Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Tragedie budują mosty

Słońce zalewało świat, parząc pracujących w polu niemiłosiernym gorącem. Młoda Polanka kopała ziemniaki, ocierając spocone czoło brudnym rękawem od lnianej bluzki.

Wstała, żeby wyprostować plecy. Z czoła spływały jej gorące, parujące krople. Miała wrażenie, że pot pali jeszcze mocniej niż samo słońce.

Zakasłała. Wznoszący się z wysuszonej ziemi pył oblepiał nozdrza i gardło. Spojrzała na oddalone rodzeństwo, rozmyte w ścianie z falującego powietrza. Młodzi śmiali się i śpiewali, tak jakby upał wcale im nie doskwierał.

Polanka kaszlnęła – tym razem gwałtownie. Szarpnięta konwulsją zachwiała się na nogach i wypluła wydzielinę. Krew i ropa rozbryznęły się na ziemi. Świat nagle stracił kontury i pociemniał.

Upadła. Ból eksplodował w całym ciele, szarpiąc drgawkami. Nie mogła zawołać nikogo po pomoc.

Poddała się. Bezkształtne obrazy mieniły się feerią błysków. Słońce przestało parzyć – wszystko przestało...

***********************************************************

– Jak to nie wiecie, co to za choroba! – wywrzeszczał Angeren do stojących w rzędzie cyrulików sprowadzonych do osady. Przed szereg wyszedł najstarszy stażem medyk.

– Żaden z nas nie widział takiego moru, wodzu Angerenie: wpierw narastająca gorączka, potem zarażeni krwawią z każdego otworu w ciele, a na koniec umierają w drgawkach.

Wódz doskoczył do niego niczym rozjuszony niedźwiedź.

– Wiem, co się z nimi dzieje, szarlatanie! Lekarstwa mi potrzeba, a nie gadania! – Puścił kołnierz przerażonego cyrulika.

– To ci poganie i ich klątwy... Ekhe... – kaszlnięcie przerwało oskarżenia kapłana – To ich czary tę czarcią zgniliznę rozsiewają.

– Ojcze, to bzdury! – wtrącił się Berg – Oni też chorują, tak samo, jak nasi.

Drzwi zaskrzypiały pociągle. Strażnik wprowadził wysokiego mężczyznę odzianego w lniane szaty i narzuconą na ramiona, wilczą skórę.

– Panie, Słowianin Radogost uparł się na spotkanie. Mam go odprawić?

– Niech zostanie. – Angeren usiadł, a raczej runął na krzesło za dębowym stołem i przetarł twarz wilgotną ścierką.

– Mów czego chcesz, człowieku! Tylko szybko. – Wołchw podszedł bliżej i upadł przed rządcą na kolana. Cerę miał bladą, a minę grobową.

– Dziś rano... – rozpoczął, patrząc z przerażeniem na siedzącego naprzeciw wodza. – Dziś rano moja matka, żona i wszystkie moje córki dostały gorączki.

Angeren wybałuszył oczy.

– Przyszedłem prosić, nie... Błagać, żebyś pozwolił nam iść do Zielonej Matki po pomoc: musimy iść do lasu.

– Głupota i ciemnogród! – żachnął się kapłan i podbiegł do Radogosta – Na kolanach do kościoła! O wybaczenie pro... Ekhe ... prosić!

– Zamknij się klecho – zawarczał wódz, a kapłan wykrzywił twarz i cofnął się o krok, przecierając spoconą twarz zażółconym fragmentem habitu.

– Nie mogę – Angeren zwrócił się do klęczącego wołchwa. – Król Helmut nałożył blokadę na gród. Kusznicy mają strzelać do każdego, kto złamie zakaz – w jego głosie czuć było szczere współczucie.

Do izby wbiegła służka. Poruszenie wokół jej osoby sprawiło, że zwolniła do nerwowego kroku i podeszła do Angerena, pokłoniła się lekko i wyszeptała mu coś do ucha. Wódz widocznie zbladł, ale zachował kamienny wyraz twarzy.

– Co się stało, ojcze? – spytał Berg.

– Twoja Malit i matka dostały gorączki – wymienili z Radogostem te same, przerażone spojrzenia.

– Trzeba ją zabrać do lasu, do Matki! – zatrzeszczał papierowy głos. Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi. Próg chaty przekroczyła mała, garbata istota i stanęła na chybotliwych nogach, wspierając się laską.

– Baba Wanga. – Radogost wstał i oddał jej głęboki pokłon.

– A ją kto tu wpuścił!? Wyprowadzić, i to już! – rozkazał Angeren. Gwardzista zrobił krok, a staruszka splunęła mu przeżutym liściem pod nogi. Sam nie wiedział, czemu się zatrzymał – ale to zrobił.

– Niech twój pierworodny zaprowadzi germańskie cielę do groty; Matka je uzdrowi.

– Czy ty wiesz, co ona plecie, Berg? – spytał syna Angeren.

– Nie mam pojęcia, ojcze.

– Chłopak! – Wanguan wskazała kosturem na młodego Rycerza. – On musi zaprowadzić twoją córkę pod drzewo Bachusa: Matka Zieleń ją uzdrowi – uderzyła kijem o podłogę, poirytowana, że musi się powtarzać.

– Starczy tego guślarstwa! Na co czekasz? Kazałem ci ją wyprowadzić – wrzasnął na otumanionego siepacza.

– Poczekaj, ojcze – wtrącił się Berg. – Ta Matka Zieleń, to uzdrowicielka: pomogła mi, kiedy zostałem ranny. Może ma lekarstwo...

Wódz spojrzał na posępną babuleńkę, która mierzyła go wzrokiem, mlaszcząc niepokojąco pociągle.

– Dlaczego akurat moja córka? Co? Przecież tylu waszych jest chorych – dopytał podejrzliwie.

– Żebyś zrozumiał, żebyś pozwolił nam czcić... – wysepleniła.

Kapłan Nowej Wiary osunął się na ziemię targany krwawym kaszlem. Po kilku spastycznych ruchach wyzionął ducha.

********************************************************

Berg przedzierał się przez leśną gęstwinę niczym podróżnik, przecierający szlaki dla przyszłych osadników. Nie mógł szarżować, gdyż jego młodsza siostra niedomagała, osłabiona przez narastającą gorączkę.

Baba Wanga wskazała im ścieżkę i nakarmiła Malit owocami krwawnika, żeby córka Angerena zdołała przetrwać podróż: roślina miała silne właściwości łagodzące ból i gorączkę.

Wąski szlak wyznaczała dawna droga pielgrzymek Polan do miejsca, gdzie przed zakazem, odprawiali swoje rytuały. Teraz natura powoli zaleczała wykarczowaną bruzdę i Berg musiał intensywnie machać mieczem, żeby nie zgubić się w zaroślach. Malit spokojnie dreptała, trzymając go za rękę. Nie marudziła, kiedy szarpał ją zbyt mocno; wiedziała, że robi to dla niej.

W końcu wyszli na obszerną polanę otoczoną poskręcanymi, wiekowymi grabami. Na środku wznosiło się łyse, skalne wzgórze z wąską, pionową rozpadliną, przy której paliła się pochodnia.

– To chyba tu – wyszeptał Berg.

– Tak, to tu – potwierdziła postać kobiety, która wyłoniła się z mgły. Jej tęczówki mieniły się szmaragdowym światłem. Malit uciekła za nogi brata.

– Pani Areteme – pokłonił się Berg.

– Bez żadnych grzecznościowych bzdur – oświadczyła zimno czarownica. – Podejdź dziecko – nakazała, wskazując palcem na zastraszoną Germankę.

– Idź, nie bój się; pani Areteme nic ci nie zrobi – zachęcił Malit. W końcu dziewczynka ruszyła nieśmiało w stronę ubranej w zieloną zwiewną suknię kobiety. Berg dostrzegł, że coś się zmieniło od ich ostatniego spotkania: twarz Areteme poprzecinały bruzdy, głos nie wywoływał błogości, a całun z rozproszonego zielonego światła, który ją otaczał, ledwie pełgał na granicy istnienia. Może nadal byłem osłabiony stąd te majaki wtedy, w chacie, pomyślał.

Czarownica przykucnęła i przyłożyła rękę do czoła dziewczynki.

– Tatuś za długo zwlekał; nie ma czasu do stracenia. – Poderwała się i wystawiła bladą dłoń. – Chodź ze mną. – Malit, jak pod wpływem uroku, podała jej gorącą rączkę.

– Sama nigdzie nie pójdzie! – wygrzmiał Berg i nagle poczuł, że nogi robią mu się wiotkie. Areteme szeptała cichą inkantację, sprowadzając na niego sen. Chłopak przyparł się o drzewo, a potem spłynął po nim, zdzierając pancerzem kawałki kory.

– Nie bój się, tylko śpi – oświadczyła czarownica w reakcji na szarpnięcie dziewczynki, która chciała podbiec do brata.

Jednym stanowczym ruchem przyciągnęła Malit do siebie. Z koron drzew spłynęła pradawna magia, otulając obie zielonym nimbem. Powietrze wypełnił zapach boskości. Zniknęły.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro