Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Ach, to będzie cudowny dzień...


– Z pewnością, panienko Charlotte – odparła z uśmiechem Emma, pokojówka lady Charlotte, kiedy próbowała okiełznać szalone loki prześlicznej dziewczyny, która była najcudowniejszą panią, dla jakiej przyszło Emmie pracować.

– Tak, to będzie cudowny dzień – powtórzyła Charlotte, jakby chcąc przekonać samą siebie.

Przyjrzała się swojemu odbiciu i wzięła drżący oddech.

Odkąd wczoraj w nocy wróciła z balu markizy Salisburry, czuła podekscytowanie, by nie powiedzieć – lęk. Nie zmrużyła oczu aż do rana, chociaż zawsze powtarzała, że to tutaj, w pięknym i przestronnym domu w dzielnicy Mayfair czuła się najlepiej, tutaj odpoczywała, wreszcie tutaj – w gwarnym Londynie wydawało jej się, że w końcu żyje. Choć dopiero debiutowała, zawsze z nieukrywaną radością czekała na rozpoczęcie sezonu, wiedząc, że jej nudna egzystencja rozjaśni się choćby blaskiem zabaw, towarzystwa i... Przede wszystkim towarzystwa.

Kochała miesiące, które spędzali na wsi, bo kochała polowania, sielankę, konie i fechtunek, na który wówczas miała czas. Jednak jednocześnie ciągnęło ja do wielkiego świata. Ciągnęło ją równie mocno, co większość dziewcząt w jej wieku, i zaiste nie można było się temu dziwić.

Jednak w tych ciągotach Charlotte była też zupełnie naiwna, a okrzyknięcie jej diamentem sezonu (i to zaraz po jego rozpoczęciu!) spowodowało, że ślepo uwierzyła w szczęśliwe zakończenie. Jak się wkrótce okazało, niesłusznie.

Z rozrzewnieniem, które nie wypada takiej panience, wspominała wczorajszy bal. Co prawda, jego większa część okazała się potwornie nudna, ale jedno wydarzenie spowodowało, iż ta łatwowierna dziewczyna pomyślała, że być może jej los nie został przesądzony.

Jeśli istniało coś, czego Charlotte bała się w swoim życiu, był to nudny mężczyzna u jej boku.

Nie, tego by nie zniosła.

Wiedziała, jakie ma obowiązki, jakie są względem niej oczekiwania, lecz... mimo wszystko wierzyła, że może być szczęśliwa. Tak jak mama i papa, którzy kochali się nad życie i których ona nad życie kochała.

– O czym panienka myśli, co? – zagruchała Emma. Jej stosunek do lady Charlotte był czymś więcej niż szacunkiem do swojej chlebodawczyni, wydawało się, że te dwie dziewczyny rozumiały się bez słów, a i przez kilka lat, podczas których spędzały razem czas – najpierw jako dzieci w wiejskiej rezydencji Beringhamów – nawiązały niesamowitą, wręcz niespotykaną więź.

Charlotte zamrugała i dopiero wtedy dostrzegła w lustrze, że jej policzki pokryły się rumieńcem. Nim zdołała jednak odpowiedzieć, drzwi jej pokoju otworzyły się z rozmachem i do środka wręcz wbiegł jej brat.

– Charlie, na Boga, co ty wyprawiasz? – pisnęła Charlotte, widząc Charlesa, którego twarz wykrzywiał złowrogi grymas.

– Emmo, proszę, zostaw nas samych – powiedział tym swoim niskim tonem powodującym, że wszystkie panny z dobrych domów omdlewały z wrażenia.

Emma pospiesznie wyszła, sama czerwieniąc się po uszy, co nie uszło uwadze Charlotte. Lady Beringham dobrze wiedziała, iż jej pokojówka i wieloletnia przyjaciółka od lat podkochiwała się w tym niezwykłym lordzie cieszącym się nieposzlakowaną opinią.

Charlotte, jak za każdym razem, serce ścisnęło się z żalu na myśl, że to uczucie nigdy nie zostanie odwzajemnione.

– Co się stało, Charlesie? – zapytała brata, gdy zostali sami.

Ten chodził z kąta w kąt, pocierając dłonią podbródek, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Charlotte obrzuciła go uważnym i nieco rozczulonym spojrzeniem. Kochała swojego brata, ale chyba tylko ona dostrzegła jego prawdziwą naturę. W oczach świata Charles był godnym następcą swego ojca, mężczyzną honorowym i poczciwym, dobrym aż do szpiku kości. Nigdy nie uczestniczył w żadnych skandalach, nigdy nie przyniósł rodzicom żadnych zmartwień.

Ona jednak dostrzegała kryjący się w nim ogień. Dostrzegała jego wybuchową naturę, porywczy charakter, który skrywał pod maską zimnego i okrutnego... drania. Tak, jej brat był draniem, a ona współczuła każdej kobiecie, która choć na chwilę skupiła na nim swą uwagę.

Ponieważ Charles szukał niedoścignionego ideału. Ubzdurał sobie w tej pięknej główce, upstrzonej burzą jasnych włosów, że dokładnie wie, jaka ma być jego małżonka.

Jak dotąd nie poznał nikogo choćby zbliżonego do tego ideału.

– Słyszałem to i owo – powiedział w końcu, opadłszy na fotel tuż obok krzesła, na którym siedziała Cherry, jak zwykł nazywać siostrę.

Tej za to udało się ukryć emocje wzbudzone tym jednym zdaniem. Już się bała, już drżała na myśl, że ktokolwiek przyłapał ją na tym, co wczoraj działo się w ogrodach.

Choć nie działo się nic, na Boga!

Mimo to zdawała sobie sprawę, że to nic oznaczało wszystko w oczach... no cóż, wszystkich.

– Ach, tak? – Lady Charlotte udało się zachować pokerową twarz.

Mało kto wiedział, że kobieta jest w ogóle do tego zdolna, lecz ona przeczytała wystarczająco książek, by rozumieć, jak należy się zachowywać, by nie zostać odebraną jako szarą gąskę, w dodatku histeryczkę.

Charles obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Wahał się, czy wypowiedzieć głośno to, co chodziło mu po głowie. Wszakże nawet przed siostrą, którą uważał za cudowne stworzenie, wolał się nie uzewnętrzniać. A to, co miał do powiedzenia, jasno określało jego status społeczny. Choć oficjalnie lord Charles nie poniżał się na tyle, by bawić się w plotki, każdą z nich znał doskonale i bez najmniejszego zawahania wykorzystywał we własnych celach.

Skądinąd nie sądził, by obiektem ów plotek kiedykolwiek stała się jego rodzona siostra, którą miał za wzór wszelkich cnót, na Boga!

– Tak, cóż... – zawahał się, na moment odwracając spojrzenie swych oczu połyskujących najczystszym błękitem. – Słyszałem, że jeden z jegomościów bawiących się wczoraj na balu u markizy rości sobie prawa do twej ręki, moja kochana niezabudko – oznajmił wreszcie, nazywając ją tak, jak to robił, odkąd Charlotte otworzyła oczy, będąc niemowlęciem, a on dojrzał w nich czyste lazurowe niebo. Niezapominajka, właśnie z tym kwiatem kojarzyła mu się jego siostra. I to z wielu powodów.

Na tę wiadomość serce Charlotte zabiło mocniej.

„Jeśli zrobiłbym to, co chodzi mi po głowie, już jutro musiałbym się tobie oświadczyć, moja słodka" – przypomniała sobie słowa mężczyzny, który tak bardzo zawrócił jej w głowie. Choć nigdy nie przyznałaby się do tego głośno, gdzieś głęboko w sercu liczyła, że to właśnie o nim mowa, że to on – lord albo książę – postanowił zawalczyć o rękę panienki, której nieposzlakowaną opinię prawie zbrukał.

Ach, jakże by to była piękna miłosna historia, gdyby właśnie tak się stało!

Nie wiedziała, kim był ów mężczyzna, ale wierzyła, że dane jej będzie znów go spotkać. Wręcz nie mogła się doczekać kolejnego balu, tym razem wyprawianego u hrabiny Warwick. Miał się odbyć już w najbliższą sobotę, a Charlotte, choć wiedziała, jak małostkowym to było, już zastanawiała się nad doborem sukni i ozdób. Tym razem nie miał to być bal maskowy, więc liczyła, że pozna tożsamość tajemniczego jegomościa.

– Myślę, mój drogi – odpowiedziała, skrywając swe myśli pod fasadą uprzejmego uśmiechu – że wielu łakomi się o diament sezonu.

– Być może – odparł od razu, chłodnym spojrzeniem sprowadzając ją na ziemię w ułamku sekundy – ale niewielu rozpowiada, że zaciągnęło ten diament do ogrodów, podczas gdy wszyscy skupiali się na kolejnych bałamuctwach markizy Sinsburry – dodał gromkim głosem, który przeciął powietrze niczym najostrzejszy sztylet.

– Braciszku... – próbowała ratować sytuację, choć sądząc po zaciętej minie Charlesa, niewiele mogła już wskórać.

– Kim on był, Charlotte? – warknął lord, na moment pokazując siostrze swe prawdziwe oblicze.

Nim zdołała odpowiedzieć, usłyszeli delikatne pukanie do drzwi, a w progu po chwili pojawiła się Emma. Jej lica były blade, a usta zaciśnięte.

– Cóż znowu? – sapnęła Charlotte.

– Moja pani... – Emma ukłoniła się z szacunkiem, starając się unikać świdrującego wzroku lorda, który skupiał na niej całą swoją uwagę, ilekroć ta dziewczyna pojawiała się w jego otoczeniu. Choć mógł po nią sięgnąć, wszakże była ledwie służącą, wciąż się przed tym wzbraniał. Coś podpowiadało mu, że Emma odrzuciłaby jego zaloty, a tego męska duma mogłaby nie znieść. – Matka prosi panią do salonu.

Charlotte się żachnęła. Niespotykanym było, by o tej porze jej matka czegokolwiek od niej wymagała, a nawet – by w ogóle wymagała. Jeśli hrabina Anne Beringham chciała widzieć córkę, po prostu do niej przychodziła, bez zbędnych ceregieli. Najwyraźniej jednak coś się zmieniło, a ta sytuacja od razu spowodowała, że w głowie Charlotte pojawił się ognik ostrzeżenia.

– Coś się stało? – zapytała niemrawo swoją pokojówkę.

– Panienko – szepnęła Emma – ma panienka gościa.

Dlaczego wyraz twarzy jej bliskiej sercu dziewczyny wydawał się tak żałosny? Dlaczego zmarszczyła brwi, jakby w głębi serca ukrywała przykre wiadomości? Dlaczego patrzyła na Charlotte tak, jakby jej cudowna bajka właśnie dobiegła końca, a u jej kresu nie czekał na nią żaden książę?

Te wszystkie myśli kłębiły się w głowie lady Beringham, podczas gdy jej brat – czego po raz pierwszy była świadkiem – zaklął siarczyście i prawie wybiegł z jej komnaty, a ona sama zdołała jedynie kiwnąć głową, dając znać Emmie, że rozumie i że stawi się najszybciej, jak będzie w stanie.

Przeczuwała, że wydarzenia wymknęły jej się spod kontroli. Charlotte była wręcz pewna, że jej wczorajsze lekkomyślne decyzje odbiją się jej czkawką. Zastanawiała się jedynie, czy zdoła to naprawić.

A co, jeśli mężczyzna, który wywiódł ją w głąb ogrodu, okaże się zwykłym bałamutnikiem i, o mój Boże, hazardzistą?!

Przeczuwała, ba, wiedziała, że ów gość musi być tym mężczyzną.

„Jeśli zrobiłbym to, co chodzi mi po głowie, już jutro musiałbym się tobie oświadczyć, moja słodka".

Słowa rozbrzmiały echem w jej głowie. Po prawdzie – nie zrobił nic, ale czy to cokolwiek zmieniało? Czy samym spacerem sam na sam nie spowodował, że wpadła w jego sidła?

Emma potulnie pochyliła głowę, wiedząc, że jej pani przeżywa właśnie katusze. Pokojówka przypadkiem podsłuchała rozmowę hrabiny i hrabiego z ów jegomościem, który czekał w salonie. I znała jego nazwisko z rozlicznych opowieści przekazywanych sobie przez służbę. Jednocześnie nie mogła pojąć, jakim sposobem tak światła osoba jak Charlotte dała mu się podejść?

Takiej podłej gadzinie?!

Charlotte z kolei ledwie panowała nad nerwami. Ruszyła za Emmą, ale nie wiedziała, co czeka na nią w salonie, i właśnie ta niewiedza powodowała, że lady Beringham drżała na całym ciele. Nienawidziła być zaskakiwaną, a teraz coś jej podpowiadało, że mimo wszystko nie czeka na nią nic dobrego. Szła do salonu, zastanawiając się nad tym, czy istnieje jakakolwiek możliwość, że ów gościem okaże się zabawny i błyskotliwy jegomość, który zapewnił jej jedyną rozrywkę od początku sezonu.

Zaczęła wyobrażać sobie, że zaiste spotka tam swojego księcia. Że zobaczy jego ciemną czuprynę i wygięte w zawadiackim uśmiechu usta. Że w końcu dojrzy, jak jego twarz wygląda w całej okazałości, że wręcz zakocha się w nim i pozwoli, by jej serce biło jedynie dla niego.

Nie mogła się bardziej mylić.

Kiedy tylko przekroczyła próg salonu, podeszła do niej matka, której widok zasłonił jej całe pomieszczenie. Z jej oczu wyzierało zmartwienie połączone z delikatnymi przebłyskami złości.

– Co żeś uczyniła... – wyszeptała hrabina, na nowo zmuszając umysł do wysilonej pracy. Od momentu, gdy zobaczyła, kto ich odwiedził, starała się szukać rozwiązania dla tej sytuacji. Hrabina Anne Beringham nie była głupią trzpiotką. Dobrze wiedziała, ile zależy od tego sezonu, i jak wiele rzeczy może pójść źle. Nie sądziła jednak, że błąd popełni jej córka. Córeczka, którą przygotowywała do tej roli od wielu, wielu lat.

Charlotte zdołała jedynie zamrugać, gdy usłyszała głos ojca:

– Charlotte... – powiedział niskim, złowrogim tonem, który dziewczyna dobrze znała. Oznaczał, że jej tato znajduje się na granicy cierpliwości. – Ten jegomość twierdzi, że obiecałaś mu rękę.

Panienka pobladła na te słowa, co nie umknęło uwadze jej matki, która zmarszczyła brwi i jednocześnie przepuściła córkę, by zachować resztę pozorów.

Charlotte weszła głębiej do salonu, a jej wzrok spoczął na krępym mężczyźnie, który właśnie podnosił się z fotela, na którym siedział. Przyjrzała mu się i w ułamku sekundy zrozumiała, że...

To nie on.

To nie z nim pobiegła jak ostatnia głupia do ogrodów. To nie z nim przemykała nad powalonym pniem. To nie on poprowadził ją bocznymi alejkami wprost do posiadłości, by nikt ich nie zauważył.

Tamten mężczyzna był wysoki, postawny. Jego postura zdawała się przygniatać Charlotte, górować nad nią. Do tego miał kruczoczarne włosy, cień zarostu na policzkach, i ciemne, przenikliwe spojrzenie, a tymczasem ten, kto stał przed nią...

Był nijaki. Oślizgły. Wręcz odpychający.

Jego brązowe włosy zostały przygładzone tak, że sprawiały wrażenie liźniętych przez krowę. Do tego był ledwie niewiele wyższy od Charlotte, a jego kosmyki mieniły się przeróżnymi odcieniami brązu i rudości. Jednym słowem, pomyślała, okazał się zupełnie odrażający.

– Och, moja piękna pani... – Skłonił się teatralnie, a jego usta wykrzywił uśmieszek, który za nic nie spodobał się Charlotte. – Wiem, że postąpiłem niegodnie. Błagam o przebaczenie i proszę o szansę, by naprawić swe winy.

– O czym on mówi, mamo? – szepnęła panienka, na chwilę kompletnie zapominając o konwenansach. Wtem poczuła na dłoni dotyk palców matki, który miał dodać jej otuchy... albo zmusić do posłuszeństwa. Nie była pewno.

– Gdy zabrałem cię do ogrodów – kontynuował, a po usłyszeniu tych słów ojciec Charlott warknął złowrogo – nie myślałem, oczarowany twym pięknem i intelektem. Ale obiecałem ci, wszakże zawsze dotrzymuję słowa...

Mężczyzna zbliżył się i padł na kolana tuż przed Charlotte. Dziewczyna zaśmiałaby się niechybnie gdyby nie to, że dobrze wiedziała, iż właśnie na szali ważą się jej losy.

– Moja piękna pani – kontynuował – błagam, przyjmij moje oświadczyny, gdyż honor nie pozwala mi postąpić inaczej. Wszakże obiecałem ci, że jeszcze dziś rano poproszę cię o rękę.

Skąd on wie?, zatrwożyła się Charlotte, a jej usta zacisnęły się w wąską kreskę. Odpowiedź pojawiła się w jej głowie nagle. Zrozumiała.

Musiał mnie podsłuchać, skonkludowała, podsłuchać nas.

Delikatnie, acz stanowczo wyrwała dłoń z jego uścisku, bo pozwolił sobie na to, by ją ująć. Spojrzała nań z góry i zapytała chłodnym tonem:

– A kimże pan jest?

Jeśli ów mężczyzna się zmieszał, nie dał po sobie nic poznać. Uśmiechnął się krzywo, co przywiodło Charlotte na myśl jedynie porównania do jakichś fałszywych lisów, a następnie wstał i pospieszył z wyjaśnieniami.

– No tak, moja droga – powiedział. – Uprzedniego wieczoru nie miałem okazji, by się przedstawić – dodał, na co jej ojciec ze świstem wciągnął powietrze.

Co za bezczelny drań, pomyślała Charlotte, choć nawet nie drgnęła jej powieka.

– Nazywam się Clarence Salisbury, markiz Salisbury, by być dokładnym, hrabia Salisbury, wicehrabia Cranborne, baron Cecil – orzekł z pewnością siebie typową jedynie tym, którzy muszą walczyć o posłuch.

Gdyby Charlotte nie była tak zdenerwowana, z pewnością wybuchnęłaby śmiechem.

– A więc markizie Salisbury, hrabio Salisbury, wicehrabio Cranborne i baronie Cecil – zaczęła, trzepocząc rzęsami, na co wywołany pochylił się nieznacznie, licząc, że już ma tę ptaszynę w garści – bądź łaskaw opuścić mój dom, nim poszczuję pana psami.

Jej głos ociekał słodyczą, choć słowa cięły niczym najpotężniejsze ostrza.

Markiz Clarence zamrugał, później zapowietrzył się tak, aż jego lico przybrało rdzawoczerowny odcień, a później sapnął niczym ogier tuż przed wyścigiem. A lady Charlotte obserwowała to wszystko z uczuciem wykraczającym poza ramy przyzwoitego samozadowolenia.

– Jak panienka... – ...śmie, chciał dokończyć, lecz na szczęście w słowo wszedł mu hrabia Bernigham.

– Słyszałeś moją córkę, Clarence – oznajmił niski, nieznaczącym sprzeciwu tonem. – Wyjdziesz stąd teraz, a w stosownym czasie damy ci odpowiedź na twoją propozycję.

Zapadła cisza.

Hrabia Richard Beringham nawet nie podniósł się z fotela, na którym siedział. Nawet nie spojrzał przez ramię, by sprawdzić reakcję swojego, bądź co bądź, gościa. Przyzwyczajony do posłuchu liczył, że jego wola zostanie wykonana.

Liczył też, że jego córka będzie w stanie wyjaśnić mu tę drobną zawiłość, nieporozumienie – jak mniemał.

Markiz Salisbury opuścił salon pospiesznie, czerwony na twarzy, ciskając wszędzie gromami samym spojrzeniem. Nim jednak przekroczył próg, rzucił jeszcze:

– Wiecie dobrze, że nie ma innego wyjścia. Przyjmę odpowiedzialność z radością, gdyż postąpiłem nieroztropnie. Nie chciałbym, aby nieposzlakowana opinia mojej narzeczonej – podkreślił to słowo – została zbrukana.

W tym, co rzekł, przebrzmiewało jawne ostrzeżenie, które wychwycili wszyscy obecni w pomieszczeniu. Nawet stary lokaj Henry, który posłał do pokojów panienki Emmę, bo wiedział, iż obecność służki ukoi nerwy lady, dobrze rozumiał, do czego właśnie doszło przed jego oczami. Jako że był wyjątkowo lojalny, przedsięwziął sobie, że żadne plotki nie opuszczą murów tego domostwa, choćby tę obietnicę miał przypłacić życiem.

W salonie zapadła cisza.

Wciąż unosił się tutaj ciężki zapach wody kolońskiej, której używał markiz Salisbury zapewne po to, by ukryć przykry zapach oszczerstw i obłudy. Poza tym nic nie wskazywało na burze, które rozgrywały się w sercach hrabiostwa Beringham, ani tym bardziej ich córki.

I to właśnie lady Charlotte nie wytrzymała, odzywając się jako pierwsza:

– To nie on.

Nie wiedziała, że tymi słowami przypieczętowała swój los.

Hrabina Anne żachnęła się i przykryła dłonią usta, które ułożyły się w niemym krzyku. Ojciec dziewczyny z kolei zerwał się z fotela i dobiegł do niej w ułamku chwili.

– Chcesz powiedzieć, że był jakiś... on? – warknął, cedząc słowa, a z jego oczu wyzierała czysta furia.

Charlotte przełknęła gorzką gulę, która uformowała się w jej gardle.

Wówczas zrozumiała, że żadne wyjaśnienia nie naprawią jej sytuacji.

Spuściła więc spojrzenie, a jej policzki oblał rumieniec udowadniający więcej niż jakiekolwiek słowa.

– On... – jęknęła. – On był miły.

Jej głos nie był głośniejszy od szelestu liści na wietrze, a spowodował prawdziwy huragan.

Hrabia Richard Beringham, który nigdy nie poniżył się na tyle, by unieść rękę na jakąkolwiek kobietę, ryknął wściekły i w przypływie furii przewrócił stolik z karafkami porto. Brzęk tłuczonego szkła rozniósł się echem wraz z przyspieszonymi krokami mężczyzny, który opuścił salon, zanim zrobiłby coś, czego żałował.

Później jedynymi odgłosami dochodzącymi z tego pomieszczenia były cichy szloch i uspokajający głos hrabiny Anne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro