Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7. Mandarynka

Niemal wszyscy zebrani zaczynają się śmiać, włącznie z Ezekielem, który ostatnio stwarzał pozory ponuraka. Aurora całuje mnie w policzek, pewniej i śmielej.

– To mają być, według ciebie, oświadczyny? – pyta ironicznie, na co przewracam oczami. Nigdy w życiu tak bym się nie oświadczył, chociaż... może to i bardziej w moim stylu niż jakieś romantyczne miejsce na świecie. Nie żebym był przeciw romantyzmowi, gdyż kocham tę epokę, ale z natury jestem przebiegłym draniem, który kpi z wszystkiego i wszystkich. To znaczy... tak było. Dziś jestem odmieńcem.

– A co byś powiedziała, gdyby nimi były? – odwracam jej pytanie, żeby sam się nie wkopać. Przyznam, nie lubię takich sytuacji, a nie dam się prowokować przy tych kilku osobach, które sterczą, wpatrując się w nas jak w nowe obiekty domostwa. Chyba kupię krowę. O, to jest świetna myśl. – Auroro, kupimy krowę?

– Co?! Lucyfer, nawdychałeś się czegoś? Dobrze się czujesz? – pyta zaniepokojona, ale nie ma czym się zamartwiać. Jestem całkiem zdrowy i czuję się wyśmienicie. Mam ochotę na wszystko. Mógłbym skakać po polanie, wchodzić na drzewa, wszystko mogę! – Gdyby to były oświadczyny, powiedziałabym ci, że najpierw musisz zrobić mi taką kanapkę, bym mogła cokolwiek stwierdzić. Nie wyjdę za beztalencie kucharskie. I nie, nie kupimy krowy! – woła radośnie, dotykając delikatnie mojego policzka. Bezpretensjonalnie kładę dłoń tuż pod jej piersią tam, gdzie powinno bić serce. Chcę wiedzieć... Chcę wiedzieć, czy jest żywa. Jednak kiedy próbuję się w coś wczuć... Aurora uśmiecha się i zakrywa moją dłoń swoją. – Żyję. Dla ciebie i każdego, kto kiedykolwiek mnie kochał.

– Ale...

– Moje serce nie musi bić jak u człowieka. Mogę być aniołem i kochać cię tak samo jak zawsze. To się nigdy nie zmieni, wariacie – mówi prawie szeptem, ponownie wtulając się we mnie. Uczynił z niej... anioła. Wreszcie Aurora ma nad głową najprawdziwszą aureolę, na którą naprawdę zasługuje. Ta dziewczyna od urodzenia jest istnym aniołem, działającym cuda. Każdy ma na swoim koncie grzechy, ale jej grzechy są niczym w porównaniu z tym, co dokonała w trakcie swojego żywota.

Nie chcę już wypuszczać jej z ramion. Nie chcę jej nikomu oddać. Chcę zamknąć ją w pokoju i nigdy więcej nie wychodzić do świata. Czuję się taki skołowany wszelkimi uczuciami, które miotają się w moim wnętrzu, że bez niej nie poradzę sobie nawet przez minutę. Potrzebuję jej ciepła, troski, opieki, dobrych słów, żartów i tego uroczego, pięknego uśmiechu, który zwala z nóg niejedną osobę. Choć Aurora nie należy do modelek ani do najpiękniejszych kobiet świata, dla mnie zawsze będzie własnym ideałem kobiecego piękna. Bo ma w sobie to coś. Coś, co przyciąga.

– Nacieszcie się, dzieci życiem... Bo życie...

– Jest piękne – dokańcza szeptem Aurora, posyłając czuły uśmiech Teodonowi. Ten odwzajemnia to, kiwając głową. Przechodzi obok nas, lecz zatrzymuję Go jednym ruchem ręki.

– Dziękuję i przepraszam... – mamroczę niechętnie, a On i do mnie szeroko się uśmiecha.

– Ja również, synu. Dziękuję i przepraszam. Jednak proszę cię, nie zrób jej krzywdy swym grzeszeniem. To dobry anioł – oznajmia, a kąciki Jego ust ponownie unoszą się do góry. Już ja wiem, co ma na myśli, dlatego nie mogę powstrzymać cichego chichotu.

Aurora spogląda to na mnie, to na Teodonona ze zmarszczonymi brwiami. Całuję ją w czoło i chwytam za ciepłą dłoń. Wreszcie mogę ją trzymać i wcale nie puszczać. Nawet gdyby, nie zamierzałbym tego zrobić, choć sądzę, że kobieta będzie chciała przywitać się ze swym... przyjacielem, starcem od delikatnego przeklinania.

– Zdążyliście się pokłócić? – zagaduje ma piękność, kiedy wchodzimy do środka. Zbywam to pytanie machnięciem ręki. – Lucyfer! Nie do mnie z takimi gestami! - woła, trzepiąc mnie w ramię.

– Boże...

– Nie wzywaj swego Ojca. Odpowiadaj!

– Tak. Zdążyliśmy się pokłócić. Auroro, nie bądź taka i nie psuj mi chwili. Chciałem kupić ci krowę, chciałem, byś została dżemem na mojej kanapce z masłem orzechowym, a ty już się czepiasz. Czy ty kiedykolwiek się zmienisz? – pytam, wznosząc ręce ku górze. Jej chichot natychmiast niweluje wszelkie moje nerwy i zmartwienia. Jest najpiękniejszym antystresującym lekarstwem.

– Chyba nigdy. Dlaczego chcesz kupić krowę?

– Sam nie wiem. Może zbudujemy gospodarstwo? Albo kupimy jakąś plantację? Mam ochotę pobyć rolnikiem - stwierdzam, posyłając jej złośliwy uśmieszek.

– Rolnik szuka żony...

– Rolnik szuka dżemu! – poprawiam ją, mocno obejmując. Znów się śmieje. Ze mnie. Nie przeszkadza mi to, gdyż tak dawno nie miałem okazji, posłuchać jej radosnego, beztroskiego głosu. Mam wrażenie, że też brakowało jej moich głupich uwag, uśmieszków, czy dogryzania. W końcu nasz związek to nie tylko miłość i miłość. Nasz związek to bardzo zawiła papka; taka ciapowata, a zarazem idealnie uformowana. Każdy choć raz powinien doświadczyć papki miłości, poczuć jej boski smak, skosztować najdrobniejszego elementu, najcięższego związku chemicznego, unieść się, czując rozkosz w podniebieniu i zapamiętać to cudowne uczucie, pojawiające się z każdą kolejną łyżką papki.

Ni stąd ni zowąd pojawia się Gabriel, jakby wyrósł przed nami jak ściana. Zatrzymuję się gwałtownie, ciągnąc za sobą Aurorę. Ta wydaje głośny okrzyk radości, rzucając się na starca, który łapie ją i obraca dookoła.

– Mandarynka! – woła, a ja przewracam oczami. Nadal nie wiem, dlaczego on ciągle mówi na nią jak do owocu. Czy ta kobieta jest pomarańczowa? Czy on ją kosztował, że wie, iż smakuje jak mandarynka? Muszę koniecznie zapytać Aurory, skąd się wziął jej przydomek.

– Gabriel! A ja się z tobą żegnałam. I na co to było? – pyta wesoło, dotykając jego ramienia.

– Mamy do nadrobienia tyle ploteczek! Jutro spacerek?

– Koniecznie. Tak się cieszę, że cię widzę, Gabrielu... – mamrocze Aurora, lecz jej szept dociera do mnie. Czuję ukłucie zazdrości, lecz hamuję to. Ten dziad jest po pięćdziesiątce... To znaczy... tutaj, na tym świecie ma ponad pięćdziesiąt. Ogólnie jest stary jak owy świat.

Wiem, że ona najbardziej kocha mnie. No może Candidę też, a Gabriel jest na tej liście gdzieś za nami, więc przestaję się o to obawiać. Nie chcę dać po sobie poznać, że jakoś się przejąłem tym powitaniem. Zwykle byłem obojętny na takie uczucia, dlatego też pozostaję mi udawanie, gdyż naprawdę się przejąłem. Czuję ten żar zazdrości, który rozpala mnie do czerwoności, a przecież tak dawno nie byłem czerwony! Może następnego Deadpoola zagram ja? W końcu naturalnie potrafię zrobić się barwny. Wystarczy, że ktoś mnie bardzo zdenerwuje.

– Lucyferek? – Aurora zwraca moją uwagę, stając naprzeciwko z wyciągniętymi rękoma. Patrzę na nią zdezorientowany, więc nie wiedząc dalej, o co jej chodzi, biorę ją na ręce i zanoszę po schodach na górę. Trzyma mnie mocno, nie puszczając nawet w mojej sypialni. Na łóżku wcale nie ma już jej ciała, a ja nie mam pojęcia, jak ten cały proces zdążył się zdarzyć.

– Jak ty mnie nazwałaś?

– Lucyferkiem. Kochanym zazdrośnikiem.

– CO? Mylisz pojęcia, złotko – oznajmiam, stawiając ją na podłodze. Posyła mi ironiczne spojrzenie, które doskonale poznaję. Sam je stosuję, więc jakbym mógł go nie znać. – Auroritka. Mandarynka!

– Ty tak do mnie nie mówisz. To zasługa Gabriela.

– Dlaczego tak cię nazywa? Zawsze mnie to ciekawiło – stwierdzam, siadając na łóżku. Kobieta siada obok mnie, strzepując niewidoczne paprochy z jej białej sukienki przed kolano. Wygląda jak prawdziwy anioł, choć jej kasztanowe włosy nie odpowiadają idealnemu wizerunkowi anielicy. Aurora wzdycha i rumieni się. O, proszę. Musi być to ciekawa historia, dlatego nastawiam ucho. – Czyżby miała z tym wspólnego jakaś żenująca historia?

– Przestań, ty czubie! – woła, znowu bijąc mnie w ramię.

– Ej, nie bij! Czy ty nie wiesz, kim ja jestem?

– Nie. Wcześniej zastanawiałam się między świętym Mikołajem a Batmanem. Ach! Zapomniałabym o biedronce. O niej też myślałam – mówi z kpiną, a ja przewracam oczami. Mógłbym być Batmanem i biedronką, ale od świętego Mikołaja wara. Nie lubię gościa. Zawsze działał mi na nerwy i jeszcze planuję odwiedzić jego siedzibę i odebrać swoje zabawkowe lamborghini! Dziad jeden postanowił dać mi całe pudełko pejczy, ale samochodziku nigdy nie przyniósł. – Kiedy przyjechałam do Marsheland, Gabriel otworzył mi drzwi, zapraszając do środka. Zaczęliśmy konwersację, po czym rzucił do mnie hasłem o mandarynce. Nie wiedziałam, o co mu chodziło, dlatego spytałam. Okazało się, że moją twarz pokrywał źle rozprowadzony fluid i wyglądałam, jakbym miała na sobie maskę mandarynki. Szybko to zmyłam, ale ten uroczy pseudonim został do dziś.

Otwieram szerzej oczy, gdyż spodziewałem się całkiem innej historii.

– Sądziłem, że kiedyś rzuciłaś w niego mandarynką i dlatego tak cię zwie. Na pewno nie podejrzewałem niczego o makijażu – wyznaję, a dziewczyna zagryza pełną wargę, posyłając mi nieśmiały uśmiech. I to właśnie ten uśmiech, zachęca mnie do pokazywania jej, że pewność siebie może mieć każdy, a jej nieśmiałość może schować się gdzieś za fotelami.

Nachylam się nad nią i zostawiam czułe pocałunki na jej szyi i ustach. Ostrożnie kładę ją na łóżku, nadal ciesząc się, że wreszcie jest ze mną. Mogę śmiało jej dotykać, wiedząc, że to nie blady nieboszczyk. Mogę podziwiać jej nieśmiały uśmiech, błyszczące oczy i zaróżowiałe policzki. Mogę słuchać wypowiadanych przez nią słów, okrzyków mego imienia i pełnych namiętności wyznań o jej miłości.

Nie chcę w ogóle wychodzić z tego pokoju. Pragnę tylko słuchać jej słów. Jej głosu. Jej śpiewu. Patrzeć na nią całą. Radosną, smutną, zdenerwowaną i rozżaloną. Chcę razem z nią przeżywać każdy moment. A teraz... nie wypuszczę jej przez kilka dni, radując się towarzystwem tej, która sprawiła, że mój świat stanął w miejscu.

Czuję drobny chłodek, wydobywający się przez otwarte okno i brak ciała Aurory przy mnie, dlatego otwieram jedno oko, żeby sprawdzić, czy nadal jest w pokoju. Na szczęście zauważam ją tuż przy oknie, wpatrującą się w dal. Wydaje się dość nostalgiczna, ale nie potrafię przejąć się jej humorem, gdy widzę nagość, jaką świeci. Uśmiecham się, zabierając po drodze satynowy szlafrok i okrywam ją, kiedy docieram do tego drobnego ciała. Naprawdę schudła. Nie była nigdy otyła, jednak teraz ewidentnie straciła kilka kilogramów.

– Spałeś? – pyta cicho, nie obracając się w moją stronę. Kładę głowę na jej ramieniu i przeczę. Ja spać? Owszem spałem, kiedy umarła. Czułem dziwne zmęczenie, oddalające się ode mnie diabelskie życie, które powróciło wraz z nadzieją. – Lubisz mnie? – Jej pytanie zbija mnie z tropu, więc obracam ją w swoją stronę. Marszczę czoło, zastanawiając się, o co może chodzić.

– Czemu pytasz?

– Chcę wiedzieć. Zawsze miałam wrażenie, że jestem tylko kolejną zabawką na twojej półce. W końcu wiele opiekunek mignęło przez ten dom. Potem wyciągasz mnie z Piekła... I nadal jesteś ze mną.

Zdziwiony tymi podejrzeniami głośno wzdycham. Nie sądziłem, że kiedykolwiek zapyta mnie o takie rzeczy, ani powie o nich. To prawda, było już wiele opiekunek i przyznam, że były łatwym kąskiem do zdobycia, zwłaszcza że moja natura jest... specyficzna, a każda panienka uwielbiała mnie nad życie. Kiedy pojawiła się Aurora, także myślałem o zdobyciu jej, jednak ona była troszkę inna. Zagubiona, zmartwiona i obarczona własnymi problemami. Przyszła tu pracować a nie romansować, i ja to wyczułem.

– Nie byłaś, nie jesteś i nie będziesz żadną pieprzoną zabawką. Ubóstwiam cię, Auroro. Twoje poczucie humoru, oddanie, miłość, którą przelewasz na każdego domownika. Jesteś prawdziwym unikatem.

– I wcale nie mówiłeś tego innym? – pyta. Wyczuwam w tym pytaniu pokłady kpiny i ironii, dlatego przytrzymuję jej ramiona, spoglądając prosto w oczy. Niech nie zmusza mnie do wypowiedzenia pewnych słów. Nie jestem na to gotowy.

– Nie. Nie mówiłem, gdyż mało co z nimi rozmawiałem – odpowiadam. Postanawiam jednak, dodać coś do tej wypowiedzi, gdyż zabrzmiało bardzo sukowato, nawet jak na mnie. – Mówię to tylko tobie. Zasługujesz, by to usłyszeć.

– To znaczy?

– To znaczy, że nie jesteś mi obojętna i przestań psuć tę chwilę – poganiam ją. Nie chcę więcej rozmawiać o poranku o takich poważnych sprawach. Wolę, kiedy drze się na mnie, a potem mogę idealnie wykorzystać jej złość, by złagodzić całą sytuację. Wtedy może nawet obudzić cały dom krzykami i wszelkimi wyzwiskami, jakie polecą, ale byleby to nie było rano.

Żeby zniwelować tę poważną aurę, delikatnie się uśmiecham i ponownie obejmuję. Poddaje się, gdyż wpada w moje ramiona, otulając całą sobą. Czuję, jak jej klatka piersiowa coraz szybciej podnosi się i opuszcza. Płacze. Jestem tego pewien, jednak boję się cokolwiek zrobić. Nie jestem przygotowany na taką emocjonalność, i chociaż widziałem nieraz jak roni łzy... nie pomógłbym jej. Nie jestem Candidą. Myślę, że dobrym wyjściem byłoby ściągnięcie jej tutaj. One porozmawiałyby ze sobą, nacieszyły się swym towarzystwem, a ja mógłbym zacząć przyzwyczajać się do uczuć, którymi darzę Aurorę.

– Ktoś jest jeszcze w domu? - pyta ni z tego ni z owego.

– Pytasz, czy ktoś został od twojego odejścia?

Kiwa głową.

– Gabriel, Ezekiel, Amaron i San. Z ich strony jest jeszcze Amara i Michael. Usarus wraz z Cardą wrócili – odpowiadam niechętnie. – Ach, Teodon również siedzi na dupie w domu, zawracając każdemu głowę.

– Ej! Nie mów tak. Wiesz, przydałaby mi się rozmowa z Gabrielem i Teodonem. Candida... ona wie?

– Wie. Ezekiel u niej był, dostała również mój list i jest uradowana. Pragnę ją sprowadzić, ale to za jakiś czas. Na razie czekam na kolejną odpowiedź z jej strony.

– Och, jestem winna twojemu przyjacielowi podziękowania. Tak dużo dla mnie zrobił. On i Raul pomogli mi... tam na dole okiełznać to wszystko. Jestem im niesamowicie wdzięczna.

– Zapewne. Cóż, nie będę cię zatrzymywał. Każdy czeka na choćby odrobinę rozmowy z tobą – burczę, obracając się w drugą stronę. Zabieram nasze ubrania i kładę je na fotel. Sam wchodzę pospiesznie do łazienki. Nie wiem, dlaczego, ale czuję ponowne ukłucie zazdrości. Tyle na nią czekałem, tyle się nacierpiałem, a teraz muszę znów zostać sam, kiedy będzie robiła swoje eskapady z Gabrielem czy Ezekielem. Jestem aroganckim, egoistycznym sukinsynem, więc logiczne jest, że zazdrość to jedną z moich charakterystycznych cech. Wzdycham i biorę głęboki, oczyszczający oddech. Myślę, że cierpię na narcystyczne zaburzenie osobowości. Chyba powinienem się leczyć albo znaleźć psychologa. O, tak. To jest pomysł.

Wstaję z zamkniętego sedesu, mając w planach poszperać u znajomych w Kanadzie. Podobno mają tam świetnego psychiatrę, wtajemniczonego w nasze życie. Sam nie jest do końca człowiekiem, więc będzie to świetnym ułatwieniem. Kiedy już mam wychodzić, do łazienki wkracza ubrana już Aurora. Wygląda na dość zmartwioną, przez co pytam, o co chodzi.

– O ciebie, dupku – mamrocze, czym znowu mnie zaskakuje.

– Czy kiedykolwiek odezwiesz się do mnie w inny sposób? Nie mogę być misiaczkiem czy innym pączuszkiem? Zawsze muszę być palantem, dupkiem i świnią?

– Nie nazwałam cię jeszcze świnią. Bo wiesz, co? Jesteś zazdrosny! – woła, uderzając w mój tors.

– Mogę ci powiedzieć, że Ameryki nie odkryłaś.

– Ale dlaczego, Lucyfer? Dlaczego tak się zachowujesz?

– Chcesz wiedzieć? – pytam, a ona potakuje. Sama tego chciała... – Klęczałem przy twoim łóżku dzień i noc. Spałem z nieboszczykiem! Piłem... oj, nawet nie wiesz, ile zdążyłem wypić w ciągu kilku dni od twojego odejścia. Nikt nie potrafił wyciągnąć mnie z tego pokoju, a kiedy mam cię przy sobie, ty uciekasz! Proszę bardzo. Dlatego jestem zazdrosny. Miłego dnia! – krzyczę, oddalając się do wyjścia.

Może i zachowuję się jak typowy dupek, jednak nie jestem w stanie zostać z nią, kiedy czuję złość. Nie chciałbym, by widziała to wszystko, co ja widzę, gdy odczuwam złe emocje.

Aurora

Stoję w progu łazienki całkiem oniemiała. Nie... wiedziałam o tym wszystkim. Nawet nie przypuszczałam, że tak źle z nim było, że tak bardzo oddał się złym nawykom, ponieważ ja odeszłam. Potrafię go zrozumieć, jednak musi wiedzieć, że nie jestem jego własnością. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę. Darzę go wielką miłością, ale miłość nie potrafi mnie przyćmić. Jeszcze umiem jasno myśleć, dlatego nie odrzucam przyjaźni, które nabyłam, będąc zwyczajnym, bardzo zwyczajnym człowiekiem. Kocham Gabriela, uwielbiam Ezekiela, a od czasu, gdy trafiłam do Piekła, stał się i moim przyjacielem. Wiele mnie nauczył, a pomoc, którą zawsze niósł ze sobą, była przydatna, przez co nie zamieniłam się w kogoś potwornego. Był na dobre i na złe, kiedy Lucyfer nie mógł przyjść.

Kocham go. I zapewniałam go o tym nieraz, jednak chyba nawet moja papka nie potrafi wgłębić się w jego kubki smakowe, przez co dalej nie wie, jak potrafi bosko smakować. Wzdycham. Nie będę go goniła. Poczekam do wieczora, kiedy oboje będziemy bardziej spokojniejsi, a rozmowa sklei się nieco lepiej niż teraz. W końcu wróciłam, i musimy odbudować się na nowo. Nie czuję w pełni swojego charakteru, ale zapewne jest to wina tych obu przemian. Z człowieka w demona, z demona na anioła. Nie chciałabym jeszcze raz czegoś podobnego przeżyć. To bardzo męczące i stresujące. Nie wiem czy poradziłabym sobie z ponownym doświadczeniem.

Przechodzę z łazienki do głównej sypialni, gdzie panuje idealny porządek. Wszystkie nasze rzeczy po nocnych eskapadach zostały uprzątnięte, a wilgoć i duszność nie ma tu wstępu. On naprawdę się stara, widzę to, jednak nie zmienia to faktu, że oboje potrzebujemy trochę czasu, by na nowo przywyknąć do swojego towarzystwa. Zwłaszcza że teraz łączy nas coś więcej niż to, co było przed moją przemianą. Byliśmy sobie bliscy, ale nie tak bardzo. Dziś oboje uczymy się, co to papka miłości, i jak prawidłowo jej użyć, aby każdy był zadowolony. Obiecuję sobie w myślach, żeby porozmawiać o tym wszystkim z Lucyferem. Nie jesteśmy już dziećmi. Ja liczę sobie dwadzieścia pięć lat, jestem coraz bardziej dojrzalsza, zdobyłam już niesamowicie dużo doświadczenia z życia, chcę wiedzieć, na czym stoję w związku z ojcem Candidy.

Spinam szybko włosy w ciasnego koka, gdyż gorąco Hiszpanii daje o sobie we znaki. Po cichu schodzę na dół, gdzie słychać spokojną melodię, wydobywającą się z fortepianu, który stoi w saloniku Lucyfera. Zerkam ukradkiem na mężczyznę, siedzącego przy instrumencie, a widząc tam Gabriela, mój uśmiech staje się jeszcze szerszy niż wcześniej, kiedy go widziałam.

– Auroro, kochana, podejdź tu proszę – zwołuje mnie siwobrody, więc z radością podchodzę do niego i przystaję tuż przy białym fortepianie. Mężczyzna ponownie wystukuje cichą, melancholijną melodię. Kiedy tak gra, wydaje się pogrążony we własnym, smutnym świecie. Potrafię to wyczuć, patrząc na niego, gdyż sama to czuję, gdy gram na wiolonczeli albo spaceruję po ogrodzie. To niesamowite, że znów będę mogła chadzać po tych rejonach. Mych ulubionych miejscach. Wdychać woń kwiatów, spoglądać na moją i Gabriela pracę. Nie chcę mu przerywać pięknej gry, jednak wyczuwam w powietrzu unoszącą się aurę. Teraz, kiedy nie należę do zwykłych ludzi, mam w sobie nienaturalne instynkty, do których próbuję przywyknąć z marnym skutkiem. Za każdym razem przestraszona tymi zmianami sięgam po tabletki albo melisę.

– Mandarynko, coś cię gnębi – oznajmia Gabriel. Nawet nie zauważam, kiedy skończył grać. Uśmiecham się szczerze, dotykając jego ramienia. Mężczyzna wstaje, podaje mi swoje ramię i razem ruszamy do wyjścia przez wielki taras. Przechodzimy przez pierwszą alejkę róż i tulipanów, natrafiając na dróżkę z malutkich kamyczków i stawu tuż obok. Cały czas próbuję odepchnąć od siebie złe myśli, które głównie dotyczą mej Candidy. Nie otrzymałam od niej żadnej wiadomości. Ona sama również nie przyjechała... Ma szkołę, staram się tym argumentem jakoś usprawiedliwić, jednak mam wrażenie, że nie o to chodzi. Że może być to coś poważniejszego.

– Wiesz, Gabrielu... dziwnie się czuję. Tak, jakby coś miało się stać – wyznaję cicho, spoglądając na mężczyznę. Posyła mi blady uśmiech, potakując głową. Mogę się domyślić, iż wie, co mam na myśli. Sam jest aniołem. I to jednym z ważniejszych. Aż dziwne, że nie musi wracać do swojego prawdziwego domu. Domu pod chmurką.

– To nasz naturalny instynkt, Auroro, jednakże nie wszystkie przeczucia się sprawdzają. Musisz mieć to na uwadze.

– Ale większość...

– Niepotrzebnie się zamartwiasz. Żyj tak, jak żyłaś wcześniej. Czy to ważne, kim jesteś?

– A według ciebie jest ważne? – pytam, patrząc prosto w jego prawie błękitne oczy. Mogę określić ich barwę mianem najczystszej postaci błękitu. Są piękne.

– W prawdziwym życiu nie liczy się, czy masz tytuł doktora, profesora czy prawnika. Liczy się to, jakim jesteś człowiekiem, a każdy jest cudownym unikatem, o którego trzeba dbać. Zapamiętaj to, Mandarynko. Dla nas nie liczy się czy jesteś aniołem, człowiekiem czy demonem. Ważne jest to, jaka jesteś naprawdę, a jesteś cudem – oznajmia. Przymykam powieki wzruszona tym wyznaniem. To było przepiękne i poświadczyło, że Gabriel to niesamowity mężczyzna. Zaczyna mnie dziwić, że nie ma żadnej ukochanej, a może to zabronione? Muszę przerwać nasz piękny monolog na rzecz mojej ciekawości.

– Gabrielu... A anioły... Czy one... – zacinam się, gdyż aż wstyd mi zapytać o to tak bezpośrednio. Gdybym otrzymała negatywną odpowiedź, to byłoby jeszcze gorzej. Sama dopuściłam się grzechu i to z Diabłem. Przypał murowany. Zwłaszcza że pod dachem gościmy jeszcze Teodona. Och...

Gabriel zaczyna śmiać się, co oznacza, że zrozumiał, o co mi chodzi. Spogląda w moją stronę dość speszony, a rumieńce na jego twarzy mówią mi, że sam nie był aż taki grzeczny, jak mi się zawsze wydawało.

– Oj, kochana. Niby nie mogą, ale kto by tego przestrzegał? Mamy podobne instynkty do ludzi. Lubimy wiele podobnych rzeczy.

– To znaczy co? Palicie trawkę, udajecie hipisów, krzycząc, że życie jest piękne, a potem spotykacie się w kręgu paląc fajkę pokoju? – pytam, uśmiechając się szeroko.

– Nie palimy trawki. Dlaczego w ogóle mamy podpalać trawę? Przecież jest całkiem korzystna... – mówi Gabriel, ale przerywam mu wybuchem śmiechu. Chyba źle mnie zrozumiał. – Nie rozumiem, czy to zabawne?

– Och... Cóż, trawka to taka odmienna nazwa na marihuanę, mój drogi. Narkotyk.

– A! Aurorito, nie sprowadzaj mnie na taką drogę! Przez ciebie przekląłem, a to mi się nie zdarza. Mówiąc prościej: tak, nam też podobają się kobiety, czy też mężczyźni jak to woli. – Kiedy staruszek o tym mówi, mam wrażenie, że jego wyraz zmienia się diametralnie. Jakby posmutniał na te słowa. Może... może sam kiedyś też był zakochany w człowieku? Może ma podobną historię do tej od Ezekiela? Boję się go naciskać, zwłaszcza że darzę Gabriela niesamowitym szacunkiem. Zasłużył na niego.

– Daj spokój. Jedno przekleństwo niczego nie zmienia. Przecież nadal jesteś cudowny! Poza tym dopuściłeś się kiedyś gorszego grzechu? No wiesz...

Jego policzki znów przybierają zaróżowiałej barwy, co utwierdza mnie w przekonaniu, że tak, dopuścił się grzechu i nie jestem jedynym, tak okropnym aniołem.

– Dziewczyno, ty mnie kiedyś wykończysz. Czy ciebie w zupełności Bóg opuścił? – pyta, a ja klepię go w ramię.

– Boga mamy w domu! Nie opuścił mnie! – wołam rozweselona, ale ponaglam go, by odpowiedział na moje pytanie.

– Byłem młody i głupi, przez co dałem się uwieść. Koniec tematu, Aurorito. Muszę ci wytłumaczyć, o co chodzi w twojej nowej posadzie.

Posadzie? Jego słowa zostawiają delikatny ślad w moim umyśle, dlatego zmieniam swoją rozbawioną naturę, przemieniając się w poważną i zaintrygowaną tematem. To ja mam jakąkolwiek posadę? A myślałam, że do końca życia będę siedziała usłana różami i śmiała się z jego uległej natury. Zaciekawiona pytam, o jaką posadę chodzi.

– Kojarzysz może określenie "anioł stróż"? Myślę, że powinnaś znaleźć sobie podopiecznego, którego będziesz strzegła.

– Co?! Ale... ja się na tym nie znam. Co miałabym robić? Biegać za nim całe życie? – pytam, otwierając szeroko oczy. Przecież ja mam Lucyfera do ganiania! To tego faceta muszę pilnować, by nie robił żadnych głupstw... Może będę mogła wybrać właśnie jego?

– Nie, Auroro. Nie będziesz musiała pilnować go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wyczujesz go wtedy, gdy będzie cię bardzo potrzebował. Wtedy, dzięki zdobytym naukom, pomożesz mu, nie ukazując się.

– Nauczysz mnie tego?

– Ja... Nie mogę – wyznaje cicho, spuszczając głowę. Ten gest zaczyna bardzo mnie martwić. A co to ma oznaczać? – Przekazałem wszystkie nauki Ezekielowi. To on cię tego nauczy.

– Co? Dlaczego nie ty? Zepsułeś się czy co?

– Muszę odejść, Mandarynko. Carda... ona ma dość naszego pobytu tutaj, kiedy wszyscy osiągnęli to, czego chcieli. Muszę wracać do domu. Do Niebios – oświadcza Gabriel, a ja przełykam głośno ślinę i zatrzymuję się na dróżce. Nie! To nie może być prawda! Nie mogą zabrać mi Gabriela, mojego najlepszego przyjaciela, mojego mentora! Nie... W moich oczach niemal natychmiast pojawiają się gorzkie łzy, które powoli skapują na śnieżnobiałą sukienkę z delikatnego materiału. Mama specjalnie uszyła mi ją na osiemnaste urodziny i, o dziwo, nadal jest na mnie dobra.

– Proszę... powiedz, że tylko na chwilę, że wrócisz do mnie, do domu... Tu jest twój dom, Gabrielu.

– Auroro, nie utrudniaj tego. Muszę wrócić i nie wiem, kiedy znów się zobaczymy.

– Nie! Błagam nie! Zrób coś, namów Teodona. Albo nie, to ja z nim porozmawiam. Obiecuję, zatrzymam cię tutaj! – krzyczę i już mam biec do domu, kiedy mężczyzna przytrzymuje moje ramię, obracając w swoją stronę. Jego oczy są zaszklone, a wyraz twarzy smutny i przygnębiony. On nie żartuje. A ja znowu mam stracić kogoś, kogo pokochałam. Nie wypowiadając ani jednego słowa, mocno go przytulam. Gdybym mogła, nie wypuściłabym go przenigdy, lecz już po chwili jedyne, co obejmuję to powietrze i pustą przestrzeń przede mną. A Gabriela już nie ma. I nigdy nie będzie.

W mediach pojawiła się Aurora w rezydencji Marsheles! Uwaga, z ciekawostek: jestem w trakcie pisania romansu i uwaga! Myślę, że będzie to krótka historia o toksycznej miłości. Piętnaście rozdziałów podzielonych na dwie "części". 7,5 rozdziałów będzie zatytułowanych "Pierwszy uśmiech" itd. Druga połowa "Pierwsza łza" itd. Myślę, że zacznę to publikować koło marca/kwietnia, więc bądźcie gotowi! :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro