Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Bądź wybawcą, nie oprawcą

Berg przysiadł na ziemi, opierając się o coś, co uznał za drzewo. Przetarł oczy, ale pozostawił powieki zamknięte: w ostatnich dniach za każdym razem, kiedy je uchylał, czekała na niego nowa niespodzianka okraszona sporą dozą cierpienia.

Wpierw badawczo zaczerpnął powietrza; pachniało rzeką. Wokoło pohukiwało echo odległego trelu podszyte ciągłym szumem wartkiego potoku.

Wreszcie odważył się spojrzeć; siedział przy młodej topoli rosnącej tuż przy skraju lasu, a kilka metrów przed nim pędziła przewężona rzeka. Po chwili dotarło do niego, że nie czuje już bólu przy oddychaniu.

Pośpiesznie rozchylił koszulę i spojrzał na pierś, w której utkwiła strzała, przebijając mu płuco. Po ranie pozostała jedynie owalna, różowa blizna.

– Nie dziękuj – oznajmił rozmyty kobiecy głos dochodzący zza pobliskich krzewów. Berg poderwał się gwałtownie i odgarnął zarośla. Po drugiej stronie nie zastał nic prócz typowego dla tego lasu mchu i kolonii muchomorów.

– Nie wysilaj się – rozbrzmiało echo za jego plecami.

Odwrócił się i jęknął z bólu: przecenił swój stan.

– Ostrożnie; jestem dobra w leczeniu, ale to była potworna rana.

– Dziękuję ci pani, Areteme – wycedził przez zaciśnięte bólem zęby.

– Nie dziękuj, powiedziałam. Życie za życie: oszczędziłeś kobietę, a ona powierzyła cię mnie. Nie mogłam odmówić. – Echo wypowiadanych słów biło z każdej strony, zaburzając percepcję rycerza.

– Jak mogę się odwdzięczyć? – zapytał leśną gęstwinę.

– Nie pozwól tatulkowi wyrżnąć osadników. Muszą dalej się modlić i czcić mój las... czcić mnie.

– Zaklinam się na najświętszą panienkę! Zrobię co w mojej mocy, choćbym walczyć z nim musiał.

– Uważaj co obiecujesz: las słucha, drzewa pamiętają. – Głos Zielonej Matki pohukiwał ledwie słyszalnym echem, ale dźwięk brodzących w rzece koni wyparł ten pogłos i zdominował przestrzeń.

– Berg... Synu? Czy to ty? – zawołał Angeren, gdy stanął na skraju puszczy. Młody rycerz obrócił się i zaczął powoli człapać w jego stronę. Dowódca germanów zeskoczył z rumaka, dopadł do syna i chwycił w ramiona.

Dopiero drugi bolesny jęk skłonił go, żeby nieco poluźnić uścisk.

************************************

Po roku od bitwy na Jagodowym wzgórzu Wódz zjednoczonych Germanów oficjalnie oddał podbity gród pod władanie Angerena i wcielił osadę do granic swojego młodego, drapieżnego kraju.

Pomimo upływu czasu Słowianie nie przejawiali chęci do integracji z napływającą falą zachodnich osadników. Trudno im się dziwić: koloniści zajmowali domostwa i majątki poległych w bitwie o Wzgórze. Zresztą Germanie również nie inicjowali socjalizacji: uważali Słowian za dzikie, pogańskie plemiona, odprawiające krwawe rytuały w leśnych ostępach.

To właśnie wiara stała pomiędzy oboma ludami niczym mur oddzielający dwa światy. Wódz Angeren przychylił się do prośby syna i nie narzucił miejscowym Nowej Wiary – co było nie w smak kapłanom żyjącym z datków wiernych. Każdej niedzieli z ambony niewielkiej drewnianej świątyni, padały słowa pogardy wobec panoszących się pogan oraz przestrogi o gniewie Jedynego Pana, który na nich sprowadzą. Całe szczęście, jak do tej pory, groźby pozostawały bez pokrycia.

Ziemia była tu wyjątkowo żyzna, a ludziom żyło się wygodnie i dostatnio. Słowianie ograniczali modły do pogrzebów i cyklicznych zgromadzeń w lesie, po których wracali ze sporą ilością upolowanej zwierzyny – co nigdy nie było dane germańskim łowcom. Ilekroć koloniści wchodzili do kniei, wracali z niczym, zupełnie jakby las był dla nich martwy. Ponoć nawet ptaki przestawały śpiewać – choć to pewnie przesada. Niemniej jednak rozczarowanie i zazdrość tworzyły mieszankę wybuchową, która sączyła nienawistne myśli na widok każdej upolowanej sarny, skórowanej w pogańskim domostwie.

***********************************

– Angerenie, domagamy się stanowczych działań! – wykrzyczał kapłan Nowej Wiary i pogłaskał brzuch wystający spod białej sutanny ze złotym haftem. Wódz rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.

– I co ja mam niby zrobić? Co? Zakazać im polować!? Przecież was też żywią!

– Bo sami polować nie możemy! Demony zwierzynę gonią, a przed naszymi myśliwymi tylko żaby rechoczą.

Angeren spojrzał na żonę i córeczkę, która kryła się za jej sukienką, potem łypnął na starszego syna i westchnął pociągle.

– Czy jeżeli zakażę im obrzędów w lesie, to ojczulek udobrucha ludzi?

– Ojcze!

– Milcz Berg! Nie może być tu buntu, bo stary Helmut gotów innego rządcę na moje miejsce przysłać. To jak będzie, kapłanie?

– Powinno nam to kupić łaskę Pana... na razie – wysyczał klecha.

– Wołać mi tego wołchwa, Radogosta – nakazał strażnikom. – Ma tu natychmiast przywlec swoje pogańskie dupsko!

***************************************

Drzwi do chaty Baby Wangi rozchyliły się z upiornym skrzypnięciem. Postać w prostej zielonej sukni i płaszczu z narzuconym kapturem wkroczyła niepewnie do izby. Wewnątrz panował półmrok, w którym zielone oczy Areteme jarzyły się, jak świetliki w ciemnym lesie.

– Wanguan? Jesteś tu, siostro? – nawołując, zagłębiała się coraz bardziej w usiane dziwnymi rekwizytami pomieszczenie: ściany wyściełały łańcuszki suszonych grzybów i ziół; komódki i półki zastawiono flakonami z mniej lub bardziej obrzydliwymi substancjami, a w kącie leżał pokrwawiony tasak otoczony kręgiem z pierza i świeżych kości. Wszędzie unosiła się woń butwiejącego drewna.

– Wan...?

– Co znowu! – warknęła staruszka, materializując się za plecami Areteme.

– Na miłość Bachusa! Nie strasz mnie! I bez skradania jesteś wyjątkowo... – spojrzała z politowaniem na pomarszczoną, garbatą babinę, która ostrzegawczo splunęła purpurową flegmą. – Jesteś unikalna – dokończyła.

– Streszczaj się! Ja nie mam tyle czasu co ty.

– Co dzieje się z miejscowymi? Dlaczego nie odprawiają rytuałów!? – Areteme podniosła głos.

– He... he... he – Powolny śmiech satysfakcji zabrzmiał jak pokasływanie.

– Nie wiem, co cię tak bawi, Wanguan! – żachnęła się zielonooka czarownica, szarpiąc nerwowo głową. Jej kaptur opadł, odsłaniając kaskady mahoniowych loków poprzetykanych siwymi pasemkami.

– Aaaa, już rozumiem. – Staruszka wygięła wargi w szyderczy uśmiech. – Bachus odmawia łaski, co?

– Przestań drwić i mów, co się stało?! – Powietrze wysyciło się elektryzującą magią. Oczy Areteme spłynęły soczystą zielenią.

– Nie unoś się! – Wanga uderzyła kosturem o podłogę – Angeren zabronił modlić się w lesie i nakazał grzebać zmarłych za palisadą. Straż pilnuje skraju puszczy dzień i noc. Mają rozkaz zabić, jak zajdzie potrzeba. Tylko Germańscy myśliwi mogą przechodzić swobodnie.

– Phy... – prychnęła Areteme i rozproszyła magię. – Tylko tyle? Kilku strażników i przestali się modlić? Za te wszystkie łaski... tyle zwierzyny! Niewdzięcznicy – warknęła gniewnie.

– Wygląda na to, że już niedługo posmakujesz życia, Areteme... życia w jego całym zakresie; łącznie z końcem. – Wanguan szydziła z siostry, nie kryjąc się z tym ani trochę.

– Po moim trupie!

– Jeszcze przed – sprostowała staruszka, okraszając wypowiedź szeleszczącym śmiechem. Zielonooka czarownica dopadła do niej niczym leśna furia.

– Pomożesz mi! – Jej oczy płonęły szmaragdowym ogniem.

– Nie ma mowy! Ja już i tak jestem prawie martwa, a teraz racz wybjar musile...

– Co ty seplenisz? Wanguan?

– Nieblal... arrrr – wycharczała Wanga, zrobiła kilka kroków, próbując chwycić coś w powietrzu i upadła na podłogę. Areteme zbliżyła się do niej niepewnie. Staruszka leżała z rozchylonymi ustami i wydawała nieartykułowane dźwięki, kłapiąc wargami jak ryba wyciągnięta z wody. Siostra pochyliła się nad nią i dotknęła pomarszczonego czoła.

– Ha! – Areteme parsknęła głośno. Wanguan wodziła za nią przerażonym wzrokiem. – Ty masz paraliż! – Czarownica otarła łzę. – Menada z apopleksją: tego jeszcze nie było – dodała i powściągnęła się od dalszych drwin.

– Czy teraz już zmądrzałaś, siostrzyczko? – pogłaskała Wangę po głowie, odgarniając z jej twarzy brudne, przetłuszczone strąki. – A może chcesz skończyć życie w samotności, leżąc w bajorze z własnych ekskrementów?

Staruszka chwyciła ją za rękaw kościstymi palcami. Z przerażonych oczu popłynęły łzy.

– Uznaję to za zgodę – stwierdziła Areteme i podwinęła rękaw, odsłaniając aksamitną skórę nadgarstka. Mały kord błysnął w powietrzu; z naciętych żył wypłynęła krew.

– Życie za śmierć... – wyszeptała, kreśląc szkarłatną runę na czole siostry – Śmierć za życie... – wycisnęła kilka czerwonych kropel do otwartych ust Wangi. Staruszka zlizała przesyconą magią posokę.

– Maj Silach. – Kolejne pasemko ciemnych, bujnych loków posiwiało. Wanguan poderwała ciało szarpnięta gwałtownym spazmem i zastygła w wygiętej, nienaturalnej pozycji. Zielonooka czarownica położyła rękę na kościstym mostku siostry. Wanguan złapała desperacki oddech i upadła na wznak.

– No już, moja ty głupiutka ptaszyno... – Areteme przytuliła mocno staruszkę.

– Przepraszam, siostro – wyszeptała Wanga nadal chrapliwym, aczkolwiek bardziej miękkim głosem.

– Czy teraz rozumiesz, dlaczego musimy przywrócić stary porządek? – spytała Areteme, głaszcząc młodszą siostrę po głowie. – W śmierci nie ma nic szlachetnego, nie ma w niej celu; jest potworna, przerażająca, okrutna i... samotna.

– Zrobię wszystko, tylko zabierz mnie do Bachusa; nie chcę już dłużej być stara – rozpaczała Wanga, zanosząc się płaczem przerażenia.

– Niedługo... Wpierw musimy nawrócić niewiernych.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro