[21] Wybawca
Zaczęłam mrużyć powieki czując coś gorącego na moim czole. Odruchowo przyłożyłam dłoń do czoła i dzięki temu wyczułam coś miękkiego, materiał?
- Zostaw.-mruknął jakiś męski głos, który wydawał mi się dziwnie znajomy, ale byłam zbyt zdezorientowana, żeby go rozpoznać.
Obróciłam głowę w bok, aczkolwiek czyjeś dłonie złapały moje policzki i obróciły głowę twarzą do sufitu. Mruknęłam czując szczypanie na szyji, którego nie mogłam zidentyfikować. Udało mi się uchylić powieki, aczkolwiek wzrok jeszcze przez chwilę miałam zamglony i roztarty. W końcu niewyraźne kształty przerodziły się w obiekty. Zamrugałam kilka razy obracając głowę w bok, gdzie ujrzałam Dantego. Patrzył na mnie siedząc obok na ziemi. Jednak jego wzrok pałał złością.
- Dante?-wymamrotałam przymykając na chwilę ciężkie powieki.
- Idiotka.-prychnął.- Po co na ten lód wchodziłaś?-zapytał okrywając mnie szczelniej kocem.
Jak się okazało leżałam na materacu przed zapalonym kominkiem z okładem na czole.
- Szukałam cię.-odparłam ledwo słyszalnie.
-A ja ciebie. Masz szczęście, że usłyszałem ten huk lodu. Inaczej mogłabyś utonąć albo zamarznąć.
-Uratowałeś mnie?-mruknęłam podnosząc się do siadu przez co okład spadł mi z czoła.- Jak?-dodałam otrzymując do rąk kubek z panującą herbatą w środku.
- Wskoczyłem za tobą. Trochę to potrfało, ale w końcu cię znalazłem.
W tamtej chwili zauważyłam, że rzeczywiście miał mokre włosy, ale ubrany był w swoje dresy oraz czarną bluze.
- Mogłeś mnie nie ratować.
- Nie mów tak.-zareagował na moje słowa niemalże od razu i to ostrym tonem.- Nie wybaczyłbym sobie, gdybym pozwolił ci odejść.
- Tyle krzywdy ci zrobiłam.-mruknęłam, po czym upiłam łyk gorącego napoju.
- I nawzajem.-dodał z uśmiechem, dzięki czemu wiedziałam, że nie jest na prawdę zły.- Musisz uważać. Te okolice może i wyglądają na potulne, ale są niebezpieczne.
- Zdążyłam się zorientować.-odstawiłam naczynie na bok.- Ile spałam?-spojrzałam na niego.
- Dwa dni.-odpowiedział, przez co coś mnie w piersi zakuło.
Przeniosłam wzrok na swoje dłonie będąc nadal zszokowaną takim czasem mojego snu.
- Głowa boli?-zapytał, a ja pokiwałam głową, ponieważ rzeczywiście czułam ból w skroniach.
Ale większe cierpienie miałam w duszy, kiedy myślałam o tym czemu musiałam go szukać.
- Jesteś na mnie zły?
- Nie, jestem zły na siebie, Bella.-odparł, przez co uniosłam na niego skruszony wzrok.- Pozwoliłem ci wyjść na ten mruz i wpaść do tego cholernego jeziora.-przetarł dłonią widocznie zmęczoną twarz.
- A ja pozwoliłam ci się we mnie zakochać.-dodałam do jego wypowiedzi.
- Przecież to nie twoja wina.
- Skoro tak, to mój wypadek również nie jest z twojej winy.-rzuciłam.
- Pomimo tego w jakim stanie jesteś, to i tak cię nie przegadam.-westchnął dramatycznie, przez co się lekko uśmiechnęłam a on za mną.
- Czekaj, to ty cały czas się mną zajmowałeś?
- Nie miałem wyboru, inaczej mogłoby być z tobą źle.-wstał z ziemi.- A na to nie mogę pozwolić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro