[34] Latarnia morska
- Co ty kombinujesz? - niepewnie stawiałam każdy krok. Dante prowadził mnie, a ja musiałam polecać na zaufaniu do jego, bo moje oczy przyciemniała czarna opaska.
Mimo to uśmiech nie schodził mi z ust, a ekscytacja nie opuszczała głowy.
- Zobaczysz - serce kołatało mi na dźwięk jego głosu. Coś kombinował, na bank coś było na rzeczy. Jako osoba zorganizowana, dostawałam szału żołądka, gdy działo się coś, co nie było pod moją kontrolą.
Sprowadził mnie za rękę z jakiegoś schodka, albo dwóch. Odczuwałam zimno na skórze i przyjemną bryzę. Byliśmy obok wody, albo na wodzie? Kurcze, nie wiedziałam nic. Bałam się, że zaraz gdzieś spadnę, potknę się o coś lub zniszczę jakąś ozdobę.
- Teraz powoli, poprowadzę cię.
Kolejne kroki stawiałam bardzo powoli. Nie czułam nigdzie przeszkody, ale być może mijałam wtedy drogocenne rzeczy i jeden ruch wystarczył, żeby mój partner zbankrutował.
Okej, może przesadzam... Ale mogło tak być!
- Dante, zaraz dostanę zawału - zaśmiałam się. Nie wiem czemu, ale byłam szczęśliwa. Samo to, że zdobył się na organizację niespodzianki dla mnie było cudowne.
- Okej, już - puścił moje dłonie, a ja jak w romantycznym filmie sięgnęłam po niego, jednak już go nie było. Zmartwiłam się. Zostawił mnie tu?
- Dante?
Nikt nie odpowiedział. Serce prawie wyskoczyło mi z piersi.
- Dante! - krzyknęłam nieco mocniej. Jedyne, co mi odpowiedziało, to wiatr obijający się o ściany. Czułam go w swoich włosach, więc mogłam wywnioskować, że byłam na zewnątrz. - Zdejmuję opaskę Dante! - poinformowałam, ale i tym razem nie usłyszałam jego głosu, dlatego po prostu to zrobiłam.
Światło nie było mocne, bo był wieczór, ale moje oczy odczuły to oślepienie. Zamrugałam parę razy, by przyzwyczaić się do jasności. Biel, biel i biel. Tyle zobaczyłam na pierwszy rzut oka.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wokół mnie rozstawione są świeczki, a jeszcze później zobaczyłam, iż tworzą one kształt serca. A ja stoję w samym środku tego serduszka. To było piękne.
Byłam pod latarnią, na jej tarasie, który był elegancki. Miał marmurowe kolumny, cudowną zieleń i kwiaty. Zatkało mnie.
Oglądałam się dookoła, bo to co widziały moje oczy, było nie do uwierzenia.
Nagle moje uszy usłyszały stukot kroków. Spojrzałam tam. Dante szedł uśmiechnięty, rozpromieniony, ubrany w elegancki, czarny garnitur.
Zajęło mi chwilę, aby zobaczyć, że trzyma w dłoni małe pudełeczko.
- Myślałam, że mnie tu zostawiłeś... - gdy do mnie podszedł, miałam go przytulić. Wyciągnęłam nawet ręce, ale wtedy... Upadł. Nie, nie upadł. Raczej padł. Na kolana. - O Boże - zasłoniłam usta dłońmi.
Cały rozpromieniony otworzył pudełeczko. Coś błysnęło. Diament... Na pierścionku, ale nie byle jakim. Pierścionek ten był w kształcie korony z malutkich diamencików.
- Sylwia... - odezwał się, a ja prawie płakałam, bo dotarło do mnie co się dzieje. - Nasza relacja była, jest i będzie bardzo burzliwa. Mieliśmy spadki, ale i wywyższenia. Jednak zawsze byliśmy w tym wszystkim razem i razem szliśmy przez problemy, pokonując je bez problemu. Żyjemy razem, mieszkamy razem, mimo iż nie zawsze się dogadujemy. Kocham twoje humorki, twoją pewność siebie, twoje pyskowanie, twoje marudzenie i twoją spostrzegawczość. Kocham twoje ciało, twoje cycki, twój tyłek, twoje oczy, twoją talię, nogi, ręce i brzuch. Jaka byś nie była, dla mnie zawsze będziesz idealna. Pamiętaj o tym przy podejmowaniu decyzji... Decyzji o tym... Czy chcesz spędzić ze mną resztę życia jako moja żona.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro