyraźniej szczęście ją opuściło. Poczuła jak ktoś chwyta ją za nogawkę od spodni i ciągnie w dół. Chwyciła się mocniej dachu, ale i tak czuła, że się ześlizguje. Nie miała więc wyboru. Obróciła głowę i spojrzała w dół na rozeźlonego, tłustego policjanta. Wzięła solidny zamach wolną nogą i strzeliła mu kopa w twarz. Z glana. Z pewnością obudzi się biedak z potworną migreną.
Zerknęła na wylewającą się z nosa krew. I może złamanym nosem.
Wczłapała się na samą górę. Górowała teraz nad wszystkimi. Musiała przyznać, że podobało jej się mieć dokładny widok na każdą jedną osobę w promieniu kilometra. Nie miała jednak czasu na bezczynne gapienie się na tłum. Spojrzała na mechanizm i zastanawiała się, jak trudno będzie je uruchomić. Po paru chwilach okazało się, że w ogóle nie będzie to trudne zadanie.
Wystarczyło ustawić się za armatką, wycelować lufą w cel i pociągnąć za spust. Kaszka z mleczkiem. Nie miała za wiele czasu zanim ktoś ją tu wyhaczy. A później będzie już tylko gorzej. Zapewne nie zdąży uciec, co oznacza, że zostanie aresztowana, oskarżona i najprawdopodobniej skazana.
Ciekawe, ile się dostaje za kradzież rządowego pojazdu?
Nieważne. Czuła, że to, czego się dopuści będzie słuszne. Odwróci uwagę glin, co pozwoli opresjonowanym ludziom uciec z pola bitwy. Bo inaczej się tego nazwać nie dało. Otaczający ją zewsząd smród przemocy doprowadzały ją do mdłości.
May, do cholery, bierz się do roboty.
Zaraz będziesz miała srogo przesrane.
Posłuchała swego głosu rozsądku i chwyciła za lufę. Ustawiła na najbliższego policjanta, który akurat pałką bił jakiegoś mężczyznę, który klęczał na ziemi, obolały i pokonany.
A masz, chuju.
Pociągnęła za wihajster i aż ją odrzuciło do tyłu. Armatka miała niezły spust. Usłyszała przeszywający krzyk policjanta w średnim wieku. Co prawda, nie tego, w którego celowała, ale też się liczy. A ten błąd zaraz szybciutko naprawi. Rozochocona zaczęła rozdzielać obywateli od policjantów silnym strumieniem wody.
– Do kurwy, który debil nie umie celować z tej jebanej armatki?! – wykrzyknął jakiś zdecydowanie niepocieszony jegomość w błękitnym uniformie.
– Ja, ty kutasie! – May śmiała się jak obłąkana. – Podoba wam się kąpiel, panowie policjanci??
W końcu skapnęli się, że to nie żaden policyjny żółtodziób w nich celuje, a jakaś szalona, różowowłosa dziewczyna. Obywatele zaczęli wiwatować i wymachiwać w powietrzu pięściami na policjantów.
May nigdy nie czuła takiej adrenaliny. Wiedziała, że czas jej się kończy, dlatego postanowiła dać z siebie wszystko. Walić ucieczkę. Dojedzie wszystkich gnoi.
– Chodź tu, ty mała dziwko! Masz srogo przejebane.
– Ojoj, takie brzydkie słowa padające z ust oficera prawa? Co się stało z waszą dewizą: służyć i chronić? W tej chwili nie zbyt czuję się przez was chroniona. W gruncie rzeczy, to przed wami muszę się chronić. Mam rację?? – krzyknęła w stronę tłumu.
Odpowiedział jej rozentuzjazmowany wrzask. Miała na wszystko wywalone. Może zostać aresztowana i zapuszkowana. Ten moment będzie jednak pamiętała do końca życia.
Uśmiechnęła się w stronę nadciągających policjantów i wycelowana w nich strumień silnej, zimnej wody. Pogodziła się z przegraną, lecz wtedy stała się rzecz niesłychana. Ludzie, którzy dzięki jej dywersji mieli uciec, zawrócili. Rzucili się na niebieskich z nową energią i zapałem.
Kilkoro krzyczało, żeby wiała. May poczuła ściskanie w sercu. Wzruszyło ją to strasznie.
Dla niej jednak nie było już ratunku. Policja otoczyła ją i zacieśniała powoli okręg.
Wtem kątem okaz zobaczyła błysk czerni. To ten jeździec Apokalipsy biegł w stronę furgonu, na którym się znajdowała. Na chwilę ją zatkało, bo gdy zamaskowany mężczyzna pędzi w twoim kierunku, pierwszym instynktem powinna być ucieczka, gdzie pieprz rośnie. Ona jednak zapragnęła biec w jego stronę. Oficjalne info: odbiło jej. Ale kto zabroni dziewczynie pofantazjować na jawie o seksownym wojowniku… który właśnie kazał jej skakać. Że co proszę?
– Hę? – mruknęła z wielką elokwencją.
– Skacz, mówię! – Był już tuż obok niej.
Jakimś sposobem wymanewrował gliniarzy i teraz stał kilka metrów pod nią. Kilka ładnych metrów. Nie miała myśli samobójczych. Już wolała ich do kicia.
– Dziękuję, postoję. Zaraz jakiś miły pan policjant mnie stąd grzecznie ściągnie.
– Dziewczyno, nie wkurwiaj mnie. Nie mam czasu na to gówno. Jeżeli nie skoczysz, skończysz za kratami.
Miło, że się martwił o jej status karalności, ale mimo to niezbyt mu ufała.
– Skąd mam wiedzieć, że mnie złapiesz? – zapytała z logicznie uzasadnioną obawą.
– Obiecuję, że cię bezpiecznie złapię. Pozwól mi sobie pomóc – W chwili, w której skończył zdanie w bok pojazdu uderzył gumowy pocisk.
Ojć, wolałabym nie oberwać z tego cacka.
– Dobra, walić to, skaczę! – krzyknęła i rzuciła się w dół. Prosto w ramiona zamaskowanego wojownika.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro