Tragedie budują mosty
Słońce zalewało świat, parząc pracujących w polu niemiłosiernym gorącem. Młoda Polanka kopała ziemniaki, ocierając spocone czoło brudnym rękawem od lnianej bluzki.
Wstała, żeby wyprostować plecy. Z czoła spływały jej gorące, parujące krople. Miała wrażenie, że pot pali jeszcze mocniej niż samo słońce.
Zakasłała. Wznoszący się z wysuszonej ziemi pył oblepiał nozdrza i gardło. Spojrzała na oddalone rodzeństwo, rozmyte w ścianie z falującego powietrza. Młodzi śmiali się i śpiewali, tak jakby upał wcale im nie doskwierał.
Polanka kaszlnęła – tym razem gwałtownie. Szarpnięta konwulsją zachwiała się na nogach i wypluła wydzielinę. Krew i ropa rozbryznęły się na ziemi. Świat nagle stracił kontury i pociemniał.
Upadła. Ból eksplodował w całym ciele, szarpiąc drgawkami. Nie mogła zawołać nikogo po pomoc.
Poddała się. Bezkształtne obrazy mieniły się feerią błysków. Słońce przestało parzyć – wszystko przestało...
***********************************************************
– Jak to nie wiecie, co to za choroba! – wywrzeszczał Angeren do stojących w rzędzie cyrulików sprowadzonych do osady. Przed szereg wyszedł najstarszy stażem medyk.
– Żaden z nas nie widział takiego moru, wodzu Angerenie: wpierw narastająca gorączka, potem zarażeni krwawią z każdego otworu w ciele, a na koniec umierają w drgawkach.
Wódz doskoczył do niego niczym rozjuszony niedźwiedź.
– Wiem, co się z nimi dzieje, szarlatanie! Lekarstwa mi potrzeba, a nie gadania! – Puścił kołnierz przerażonego cyrulika.
– To ci poganie i ich klątwy... Ekhe... – kaszlnięcie przerwało oskarżenia kapłana – To ich czary tę czarcią zgniliznę rozsiewają.
– Ojcze, to bzdury! – wtrącił się Berg – Oni też chorują, tak samo, jak nasi.
Drzwi zaskrzypiały pociągle. Strażnik wprowadził wysokiego mężczyznę odzianego w lniane szaty i narzuconą na ramiona, wilczą skórę.
– Panie, Słowianin Radogost uparł się na spotkanie. Mam go odprawić?
– Niech zostanie. – Angeren usiadł, a raczej runął na krzesło za dębowym stołem i przetarł twarz wilgotną ścierką.
– Mów czego chcesz, człowieku! Tylko szybko. – Wołchw podszedł bliżej i upadł przed rządcą na kolana. Cerę miał bladą, a minę grobową.
– Dziś rano... – rozpoczął, patrząc z przerażeniem na siedzącego naprzeciw wodza. – Dziś rano moja matka, żona i wszystkie moje córki dostały gorączki.
Angeren wybałuszył oczy.
– Przyszedłem prosić, nie... Błagać, żebyś pozwolił nam iść do Zielonej Matki po pomoc: musimy iść do lasu.
– Głupota i ciemnogród! – żachnął się kapłan i podbiegł do Radogosta – Na kolanach do kościoła! O wybaczenie pro... Ekhe ... prosić!
– Zamknij się klecho – zawarczał wódz, a kapłan wykrzywił twarz i cofnął się o krok, przecierając spoconą twarz zażółconym fragmentem habitu.
– Nie mogę – Angeren zwrócił się do klęczącego wołchwa. – Król Helmut nałożył blokadę na gród. Kusznicy mają strzelać do każdego, kto złamie zakaz – w jego głosie czuć było szczere współczucie.
Do izby wbiegła służka. Poruszenie wokół jej osoby sprawiło, że zwolniła do nerwowego kroku i podeszła do Angerena, pokłoniła się lekko i wyszeptała mu coś do ucha. Wódz widocznie zbladł, ale zachował kamienny wyraz twarzy.
– Co się stało, ojcze? – spytał Berg.
– Twoja Malit i matka dostały gorączki – wymienili z Radogostem te same, przerażone spojrzenia.
– Trzeba ją zabrać do lasu, do Matki! – zatrzeszczał papierowy głos. Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi. Próg chaty przekroczyła mała, garbata istota i stanęła na chybotliwych nogach, wspierając się laską.
– Baba Wanga. – Radogost wstał i oddał jej głęboki pokłon.
– A ją kto tu wpuścił!? Wyprowadzić, i to już! – rozkazał Angeren. Gwardzista zrobił krok, a staruszka splunęła mu przeżutym liściem pod nogi. Sam nie wiedział, czemu się zatrzymał – ale to zrobił.
– Niech twój pierworodny zaprowadzi germańskie cielę do groty; Matka je uzdrowi.
– Czy ty wiesz, co ona plecie, Berg? – spytał syna Angeren.
– Nie mam pojęcia, ojcze.
– Chłopak! – Wanguan wskazała kosturem na młodego Rycerza. – On musi zaprowadzić twoją córkę pod drzewo Bachusa: Matka Zieleń ją uzdrowi – uderzyła kijem o podłogę, poirytowana, że musi się powtarzać.
– Starczy tego guślarstwa! Na co czekasz? Kazałem ci ją wyprowadzić – wrzasnął na otumanionego siepacza.
– Poczekaj, ojcze – wtrącił się Berg. – Ta Matka Zieleń, to uzdrowicielka: pomogła mi, kiedy zostałem ranny. Może ma lekarstwo...
Wódz spojrzał na posępną babuleńkę, która mierzyła go wzrokiem, mlaszcząc niepokojąco pociągle.
– Dlaczego akurat moja córka? Co? Przecież tylu waszych jest chorych – dopytał podejrzliwie.
– Żebyś zrozumiał, żebyś pozwolił nam czcić... – wysepleniła.
Kapłan Nowej Wiary osunął się na ziemię targany krwawym kaszlem. Po kilku spastycznych ruchach wyzionął ducha.
********************************************************
Berg przedzierał się przez leśną gęstwinę niczym podróżnik, przecierający szlaki dla przyszłych osadników. Nie mógł szarżować, gdyż jego młodsza siostra niedomagała, osłabiona przez narastającą gorączkę.
Baba Wanga wskazała im ścieżkę i nakarmiła Malit owocami krwawnika, żeby córka Angerena zdołała przetrwać podróż: roślina miała silne właściwości łagodzące ból i gorączkę.
Wąski szlak wyznaczała dawna droga pielgrzymek Polan do miejsca, gdzie przed zakazem, odprawiali swoje rytuały. Teraz natura powoli zaleczała wykarczowaną bruzdę i Berg musiał intensywnie machać mieczem, żeby nie zgubić się w zaroślach. Malit spokojnie dreptała, trzymając go za rękę. Nie marudziła, kiedy szarpał ją zbyt mocno; wiedziała, że robi to dla niej.
W końcu wyszli na obszerną polanę otoczoną poskręcanymi, wiekowymi grabami. Na środku wznosiło się łyse, skalne wzgórze z wąską, pionową rozpadliną, przy której paliła się pochodnia.
– To chyba tu – wyszeptał Berg.
– Tak, to tu – potwierdziła postać kobiety, która wyłoniła się z mgły. Jej tęczówki mieniły się szmaragdowym światłem. Malit uciekła za nogi brata.
– Pani Areteme – pokłonił się Berg.
– Bez żadnych grzecznościowych bzdur – oświadczyła zimno czarownica. – Podejdź dziecko – nakazała, wskazując palcem na zastraszoną Germankę.
– Idź, nie bój się; pani Areteme nic ci nie zrobi – zachęcił Malit. W końcu dziewczynka ruszyła nieśmiało w stronę ubranej w zieloną zwiewną suknię kobiety. Berg dostrzegł, że coś się zmieniło od ich ostatniego spotkania: twarz Areteme poprzecinały bruzdy, głos nie wywoływał błogości, a całun z rozproszonego zielonego światła, który ją otaczał, ledwie pełgał na granicy istnienia. Może nadal byłem osłabiony stąd te majaki wtedy, w chacie, pomyślał.
Czarownica przykucnęła i przyłożyła rękę do czoła dziewczynki.
– Tatuś za długo zwlekał; nie ma czasu do stracenia. – Poderwała się i wystawiła bladą dłoń. – Chodź ze mną. – Malit, jak pod wpływem uroku, podała jej gorącą rączkę.
– Sama nigdzie nie pójdzie! – wygrzmiał Berg i nagle poczuł, że nogi robią mu się wiotkie. Areteme szeptała cichą inkantację, sprowadzając na niego sen. Chłopak przyparł się o drzewo, a potem spłynął po nim, zdzierając pancerzem kawałki kory.
– Nie bój się, tylko śpi – oświadczyła czarownica w reakcji na szarpnięcie dziewczynki, która chciała podbiec do brata.
Jednym stanowczym ruchem przyciągnęła Malit do siebie. Z koron drzew spłynęła pradawna magia, otulając obie zielonym nimbem. Powietrze wypełnił zapach boskości. Zniknęły.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro