Dwadzieścia lat wcześniej...
Serenissima* błyszczała nawet w niemrawym lutowym słońcu. Balladowy śpiew strzelistego niczym weneckie wieże gondoliera niósł się leniwie ku niebu i przyjemnie współgrał z pluskiem wody wzburzanej co rusz przez wiosło. Łódź zakołysała się gwałtownie, gdy przy końcu podróży dobiła wreszcie do zaniedbanej przystani. Claudio Rossetti wstał z ławki, otrzepał pelerynę z niewidzialnych pyłków i drżącą dłonią wręczył przewoźnikowi kilka dukatów.
– Proszę tu na mnie zaczekać – rzucił jeszcze do niego, po czym zanurzył się w labirynt wąskich zakamarków dzielnicy Castello. Po krótkim błądzeniu odnalazł zapamiętany adres. Przez chwilę nie miał pewności, czy dobrze trafił, ale kołatka do drzwi znajdująca się na poziomie jego oczu łudząco przypominała karnawałową maskę – to nie mógł być przecież przypadek. Zapukał, wydawało mu się, że dość pewnie i głośno, a jednak z drugiej strony nikt nie nadchodził. Ponowił pukanie, lecz ostatecznie sam pchnął wrota, a te bez oporów wpuściły go do mrocznego, dusznego środka. Claudio zaczął wspinać się po wąskich, spiralnych schodach na pierwsze piętro. Kierował się odgłosem rytmicznego stukania i rzucanymi od czasu do czasu przekleństwami, aż wreszcie znalazł się w artystycznej pracowni. Pochylony nad blatem młodzieniec stał odwrócony do niego tyłem i zmagał się z niefunkcjonalną gipsową formą. Wciąż nie zauważył wejścia gościa.
– Przepraszam... – zaczął Rossetti. Rzemieślnik zaskoczony podniósł głowę, a odrzucone tym ruchem do tyłu długie czekoladowe loki zafalowały wokół jego śniadej twarzy. Czarne spojrzenie pytająco zawisło na postaci eleganckiego, modnie ufryzowanego, około trzydziestoletniego mężczyzny z podkręconym wąsem. – Feliciano Russo jak mniemam? Chciałbym złożyć zamówienie na maskę, dla żony.
– Ja nie jes...
– Niech signor nic nie mówi – przerwał mu Claudio. – Najlepiej, żeby signor ze mną poszedł. To dość... delikatna sprawa.
Livio zamknął usta. Zachowanie klienta wcale go nie zdziwiło, wszak przychodzący tu bogacze często miewali zachcianki, a sądząc po jakości materiałów, w które odziany był ten jegomość, należał on właśnie do takiego stanu. Claudio jakby czytał artyście w myślach, bo wyciągnął zza poły pękatą sakiewkę i niedbale, jak gdyby czynił to wielokrotnie, rzucił ją przed nim na stół.
– To tylko zaliczka – zastrzegł od razu i z satysfakcją zauważył znajomy błysk w oku swojego rozmówcy. W wyobraźni Moreno rozporządzał już pieniędzmi od Rossettiego. Dzięki nim mógłby nareszcie odzyskać niezależność od Russo, w końcu się stąd wynieść i skupić na tym, co naprawdę kochał, czyli na malowaniu obrazów. Feliciano był fantastycznym, ciepłym człowiekiem, ale nie mógł zapewnić Livio wszystkiego, co ten pragnął. Pojawienie się Rossettiego to istne zrządzenie losu. „Tylko dowiem się, o co chodzi" – pomocnik rzemieślnika tłumaczył sobie cicho przy zarzucaniu na plecy płaszcza oraz podczas kroczenia za Claudio.
*
– Proszę opanować wyraz obrzydzenia, a tym bardziej jej nie współczuć – zastrzegł smutnym głosem Claudio Rossetti. Mężczyźni byli już na piano nobile wytwornego domu, którego część małżeństwo Rossettich wynajęła na czas pobytu w Wenecji. Obydwoje pochodzili z Florencji i należeli do rodów tamtejszych bankierów. – Najbardziej denerwuje się, gdy ktoś traktuje ją z litością.
Przekroczyli próg salonu. Z powodu okien szczelnie zasłoniętych grubymi kotarami, panował w nim półmrok. Nie tylko szyby zostały okryte nieprześwitującymi płachtami, ale także wszelkie inne powierzchnie, w których można by zobaczyć swoje odbicie.
Giulietta Rossetti siedziała nieruchomo na fotelu. Jej drobne ciało spowijała granatowa, niemalże czarna muślinowa suknia, której gorset zdobiła koronka z motywem florystycznym, a falbaniaste rękawy – urocze kokardki. Spod ciemnej woalki szczelnie zakrywającej twarz opadały wprost na dekolt gęste kasztanowe pukle.
– Kogo przyprowadziłeś, Claudio?
Livio zadrżał, gdy niewiasta przemówiła. Jej głos wydał mu się bardzo krystaliczny i czysty. Tylko anioł mógł wydać z siebie takie dźwięki.
– To maschereri, moja miła. Zrobi dla ciebie maskę. Najpiękniejszą, jaka kiedykolwiek wyszła spod jego ręki.
– Och, Tesoro! Już o tym rozmawialiśmy. Ja nie chcę!
Giulietta pokręciła gwałtownie głową, a jej szczupłe ramiona poruszyły się pod wpływem nagłego szlochu, który nią wstrząsnął. Mąż zaraz znalazł się przy niej. Schował szczupłe i blade dłonie w swoich, następnie uścisnął je pocieszająco.
– Nie możesz przebywać w ciągłym zamknięciu. Wyjdziemy na zewnątrz. Wciąż trwa karnawał. Pamiętam, jak kiedyś mówiłaś, że chcesz go zobaczyć.
– Nie wyjdę! Już nigdy się nie pokażę. Z taką twarzą?!
– Jesteśmy w Wenecji. Tu maska jest objawem gustu, nie choroby.
Niewiasta nie zaprotestowała, gdy Claudio ostrożnie uniósł rąbek zasłonki. Zacisnęła tylko mocno powieki, jak gdyby zamknięcie oczu miało sprawić, że stałaby się dla innych niewidzialna. Livio zaciągnął się głośno powietrzem, a następnie bardzo ostrożnie wypuścił je z płuc. Oblicze młodziutkiej Giulietty musiało być niegdyś wspaniale gładkie i pełne wdzięku. Teraz jednak szpeciły ją przykryte grubą warstwą pudru liczne krosty po niedawno przebytej ospie. Giulietta płakała. Łzy wielkości pereł staczały się po białych policzkach pozostawiając po sobie mokre ślady. Claudio z trudnością ukrywał wzruszenie, a Livio stał przed nimi nieruchomo, długo patrzył na tę smutną scenę, milczał i czuł, jak w jego wnętrzu rodzi się coś nowego. Coś, czego nigdy dotąd nie doznał.
– Signoro – odezwał się głośno, by nie było wątpliwości, że mówi szczerze. – To będzie zaszczyt zrobić dla ciebie maskę.
*
Giulietta oczekiwała na maschereriego zaraz po śniadaniu. Całą noc nie potrafiła zmrużyć oka, zbyt była podekscytowana usłyszaną zaledwie wczoraj obietnicą. Nadzieja trawiła jej dobre serce, podczas gdy rozum starał się ugasić ten wzniecony nagle ogień. Niewiasta doskonale wiedziała, kiedy Livio ponownie wkroczył do jej tymczasowego domu, ponieważ na dole rozległ się donośny, gderliwy głos starej gospodyni. Moreno znalazł się w pokojach Giulietty i zbliżył się do niej powoli, jakby niepewnie.
– Czyżby się signor rozmyślił? – żartobliwie zapytała, choć strach przed twierdzącą odpowiedzią powodował nieprzyjemny uścisk w podbrzuszu.
– To nie rezygnacja wprawia mnie w zakłopotanie, lecz obawa, czy mój talent sprosta twoim pragnieniom, signoro.
Skinęła ręką na znak, żeby gość usiadł. Livio opadł na kanapę. Zmoczony deszczem kapelusz ułożył na kolanach, potem wyciągnął ze skórzanej torby teczkę, a z niej kilka płócien.
– To projekty, które stworzyłem.
Giulietta przyjęła je i w ciszy zaczęła uważnie studiować. Livio ze zdenerwowania nie potrafił opanować drżenia. Nie chciał przyznać przed samym sobą, że zależało mu na aprobacie tej niezwykłej kobiety. Milczenie Giulietty doprowadzało go do szaleństwa.
Tej nocy prawie w ogóle nie spał, tylko szkicował przez wiele długich godzin liczonych w wypalonych świecach. Ręka sama prowadziła węgiel – to była twórczość powstająca pod wpływem silnych emocji. Kiedy ukończył obrazy, czuł zadowolenie z dobrze wykonanej pracy. Stary Feliciano pochwalił te projekty, chociaż nie rozumiał, skąd w młodzieńcu wzięła się nagła chęć tworzenia masek.
Jednakże w momencie, gdy Giulietta wyraźnie studiowała każdą postawioną przez Moreno kreskę, niedoświadczony rzemieślnik stracił całą wcześniejszą pewność siebie. Pomyślał nawet, że to głupie, co właśnie robi – podaje się za kogoś, kto najlepiej wykonałby zamówienie Rossettich. Giulietta zasługiwała na prawdę, ale z jakiegoś powodu Livio nie potrafił jej odmówić. Być może bał się, że ją rozczaruje, a także, że już nigdy więcej jej nie spotka.
Kobieta wreszcie odłożyła płótna na bok i westchnęła.
– Są piękne, Feliciano.
Livio zaczerwienił się ze wstydu, ale nie zdecydował się sprostować pomyłki.
– Nie tak wspaniałe jak ty, signoro.
Pomyślał, że posunął się za daleko, ale Giulietta albo nie usłyszała, co powiedział, albo specjalnie na to nie zareagowała. Zamiast tego wyszeptała trwożnie:
– Wiesz, czego się boję? Tego, że się rozczaruję i że ten karnawał nie będzie taki wspaniały, jak to sobie zawsze wyobrażałam.
– Nie zawiedziesz się, signoro. Zobaczysz, jeszcze będziesz się nim długo zachwycała. Bądź szczęśliwa, signoro. Niech twoje piękno ujawnia się w jaśniejących z radości oczach i ustach rozciągniętych w uśmiechu.
*
Linoskoczek dramatycznie zatrzymał się na rozkołysanej linie, aż tłum wstrzymał oddech. Giulietta ujęła mocno dłoń Claudio i niecierpliwie oczekiwała na dalszy rozwój wypadków. Akrobata złapał równowagę, po czym ruszył przed siebie wykonując po drodze kilka niezwykłych figur, aż w końcu dotarł do drugiej strony kanału. Jego wyczyn nagrodzono gromkimi brawami. Małżeństwo podążyło dalej wraz z ludzką falą, która ruchliwie płynęła ulicami Wenecji – miasta zmienionego na ten wyjątkowy okres w jedną, wielką scenę. Po kanałach sunęły korowody łodzi, a te wypełniały błazny, operowe upiory, arlekiny, księżniczki i mężczyźni połykający ognie. Giuliettę mijało wiele kolorowych twarzy-masek, od czego zaczęło jej się kręcić w głowie. Nieznajomi pozdrawiali ją, wreszcie traktowali jak jedną z nich. Dla nikogo nie była potworem. Jakże dawno nie czuła się tak szczęśliwa!
Mężczyzna ubrany w zwyczajną białą maskę pozbawioną jakichkolwiek zdobień podążał za signorą Rossetti jak cień. Cieszył go każdy śmiech, który wypływał spod założonej przez nią wspaniałej maski, gdyż radość tej niewiasty była też jego radością.
~~~
*Serenissima – czyli Najjaśniejsza; niegdyś nazywano tak Wenecję
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro